Jest (było) tylko 3 sławnych "kiwi" (Nowozelandczyków): sir Edmund Hilary, Russell Crowe (choć ponoć kreuje się na Ozziego - Australijczyka) i Peter Jackson - reżyser Władcy Pierścieni. Bo czy się komuś podoba czy nie, wysokiej kultury i nauki ciężko w Nowej Zelandii doświadczyć. Ludzie tu zamieszkani wychowywani są raczej na cholernych twardzieli, co widać po tym, ilu z nich uprawia rugby. Polskie matki zeszły by na kilka zawałów, obserwując jak ich kilkunastoletnie córki i synowie nawzajem się poniewierają, co najmniej do sińców, a z reguły do stłuczeń, skręceń i złamań. Tyle, ile widziałem tu 15-letnich panien, znoszonych z boiska, nie widziała nawet chyba II-ga Wojna Światowa. Przy tutejszej odmianie rugby europejski soccer jawi się jako niewinna zabawa. O t-shirtach pod koniec zimy i bosych młodzieńcach już było, do tego trzeba dołożyć: foki i lwy morskie leżące na plażach, pingwiny przybijające piątki z turystami, miasta rodem z Dzikiego Zachodu (tu też mieli gorączkę złota), fish and chips pakowane w gazetę, wąskie na jeden samochód prawie wszystkie wiadukty i mosty (za mały ruch, żeby opłacało budować się szersze), tuningowane samochody na ulicach każdego miasta, przedziwny angielski akcent (fush and chups), studenckie mieszkania, przy których akademik w Olimpie otrzymałyby Order Czystości i totalnie rewelacyjna, niczym nie skażona przyroda - witajcie w Nowej Zelandii, Niekwestionowanej Królowej Światowej Prowincjonalności!! Może się komuś narażę, ale gdy ktoś chce coć wielkiego w życiu osiągnąć - jest to ostatni kierunek, jaki powinien był obrać. Zresztą zobaczcie na mapie, dalej już tylko Salomon i jego wyspy, a z Europą nie idzie się nawet dobrze rozmówić - kiedy w Londynie rozpija się pierwszą kawę, tu dzieci zasiadają do dobranocki... Góry, narty, przyroda, dom, rodzina, ogródek - tak, kariera - nie. A z drugiej strony... chyba nigdzie na świecie nie zjeżdżasz z Highway'a (tu każda asfaltowa droga to Highway, autostrady nazywają się tu Motorway'ami) i po 20 minutach spaceru grasz z fokami w piłkę na plaży (nie mylić z foczkami-dziewczętami), a po kolejnych 15 obserwujesz wynurzające się z morza pingwiny. Z pewnością nigdzie na świecie nie wspinasz się po lodowcach (Fox Glacier i Franz Josef Glacier), które prawie przesuwają Ci się pod nogą (1,5 m dziennie, 10 razy szybciej niż lodowce w Szwajcarii) i nigdzie na pewno na świecie nie ma miejsca taka sytuacja (wysilcie wyobraźnię): przy ruchu lewostronnym, bo taki tu obowiązuje, pierwszeństwo ma samochód skręcający na skrzyżowaniu w prawo, a dopiero drugi zjeżdża ze skrzyżowania samochód skręcający z przeciwnej strony w lewo. Przemyślcie tą sytuację, rozrysujcie sobie i porównajcie z tym, co dzieje się w Europie, hyhy, żeby nie było, ze jesteście tylko biernymi czytelnikami. No i fani kiwi też nie będą tu mieli źle - za 3 sztuki tego owocu kolega Marcin zapłacił ostatnio równowartość 40 gr.
Na osobną wzmiankę zasługuje jeszcze miasto Dunedin - w którym ponad 1/5 ludności stanowią studenci z całego świata - nigdzie na świecie nie można się wykształcić za tak niskie pieniądze w kraju, który jest jednak rozpoznawalny, a urzędowym językiem angielski. Masa studentów z Wielkiej Brytanii, Australii, Kanady, Stanów, Japonii, Korei i Niemiec imprezuje od rana do nocy, od czasu do czasu tylko wpadając na udokumentowaną w Księdze Rekordów Guinessa Baldwin Street - najstromszą na świecie, na którą nawet na jedynce ciężko nam było wjechać, pochyliwszy się na podjeździe odruchowo do przodu - odczucie, że zaraz odpadnie od asfaltu przód samochodu gwarantowane!!! Się działo, nie ma co, w tej Nowej Zelandii, ale komu w drogę temu czas. PS. Marku, nie martw się i nie dołuj, do Soelden i nawet kwietniowego jeżdżenia trochę chyba jednak Treble Cone brakowało.
