Na koniec tradycyjna galeria, niestety ok. 10 zdjęć z Baskonii uległo zniszczeniu podczas ataku ETA, pozostaje więc tylko 40 do oglądniecia. Ładne to miejsce, co można być może będzie zaobserwować na zdjęciach. Strona ulega zahibernowaniu, pojawi się jeszcze tylko krótki przewodnik napisany dla potrzeb Socratesa na naszej katedrze. Adios amigos, Antonio Banderes, FC Barcelona, hasta la vista, muchas gracias senioras i senores!
Ostatni tydzień trzeba było jakoś uczcić. Można zagrać w totka i wygrać parę milionów, ale po co? My wybraliśmy się do Kraju Basków, jednej z prowincji na połnocy Hiszpanii, zamieszkałej przez lud dumny i odważny, skory do wielu czynów, aby tylko stać się w pełni od Hiszpanii niezależnym. I nie ma się im co dziwić, to prowincja najbogatsza, bogata w przemysł, świetnie rozwinięte usługi, w złoża naturalne (rudy żelaza), a także w góry, plaże, luksusowe ośrodki wypoczynkowe. Mogą zrobić wiele, aby odłączyć się od Hiszpanii, ale to nie tak, że każdy Bask należy do ETA i każdy nosi trotyl w plecaku, żeby móc się w każdej chwili wysadzić. ETA zrzesza tylko najbardziej zuchwałych, 99% Basków nie popiera jej aktów przemocy. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że ETA zawsze ostrzega przed zamachami i "stara się", żeby nie ginęli przypadkowi ludzie, a przeciwni im politycy, wojskowi i cała ta skorumpowana śmietanka. A wszystko zaczęło się od czasów Franco, wymordował on 21 tys. Basków, zabraniając m.in. używać baskijskiego języka (jednego z najbardziej kosmicznych, nie mającego niczego wspólnego z czymkolwiek innym, no może minimalnie z węgierskim, nawet nam sprawiał trudności). Mówi się, że Baskowie to ostatni przedstawiciele Aborygenów w Europie, aczkolwiek mają się oni do tych poznanych przez nas w Australii jak Murzyni do Eskimosów.
Co jeszcze Baskowie... Może dwie rzeczy: mężczyźni mają swoje kluby kulinarne, w których każdego tygodnia spotykają się, aby wymyślać nowe potrawy, czasem coś popieprzyć, czasem coś posolić. Kobiety z reguły wstępu nie mają, mówi się przecież, że najlepsi w kuchni są właśnie panowie i to nie tylko podczas wyciągania piwa z lodówki. Druga sprawa to sporty narodowe, uprawiane przez Basków: jai alai (pelota), aizkolatiza (rąbanie drewnianych bali), harrijasotzea (podnoszenie kamieni), soka-tira (przeciąganie liny) i uwaga, uwaga - segalaritza (koszenie trawy). Jeszcze obieranie ziemniaków i dłubanie w nosie i można by olimpiadę robić. Cóż, zajechaliśmy do Bilbao w samo południe, z Madrytu 4h 40', niestety drogo (25 euro). Bilbao to wypas. Niby to przemysłowe, niby to byle jakie ma być, ale dla mnie rewelacja. W 1997 roku zbudowano tam kosmiczne Guggenhaim Museum - do zachwycania się tylko od zewnątrz, nie ma co się zagłębiać do środka, tylko dla koneserów. To tak jak z piękną modelką, wystarczy się napatrzeć i basta, życia z nią układać sobie nie trzeba. Muzeum zagrało w jednym z ostatnich "Bondów" - z gracją Pierce Brosnan skacze gdzieś z jego okolic, oczywiście w krawacie i Hugo Bossie. Zdjęcia będą dzień lada.
Z okresu muzeum Bilbao wygrało jeszcze rzecz jedną - rewelacyjne metro, funkiel nówka, ledwie śmigane, jeśli chodzi o infrastrukturę chyba najlepsze, jakie widziałem. Kosmiczne tunele, eleganckie pociągi dojeżdżające na plaże!, czemu nie w Krakowie, mieście od Bilbao na pewno większym. Na plażowanie w Baskonii można spuścić zasłonę milczenia - obecnie 17 stopni wody i 23 powietrza. Pożegnawszy Bilbao ruszyliśmy do San Sebastian, ok. 80 km na wschód, tuż przy francuskiej granicy (6,40 euro). San Sebastian to kurort rodem z Lazurowego Wybrzeża, wzdłuż położonych w centrum miasta plaż stoją wytworne kamienice z XIX wieku.