Pętla wokół części Południowej Wyspy Nowej Zelandii zamknięta. 2200 km na liczniku wypożyczonego Huyndaia (w końcu manual, coś się działo za kierownicą), 6 dni w podróży, 3 noclegi w hostelach, 3 noclegi u ludzi, dwa lodowce, kilka BigMac Menu w żołądku, 4 z 7 narodowych parków Południa i parę nowozelandzkich baksów za nami. Nowa Zelandia rzeczywiście poraża swoim urokiem. Na szczęście nikt nie jest doskonały i z czystym sumieniem wschodnie wybrzeże, z kilkoma wyjątkami, można sobie odpuścić. Po tym, co zobaczyliśmy, mogę zrozumieć dlaczego miłośnicy Władcy Pierścieni tłumnie ruszyli w te strony po oglądnięciu rzeczonej produkcji. Mimo że nas, chłopców twardo stąpających po ziemi, hobbity, lordy vadery i inne stwory nie za bardzo ruszają, to scenografia jest niewątpliwym atutem "The Lord of Rings". Pełno tu w każdym hotelu różnego rodzaju wycieczek śladami Frodo, można zobaczyć, gdzie Frodo to, gdzie Frodo tamto, a gdzie ustrzelili jelenia, a gdzie dojechały ich smoki.... Przepraszam za ignorancję, ale ciężko mi się zawsze było podniecać fantastyką, więc Frodo to jedyny bohater, którego pamiętam.
Co do podróży, to nasz firmowy Huyndai świetnie wywiązał się ze swej roli. Wypożyczyliśmy go za 27 $NZ/dobę (54 zł), w cenie dostaje się... 1 dzienny karnet narciarski na każdy dzień wypożyczenia. Coś tu chyba musi gdzieś kreatywna księgowość się uaktywniać, bo normalny karnet na region narciarski, w którym powyższa promocja ma miejsce, kosztuje... 89 $NZ (drogo, dla miejscowych studentów 60$ NZ). Ale że Polak potrafi i że Polakowi szczęście się darzy, wiadomo nie od dziś. Ledwie wylądowaliśmy na parkingu pod wyciągami, a zaczepił nas miły pan, który zaoferował się nam kuponem w promocji (kup dwa karnety za cenę jednego). Podarował go nam za obietnice postawienia kawy na stoku, naszym jedynym zmartwieniem było więc znalezienie kogoś, kto zechciałby partycypować w zakupie (przypomnijmy, że jeden z nas miał już darmowy karnet w cenie Huyndaia). Udało się i suma sumarum pojeździliśmy po jakże pożądanych wśród europejskich narciarzy Nowozelandzkich Alpach za ok 44 zł/os/dzień. Oto mapka Treble Cone, w którym byliśmy. A żeby być szczerym do bólu: w Europie można znaleźć zdecydowanie lepsze narciarskie resorty, no ale narzekać nie można, kto by kiedykolwiek pomyślał, ze dnia pewnego pięknego przyjdzie nam w środku europejskiego lata jeździć na nartach na drugiej półkuli! Z cyklu jak twardy jest Nowozelandczyk: na krzesełkowych wyciągach nie montuje się tu podpórki na narty, po wyczerpującym stoku nogi nie maja prawa odpocząć! Mimo że stoków nie było zbyt wiele, to był jeden, który długo będziemy pamiętać: długi, puściutki, sztruks prawie do samego wieczora, doskonale wyprofilowane zakręty... dobra, nie ma co się więcej zachwycać, dokonując ostatecznego porównania z europejskimi Alpami: a) mniej tras ogólnie, b) starsza i mniej rozwinięta infrastruktura, c) o wiele bardziej fascynujące widoki, d) zdecydowanie więcej "off-piste" tras, e) porównywalne ceny. Wracając do punktu c... Nie ma chyba bardziej fantastycznych widoków na ziemi niż właśnie z miejscowości Wanaka, w pobliżu której jeździliśmy, wstajesz o świcie i w tafli miejscowego jeziora odbijają się pięknie okoliczne 2- i 3-tysięczniki. Można tak stać i stać i w końcu Ci wiza się skończy.