Na plaży ścisk, to już zatoka, więc woda o parę stopni cieplejsza, można powiedzieć, że idealna. Trochę tylko za dużo roznegliżowanych staruszek, istna geriatria. Generalnie jednak SanSe, jak mówią miejscowi, to bajka dla chcących posmakować trochę wielkiego świata sprzed lat stu, szkoda tylko, że ceny nie obowiązują z tego okresu, San Sebastian jest najdroższym miejscem jakie w Hiszpanii dane nam było odwiedzić. Nie pozostało nam nic innego jak zabrać się do Madrytu (29 euro) i po prawie 6 godzinach zameldować się w naszych kwaterach. I to by było na tyle opowieści z Hiszpanii, siedzimy tym razem w innym kraju na H - Holandii. Przywitało nas dwóch kochających innaczej, wręczyło po tulipanie i zapytało czy nie mamy do adopcji jakiegoś malucha. My odpowiedzieliśmy, że nie, a oni, że zapraszają na skręta. My im na to, że nie, bo zrobimy im eutanazję... Holandia=patologia!
`Za nami ostatnia kolejka ligi hiszpańskiej. Jak pewnie kibice piłkarscy wiedzą, decydowała o mistrzostwie. Pomimo telewizyjnych zapowiedzi, strachach na lachy o kibicach sprzedających karnety za 400 euro ruszyliśmy na Santiago Bernabeu. Pod stadionem mnóstwo sępów, już nie mieliśmy monopolu jak w poprzednich kolejkach. Byli przedstawiciele różnych narodowości, jak zwykle wielu Najnowszych Europejczyków, braci Bułgarów i Rumunów. Niestety, ochrona w ten dzień była szczelna, z ciekawszych akcji należy zanotować bezczelne przeskakiwanie przez bramki, gdy za nimi stoi tłum ochroniarzy czy też wspólny wysiłek włożony w podniesienie jednego z kibiców, ułatwiające mu wejście przez lukę na poziomie drugiego piętra. Wielu wejść się udało, nam pozostało krążenie naokoło stadionu i nasłuchiwanie odgłosów kibiców. W 75 minucie w końcu uśmiechnęło się do nas szczęście. Bramy były szczelnie pozamykane, tylko wychodzący mogli je jakoś otworzyć, ale jako że nikt z ochrony nie zakładał, że ktoś może w tak ważnym momencie wychodzić (1:1), nie pilnowała więc ona bram. Wystarczył moment, aby 10 osób wtargnęło do środka, w tym my.
Rozbiegliśmy się w ucieczce, ochrona próbowała nas wszystkich wyłapać, ale zniknęliśmy w tłumie 80 tys. ludzi. Ledwie pojawiliśmy się na boisku, a Real... strzelił 2 bramki i zagwarantował sobie mistrzostwo. To nie jest przypadek. Po meczu wybuch radości, odśpiewany na wszystkie strony hymn Realu, nieśmiertelne "We are the champions" i całkiem fajne show. Mimo że jestem kibicem Barcy, to tak i tak Barca jeszcze tych tytułów nazbiera setki, a my na fecie Mistrza Hiszpanii możemy już nie być. W świetle więc tych dywagacji dobrze się stało, że Real zdobył mistrzostwo. Żegnający się z Realem David Beckham zarobił kolejne punkty do swojeo image'u, oprócz niezłego piłkarza, zadbanego pana, początkującego aktora (na trybunach tuż koło nas Tom Cruise i Katty Holmes) dołączył wizerunek idealnego ojca - po meczu biegał po murawie w towarzystwie trzech synów, powiększając grono wielbicielek o stateczne, ułożone kobiety. Cała ta fiesta trwała może ze 45 minut, wykrzyczano wszystkie mistrzostwa, jakie zdobył już Real (a jest ich 30-ci), wyrecytowano kadrę, po murawie latała jakaś ogromna piłka, wszystko to w sumie w stylu wiślackim, ale jednak na 80-tysięcznym stadionie wygląda to trochę lepiej... Po meczu wszyscy na Cibeles, parafrazują "wszyscy na Rynek". Trasa ze stadionu ma ze 3 km, pokonało je ok. 200 tys. młodzieńców i panien, a także starszych osobników jak my. Żadnych większych burd, ciekawe skąd informacja na gazeta.pl o ponad stu rannych, ale widocznie nie ogarnęliśmy tego wszystkiego. O wpół do pierwszej na scenę przybyli piłkarze, entuzjazm tłumu sięgnął zenitu, gdy w odkrytym autobusie nadjechali piłkorze. Parę rundek, każdy coś mądrego powiedział i zaczęła się fiesta, ciekawe jak z frekwencją w pracy i w szkole w poniedziałkowy poranek?
Tydzień wcześniej wizyta w Avili. Fajne te miasta w Hiszpanii, w każdym coś ciekawego, w każdym można trochę posiedzieć, są ich tysiące, a nawet setki :) Taka właśnie jest Avila, miejsce żywota św. Teresy, która naprawdę była nieźle zakręcona już od początku swojego życia. W wieku lat kilku w ostatniej chwili została znaleziona przez swojego wujka, gdy poza murami miasta chciała złożyć ofiarę ze swego życia nadjeżdżającym Arabom. Potem wstąpiła do klasztoru, całe swe życie spędzając praktycznie w Avili, u swego boku mając wiele naśladujacych ją dziewcząt. Ponoć te najbardziej krnąbrne Hiszpanki przywozi się teraz do Avili, aby spłynęła na nie jej łaska, ale wątpie czy to pomaga. Po śmierci stała się wraz ze św. Jakubem z Composteli patronem Hiszpanii, jej palec (albo i całą rękę) przy łóżku trzymał sam "wielki" dyktator Franco. Na szczęście i żeby mu się wiodło. Mury obronne w Avili to ciekawa rzecz, z nich słynie również przecież Avila. 2 km obwodu, doskonale zachowane, XI wiek, 88 wież.
Sporo romańskich kościółków w środku dodaje miastu uroku, aczkolwiek trochę jest opuszczone, ludzie wynieśli się poza mury. Co do św.Teresy, była ona mistyczką, ale miała również ciekawe powiedzonka. Jednym z nich jest: "życie jest jak noc spędzona w podłej gospodzie". Optymistyczne. Gwoli sprawiedliwości, dojazd do Avili z Mendez Alvaro, 11 euro, ida y vuelta. To już przedostatnia notka jaką tu płodzę w Hiszpanii. Ostatnia dotyczyć będzie prawdopodobnie Kraju Basków, do którego zawitamy na dwa dni od środy, aby znów rozpocząć pokojowe rozmowy z ETA. Zwróciliśmy mistrzostwo Realowi, czemu nie mamy zwrócić pokoju Hiszpanii? A co łączy św. Teresę z Realem? Nic, tyle tylko, że znaleźli się w jednej notce.
Dochodzą do mnie głosy, że relacja stała się zbyt słodka i ułożona. Że ciągle tylko gdzieś jedziemy, podróżujemy, uczymy się. Tak, to prawda, nie samym dniem człowiek żyje, po zmroku często wychodzą z niego demony. Weźmy taki czwartek. Przed 22 ruszamy metrem, kolejką, autobusami czy też taksówką (Szwedzi, Anglicy i inne bogate, rozpuszczone narody) do miejsca zwanego Pasion. Pasion to bar-dyskoteka, można powiedzieć, że spelunowata, jej wielką zaletą jest to, że od 22 do 24 w czwartki właśnie serwuje darmowe piwo dla zagranicznych studentów. W Polsce takie akcje nie miały by prawa bytu, już od 20-tej złota młodzież szturmowała by bramy, by o 22-giej dokonać ostatecznego zadeptania i zdemolowania. Tutaj przychodzimy o czasie i pusto. Szok! Piwo ma 0,3 L, otrzymuje się je za okazaniem dowodu tożsamości. Ostatnio gościem w Madrycie był Michał Hajec, popularny Haju, on skorzystał z promocji okazując polskie prawo jazdy, chodziło pewnie o propagowanie akcji "piłeś, nie jedź!" Oczywiście rekord spożycia należy do naszych, jeden z Erasmusów z Madrytu o polskim obywatelstwie ograbił bar na 3 litry złotego płynu. Ok. 23 do baru zaczynają napływać pierwsi amatorzy nocnych wrażeń, jak zwykle chłód wyczuwa się w kontaktach polsko-niemieckich, niepowagę w relacjach włoskich, cieszą mnie też młodzi Meksykanie, których rodzice dopiero co dostali azyl w USA, a oni już nazywają się Amerykanami, zapominając nawet nagle jak mówi się po hiszpańsku. Generalnie dużo kręci się również Angielek, które słusznie obok Holenderek noszą dumne miano najbrzydszych dziewcząt świata, będąc przy tym nieprawdopodobnie bezczelnymi.
Po 24-tej opuszcza się Pasion i idzie na ulicę Huertas. Masę tam różnych lokali, pod każdym z nich naganiacze, oferujący przeróżne promocje (2 drinki za 10e, czy to już promocja?). Ich lokale świecą jeszcze pustkami, więc aby zapełnić je, oferują darmowe "chupitos" wewnątrz. "Chupitos" to małe shooty, z reguły jakiś likierek, czasem tequilla lub po prostu najgorszy alkohol w lokalu. Wchodzi się do takiego baru, wypija i idzie dalej, pozostawiając niepocieszonych barmanów. Na Huertas w sprzyjających okolicznościach można skorzystać z 10 takich okazji. Dla tych o słabej głowie o tej porze wieczór może się kończyć. O 1.30 odjeżdża ostatnie metro, można się więc nim zabrać, mając pewność, że na pętli ochrona cię wyprosi z wagonu.
Ci o grubych portfelach udają się do Palacio Gavira, lokalu tuż przy Sol, prowadzonym przez ruską mafię, wystrój w stylu egipskim, młodzi piszczą jeśli zostaną wpuszczeni przez ochronę mówiącą w języku Dostojewskiego, o obwodzie ramienia (ochrony, nie Dostojewskiego) takim jak obwód mej klatki piersiowej. Głupie to takie, bo ochroniarze wpuszczają wszystkich, jedynym warunkiem jest posiadanie 12 euro w kieszeni. My czasem wpadamy tam w poniedziałek gdy wracamy do domu, jest wtedy promocja, choć niezbyt wielu z niej korzystających w środku :) Można się jeszcze przejść do Reina Bruja - kolejnego "kultowego" miejsca, gdzie większość tańczy o suchym pysku, a 50-letni panowie szukają tam kobiet swojego życia. Sądząc kogo zaczepiają podejrzewam, że szukają młodych dziewcząt do adopcji. Przejście do Reina Bruja wiążę się z przejściem przez calle Montera. Ulicy prostytutek, 90% z Rumunii i Bułgarii (witamy nowych członków Unii Europejskiej!). Przykry to widok, dziewczyny stoją tam 24 na 7, co poniektórym patrzy nawet dobrze z oczu, choć sporo to zdegenerowane pannice. Panie z Bałkanów stoją spokojnie, gorsze są cholery z Afryki, nachalnie wciskające swoje usługi, o czym przekonać mógł sie właśnie kolega Hajec, otoczony przez takie panie z Czarnego Lądu :). Na calle Montera stoi zawsze policja, jest więc względnie bezpiecznie, zamontowano również kamery, obrzydliwi koledzy z Polski sugerowali, że w końcu będziemy mogli skąd im pomachać. Nigdy w życiu :) gałgany jedne, my tam nie chodzimy. Pokonawszy te przeszkody można nocnym autobusem wrócić do domu, choć dla niektórych wybranie jednego z 21 autubusów odjeżdżających o tej samej porze w różne strony Madrytu z Plaza de Cibeles jest o godziniej czwartej nad ranem wielkim wyzwaniem. Reasumując - życie nocne w Madrycie dostępne jest dla każdego i można je przeżywać za kwoty z zakresu 0-100 euro. I za obie te kwoty równie łatwo można to zrobić.
Do Granady przybyliśmy autobusem z Algeciras (19 coś tam euro). Dworzec ulokowany kawałek od centrum, trzeba tam wziąć autobus, co jest z reguły ewenementem w miastach hiszpańskich średniego rozmiaru. Przybywamy znów do Polki z HC, po raz kolejny Wrocław, nie wiem kto z tego miasta żyje tam jeszcze, prawie wszyscy Polacy spotykani za granicą to Wrocławiacy, przekonani o wyższości tegoż nad Krakowem. No cóż, niech żyją dalej w tym zakłamaniu :). Granada aspiruje do listy nowo tworzonych 7 cudów świata (www.new7wonders.com), gdyby nie wszechobecna w Hiszpanii kampania, nigdy byśmy o istnieniu takiej idei nie wiedzieli. Głosuje się te cuda na stronie, mimo że piękne to bardzo, to jednak Granadę, a dokładniej Alhambrę mogę umieścić na miejscu... ósmym.
Granada swą świetność osiągnęła między X a XV wiekiem, będąc pod panowaniem Maurów, miastu nie brakowało wtedy ptasiego mleka, jeśli nie trzeba martwić się o sprawy przyziemne i materialne, można wziąć się za jakąś "niepotrzebną" robotę, tzw. hobby. Zbudowano więc Alhambrę, pałacowy zespół na wzgórzu, podeprzyjmy się słowami z przewodnika i murów Alhambry: "Nie ma w życiu większego cierpienia niż oślepnąć w Granadzie", "...szczytowe osiągnięcie wyobraźni i artyzmu...", "...pomost między umysłowością Orientu i Zachodu...", itp. itd. Nam pozostaje powiedzieć, że rzeczywiście ładne to jest. Aby dostać się Alhambry, trzeba stawić się przed kasami najpóźniej o 8 rano. Schowana jest bowiem w kasach ograniczona liczba wejściówek, kolejka ustawia się już mocno przed 7-mą, po 9 można wracać do domu i obejrzeć Alhambrę na necie, bo na żywo na pewno już nie. Z nas najwcześniej rano obudził się Łukasz, choć i tak miał z tym wielkie problemy. No ale lata odsiadki w Fox River zrobiły swoje, dyscyplinę ma chłopak wielką. My ruszyliśmy w pościg kilkanaście minut później, stało się tak po polsku - wpuścił nas do kolejki. Bilety już były nasze (10 euro nie nasze), w środku gęsto od ludzi, ciężko o dobre zdjęcie, aż strach pomyśleć, co by było gdyby bilety sprzedawali bez ograniczeń. Pałace pełne ukrytych fontann, dziedzińców z sadzawkami po środku, ściany pokryte złotem i mozaikami - może się Alhambra spodobać. Szczególnie wrażliwym i sentymentalnym nastolatkom, które łatwo wpadają w zachwyt. Ale nawet my, cyniczni młodzieńcy z Krakowa, musimy przyznać, że Granadę będąć w Hiszpanii trzeba odwiedzić!
Trochę wprawdzie spaprali to wszystko królowie hiszpańscy, Izabela Katolicka i Ferdynand, dobudowywująć pare gadżetów w stylu włoskiego renesansu, ale jednak arabski charakter całego kompleksu pozostał nienaruszony. Wyjechaliśmy z Granady o godzinie 16, wcześniej korzystająć z przyjemności jakie dają w Hiszpanii bary tapas. Za 1,20 euro kupujesz piwo (0,2 L, tzw. cana), do tego dostajesz przekąski - oliwki, orzeszki, czipsy, bagietki z szynką. Bywa, że czasem można się za to 1,20 euro porządnie najeść, trzeba tylko wiedzieć, który barman dysponuje wielką szczodrością. Dowiedziawszy się jeszcze, że w Granadzie ciężko znaleźć robotę i że wielkie pieniądze można zrobić tylko w stolicy albo na wybrzeżu, ruszyliśmy do Madrytu najlepszym autobusem jakim kiedykolwiek jechałem - 2 ostatnie rzędy wymontowane, w ich miejsce 4 siedzenia i stolik, można się poważnie rozłożyć. Myślę, że tym autobusem podróż do Polski dałoby się przetrzymać, nie dane nam tego "niestety" będzie sprawdzić - do Polski lecimy zapchanym fotelami Ryan'em. Cena za przejazd 420 km z Granady do Madrytu to 15 euro, wyszło więc ok 15 zł za 100 km. Cena to przyzwoita, stawiająca przejazdy w Hiszpanii w dość dobrym świetle. W Madrycie czekał już na na finał Ligi Mistrzów i nadzieja, że Dudek na swoim blogu zostawi wiadomość, że Rafa Benitez chce go wpuścić na "Dudek danse", nie udało się, ale po 10 dniach podróży znów zamelinowaliśmy się swoich dziuplach w południowych rewirach Madrytu i tylko to się liczyło. :)
Ucieszyliśmy się serdecznie, gdy prom wylądował w Hiszpanii, zdając sobie jednakowóż sprawę z tego, że to koniec naszego wojażu po Czarnym Lądzie. Był 22 maj, południe Hiszpanii, Andaluzja i co? I dżiajidżo, bo przed nami ściana wody sięgająca nieba, a na nas z konieczności polary. 13 stopni o tej porze roku w tym miejscu??? Kabaret. Z Algeciras, bo tam wylądowaliśmy, ruszyliśmy autobusem do La Linea de La Concepcion - granicznego miasta z Gibraltarem. Po 40 minutach na miejscu, nocleg u Polki, która podobnie jak tysiące innych typów w Linea mieszka, codziennie przez granicę przechodząc do pracy na Gibraltarze. Gibraltar to dziwne miejsce.
W 1704 roku został przejęty przez Brytyjczyków, którzy mieli dzięki temu strzec swoje okręty przed atakami piratów. W czasie przejęcia postawili ultimatum miejscowej ludności - mieszance Arabów i Hiszpanów. Albo spadacie stąd do Hiszpanii, albo przechodzicie pod władzę królowej. Mówi się, że Ci co mieli honor wyjechali, a zostały szumowiny i sprzedawczyki, których potomkami są dzisiejsi Gibraltarczycy. To dziwni ludzie, nawet język mają oryginalny, mieszankę angielskiego, hiszpańskiego i arabskiego, ciężko zrozumieć ten twór. Noc więc spędziliśmy w La Linea, nasza gospodyni zapomniała wspomnieć swoim współlokatorom Polakom, że będziemy jej miłymi gośćmi. Podczas naszego snu w salonie nagle do pokoju wtargnęli z imprezy niczego nie świadomi nasi rodacy. Światła nie zaświecili, zobaczyli więc leżące w różnych miejscach postacie. "Co jest ku...a?!?" - rozległo się z ich przestraszonych gardzieli. "Witajcie w małej Polsce na Gibraltarze" - pomyśleli Jacek, Łukasz i Marcin. Rano śniadanie u sympatycznego masarza, który do zakupionych przez nas bagietek wrzucił trochę wędliny i przekroczyliśmy granicę Wielkiej Brytanii. Granica na machnięcie, któryś z nas pokazał paszport do góry nogami, tuż za granicą ciekawa sprawa - do przekroczenia jest pas startowy, który zamykają chyba w czasie lądowań, a który zajmuje całą szerokość Gibraltaru (The Rock jak się go po prostu nazywa, z racji 425 metrowej skały górującej nad miastem). Samoloty lądują ok 6 razy dziennie, więc powiedzmy, że odcinanie Gibraltaru od reszty świata tyle razy na dzień jest wybaczalne.
Co sobą ten teren reprezentuje? Architektonicznie z nóg nie powala, uboga wersja tego co widać w Wielkiej Brytanii - katedra, wąskie, niskie kamienice, trochę wiktoriańskiego stylu. Na końcu baza wojskowa, z której Angole kontrolują to co się dzieje w Cieśninie Gibraltarskiej, ale bardziej myślą pewnie o tym, że niedługo polecą na "tanie chlanie" do Krakowa. Największą atrakcją są na Gibraltarze małpy. Jedyne w Europie żyjące na wolności, zwią się makakami. Aby je zobaczyć, trzeba wspiąć się w górne rejony skały, tzn. większość turystów dojeżdża tam busem, dla nas angielskie ceny nie są do końca akceptowalne, więc wybraliśmy nogi. Legenda głosi, że dopóki na Gibraltarze małpy będą istniały, dopóty Anglicy będą nad terytorium tym panowali. Na razie jest z nimi dobrze, Łukasz dysponuje filmem, który pokazuje jak bardzo mają się małpy ku sobie. Cóż, zwiedziwszy jeszcze wojskowe tunele można się z Gibraltaru spokojnie zmywać. My przez Marbellę, najbardziej luksusowy kurort na Costa de Luz, gdzie jeździ więcej Rolls Royce na osobę niż w Londynie i Hongkongu, gdzie mafie rosyjska, włoska i chińska urządzają wspólne wieczorki taneczne i gdzie wydaje się, że liczba pól golfowych zmierza do plus nieskończoności udaliśmy się do Grenady (19 e za bilet), gdzie mieliśmy na własne oczy zobaczyć, czy warto umieścić Alhambrę na nowo tworzonej liście cudów świata....
Klikając linka poniżej można przenieść się do kolejnej galerii, która obrazuje życie nasze codzienne w Madrycie. Warto przyjrzeć się jak pracujemy, jak bawimy się, jak przyglądamy się otaczającej nas rzeczywistości :). Z czystym sercem wyruszamy jutro do Maroka, cały poprzedni tydzień pracując nad przygotwaniem prezentacji o przyszłości sieci dostępowych. Prezentacje mogliśmy przygotować po hiszpańsku, skończyło się na angielskim, bo ta prezentacja pokazała nam dopiero jak ubogi jest jeszcze nasz hiszpański. Pogadać o dupie Maryny tak, kupić bilet do metra tak, zrozumieć sens tego co się do nas mówi - też tak, ale prowadzić naukową konwersację w tym języku - jeszcze niestety nie. Jako że jutro wyruszamy, to nie wiem jak będzie z relacją, może jej w ogóle przez ponad tydzień nie będzie, a możę wrzuci coś Szymon Cipol - tymczasowy opiekun strony. Zobaczymy, w każdym bądź razie my jutro wyruszamy do Maroka, gdzie zajadać się będziemy daktylami i wędrować po pustynii na tak zwanych górnlotnie "okrętach pustynii" i pewnie pić dużo Coca-Coli. Pozdro600.
Hiszpania - dopiero od V prawdziwie gorąca (10.V.2007)
Written by Jacek Gabryś
Friday, 11 May 2007
No to się zaczęło. Pod 30 stopni w ciągu dnia, pozamykane sklepy między 14 a 17, pospuszczane grube żaluzje, działająca w metrze i autobusach na pełnych obrotach klimatyzacja, dziewczyny zrzucające kolejne okrycia. Skończyła się zabawa dla grzecznych chłopców w Hiszpanię, którą mieliśmy od z góry 3 miesięcy, gruba kołdra, zimowa kurtka, jakieś deszcze i wiatry. Prawdziwa Hiszpania pokazuje swoje pazurki, skutecznie kładąc swoich obwateli do łóżek w czasie popołudniowej sjesty.
Nam chyba takich atrakcji za mało, bo przenosimy się w poniedziałek dobrych kilkanaście setek kilometrów na południe. W poniedziałek o 18.10 liniami Atlas Blue (mało wiarygodne, trochę jak Air Polonia, ale jak mają powtarzać ich los, to może dopiero od czerwca?) za 30 euro ruszamy do Marrakeszu, po drodze dokonujemy zakrzywienia czasoprzestrzenii, by o... 18.05 wylądować na miejscu. Mimo że Łukasz to fan Titanica i jego bohaterów, podążający "W stronę Marrakeszu" śladami Kate Winslett (następna będzie Tajlandia i "The Beach" Leonarda di Caprio?), a Marcin to amant w stylu Humpraya Bogarta, szukający prawdziwej miłości również i w Casablance, ta wyprawa to będzie prawdziwe życie, nie film. Z powodu nadwerężonych finansów i niezbyt mocnej pozycji na naszej uczelni, nie możemy spędzić w Maroku zbyt dużo czasu. Wylot jest w poniedziałek, już o 14.30 będzie na marokońskiej ziemi czekał Ibn Marcin, który przybywa tymi samymi liniami co my, tyle, że z Mediolanu. W 8 dni zrobić trzeba będzie całe Maroko, poczynając od Marrakeszu, Fezu, Agadiru czy Casablanki, na wąwozach Warrazat, przełomie Dades, Saharze i górach Atlas kończąc. Nie spoczniemy dopóki nie zdamy z tego relacji! bW kolejny wtorek opuścić trzeba będzie Maroko, w ten sam dzień wpłynąć do Gibraltaru, aby tam uścisnąć dłoń namiestnika królowej brytyjskiej, zjeść fish and chips z miejscowymi dżentelmenami w melonikach i wdrapać się na The Rock, przywitawszy się tam z jedynymi osiadłymi na wolności w Europie małpami. Następnego dnia Granada i osławiona Alhambra, aspirująca do tworzonej listy nowożytnych cudów świata, w nocy ze środy na czwartek wypadałoby już być w Madrycie. Wypadałoby, bo przyjechaliśmy tu studiować, a nie podróżować, jeśli ktoś jeszcze śmiałby w to wątpić! P.S. Nieoczekiwanie na licznku stuknie mi 4-ty kontynent, po Europie, Azji, Australii i Oceanii przychodzi czas na Afrykę, Marcin do tego dorobku dodaje jeszcze Amerykę Północną, nie wiadomo do końca jak sprawa ma się z Łukaszem, może był kiedyś na all inclusive w Tunezji ze swoją Dzidzią i nie chce się przyznać, ale ten człowiek pełen jest niezgłębionych tajemnic :)
Dziś po raz kolejny trener Realu wystawił mnie do gry. Niestety, kolejny raz nie wyszedłem na boisko w wyjściowym składzie. Tzn. nie na boisko, tylko na stadion i nie trener, a miejscowy Justus, ale to przecież niewielka różnica. Mój dorobek meczowy na obecną chwilę przedstawia się więc następująco: od 15' meczu z Betisem Sewilla, od 78' z Osasuną Pampeluna, od 50' z Valencią i dziś od 45' w spotkaniu na szczycie z Sevillą. Tym razem skorzystałem z dobroci wypisz wymaluj naszego Gulczasa, który w przerwie opuścił stadion wraz z karnetem kogoś z rodziny, kogo zostawił na trybunach stadionu. Zostawił i wziął jego karnet, gdyż chciał komuś zrobić przyjemność, a że padło na mnie - cóż, pewnie wyglądam jak łajza ostatnia, więc to mnie wybrał z grupki pięciu stojących pod jedną z bram. Weszliśmy razem, mimo niewielkich sprzeciwów ochrony, która czuła w tym jakiś spisek, pozostawiwszy nieszczęśliwego Łukasza przed wejściem zająłem miejsce tuż za bramką Ikera, tylko tam były wolne miejsca, ciężko dziś byłoby szpilkę gdzieś wsadzić. Ale to przecież mecz na szczycie, Real dzięki zwycięstwu 3:2, 2 czerwonych kartkach i całkiem niezłym meczu zajmuje drugie miejsce w tabeli, zapowiada się niezła końcówka sezonu, co nie jest najlepsze dla nas, gdyż ludzie będą tłumnie chodzili, a i ochrona będzie podwójna.
Wcześniej wybraliśmy się do Museo de America. Blisko Moncloa, blisko naszego uniwersytetu, można naprawdę polecić wizytę w tym pięknym przybytku. Znajdują się w nim rekwizyty, które Hiszpanie ukradli, bo jak to nazwać inaczej, z obu Ameryk. Ukradli podobnie jak Anglicy ukradli niektóre kolumny ze świątyni na Akropolu, czy kamień z Rosetty i przetrzymują je w British Museum, ukradli podobnie jak Francuzi, którzy w Luwrze parę kolonialnych skarbów też przetrzymują. A mieli skąd te cuda na kiju Hiszpanie przywozić: Peru, Chile, Wenezuela, Kuba, Haiti, wszystkie te karaibskie wyspy, Meksyki, Salwadory, Honduras, tam Hiszpanie choć przez chwilę rządzili w przeszłości. Pełno w muzeum pamiątek z czasów Majów, Azteków i Inków, co poniektóre bajery udało mi się nawet sfotografować, gdy tylko panie pilnujące nie patrzyły na ręce, co będzie można zobaczyć już niedługo w kolejnej galerii, która będzie musiał ukazać się najpóźniej w następny poniedziałek. Wtedy to bowiem zmierzać już będziemy "w stronę Marrakeszu", trzeba będzie w końcu sprawdzić czy ta Afryka taka dzika, Chałupy welcome to...
Długi weekend to w Hiszpanii inna kombinacja niż w Polsce. Nie ma na rynku ofert z rodzaju weź 4 dni wolnego, będziesz miał 15 dni urlopu, a to dlatego, że nie obchodzi się tutaj o dziwo święta Konstytucji 3 Maja. Jak na kraj rządzony przez socjalistów przystało, 1 maja oczywiście jest dniem wolnym od pracy, 2 maja to święto Madrytu, też w tym mieście wolne od pracy, za to trzeciego wszyscy już grzecznie siedzą w szkołach i pracy zakładach, budując nową Hiszpanię. Nie mieli w tym roku szczęścia lokalesi do długich weekendów, najpierw przyszło im w deszczu i mrozie, jak na tutejsze oczywiście standardy, spędzać Semana Santa, teraz od dobrego tygodnia pada i nie wychodzi powyżej piętnastu stopni.
Po co komu przy takiej pogodzie Costa Brava, czy Costa del Sol. Jako ze w środę zawsze można coś fajnego za darmo zobaczyć, postanowiliśmy zaoszczędzić po 9 euro, bo tyle kosztuje Escorial i udać się tam stałą grupą powiększoną o występujące gościnnie w Madrycie siostrę Łukasza oraz koleżankę Gosi. Na pewno nie żałują tego wyjazdu, Cercanias Renfe z Atochy po godzinie dowiózł je właśnie do Escorialu - największej hiszpańśkiej budowli renesansu. Surowy i prostokątny kształt w ogóle nie przypomina cudów jakie w tym okresie budowano np. we Włoszech, a bardziej zabudowania aresztu śledczego na Montelupich. Budowę Eskorialu zlecił Filip II, który chciał zamknąć się w pałacu i rządzić stamtąd światem za pomocą "kartki papieru", do tego stopnia cenił sobie surowość i miał urazę do zbytku, że zafundował pałac za pewnie kilka miliardów euro. Następcy, którzy tworzyli pałac, nie mieli już takich skłonności, czego np. można być świadkiem oglądając wystawny grób nieślubnego potomka króla Karola I. W Eskorialu pochowani są wszyscy hiszpańscy królowie, ale krypty nie przewyższają specjalnie tych na Wawelu. O Eskorialu nie będzie osobnej kartkówki, pamiętamy tylko kilka szczegółów: pracę zakończono pod koniec XVI wieku, król Filip II łoże śmierci ustawione miał już na terenie kościoła, w którym bez przerwy odprawiano za niego msze, pochowani w Eskorialu są władcy hiszpańscy, mury zewnętrzne mają 207x153m, w środku znajduję się 1250 drzwi, 100 klatek schodowych i 16 km korytarzy, a nie daleko Eskorialu urządzał imprezy w rodzinnej hacjendzie pewien cieszący się sławą playboya młodzieniec - obecny król Juan Carlos, którego nawet jacht nazywa się "łajdak". Ciekawe losy ma też mój współlokator, może królem nie będzie, ale pracuje na 3 zmiany w gazowni (nie zna się osobiście z Krystyną) na stanowisku portiera, nie byłoby w tym wiele dziwnego, gdyby nie to, że jest dyplomowanym lekarzem medycyny...