Jak Nowa Zelandia to musza też i być fiordy. I znów najbardziej nieziemski fiord w Nowej Zelandii wznosi się na wysokość prawie 1700 m (najwyższy na Ziemi). Do Milford Sound, bo tak zwie się fiord, trzeba jechać 290 km od Queenstown, przez prawie kompletne pustkowie. Widoki na końcu jednak warte są tej odległości. Stoisz na poziomie morza, podnosisz głowę do góry i... musisz mieć dobry wzrok, żeby dojrzeć, co tam się dzieje 1700 m nad Tobą. A nic się niestety nie dzieje, bo w przeciwieństwie do Norwegii, gdzie z kolegami Romanowskim i Korzeniowskim staliśmy na szczycie 1000-metrowego fiordu, tu na szczyt za bardzo się wyjść nie da. Pozostaje oglądanie z poziomu morza i szybka ucieczka do samochodu, bo wysokość fiordu powoduje, że z zatrzymujących się w tym miejscu chmur prawie bez końca pada. Jest poza sezonem, wiec w Milford Sound spotkaliśmy 4 osoby, w tym 2 to byli... Polacy. Dwóch studentów z Warszawy podobnie jak my są w podróży dookoła Australii i Nowej Zelandii, z tą tylko różnicą, że robią to na rowerach. Różnica drobna, bo przecież my też czasem musimy pchać naszego Falcona i dużo wysiłku wkładać w jego uruchomienie. Ogólnie jednak o turystów z Polski w Australii i Nowej Zelandii nie łatwo, czujemy się więc trochę jak wysłannicy narodu, a czy nimi jesteśmy, to niech już historia oceni ;). Praktycznie na każdym kroku trzeba opowiadać co nieco o Polsce, przedstawiamy ją w samych superlatywach, może jakiś niewielki grant z MSZ? Jutro znów Christchurch, więc wygłosi się jeszcze jeden, ostatni wykład o Nowej Zelandii, następne odcinki będą się Drodzy Czytelnicy rozgrywały już w Sydney i w dalekim, gorącym, australijskim Queenslandzie:).
Jestesmy w Invercargill. Nigdy nie słyszałem o tej miejscowości przedtem, więc jeśli i wy nie słyszeliście - głowa do góry! Podczas tej wyprawy wydawało nam się już wiele razy, że zawitaliśmy na koniec świata, ale to chyba jednak jest tutaj! Miejscowość usytuowana jest na południowym krańcu Nowej Zelandii, obmywają ją zimne prądy mające swój matecznik na Antarktydzie. Wieje tu również tylko z południa - łeb chce urwać, a jest to niczym nie skażone, czysto antarktyczne, lodowate powietrze - wszystko to powoduje, że nawet w lecie rzadko kiedy temperatura chce tu wyjść powyżej 20-tej kreski, jakby to powiedzieli nasi synoptycy. Szkoda, że brakuje funduszy - w Queenstown spokojnie można by puścić ok. 5 tys. zł na ekstremalne rozrywki - jest nawet oferta 3 skoków na bungee w ciągu jednego dnia - skacze się ze 135, 65 i 42 metrów, różne scenerie, różne klimaty - łączy ten pakiet tylko kieszeń organizatora - pana Hacketta, do którego płyną każdego dnia ogromne pieniądze. Koszt 3 skoków w promocji to 300 NZ$ - 600 zł, pojedyńczy skok to minimum 250 zł. Wrażenia - bezcenne, samopoczucie po skokach - niezapomniane. Pan Hackett rozpoczął tu biznes z końcem lat 80-tych, wcześniej wsławiając się skokiem na bungee z Wieży Eiffla. Oprócz tego tradycyjnie - canyoning, skydiving, rafting, itp., itd., na ulicach pełno jest ludzi, przy których z Marcinem wyglądamy jak łagodne chucherka ze szkoły dla młodych, dobrze urodzonych paniczów, gdzieś pod Londynem. Adrenalina, ogorzałe twarze, chęć sponiewierania się dominują w tym mieście! Czas goni, darmowy Internet w bibliotece trwa tylko 30 minut, wszystko co dobre szybko się kończy.
Od 4 już dni przebywamy na terenie Nowej Zelandii. Jest tu tak pięknie, że czasem aż chciałoby się zobaczyć coś bardzo brzydkiego, ewentualnie jakieś szkaradne dzieło człowieka, jak na przykład Hotel Forum w Krakowie. Ale się nie da, dramatyczne krajobrazy towarzyszą na każdym kroku wędrówki. Bo jak nie zachwycać się odbijającymi się w tafli jezior i fiordów 3-tysięcznikami, na których leży wciąż śnieg i które to szczyty widać praktycznie z każdego miejsca na Nowej Zelandii... Więcej szczegółów pod koniec tygodnia, żeby wzbudzić jeszcze większe emocje musimy tu wspomnieć o plaży, na której obserwowaliśmy wczoraj życie pingwinów. W Nowej Zelandii żyje 9 z 18 gatunków pingwinów, które występują na świecie. Po godzinnym marszu przez baśniowy wręcz las dotarliśmy do rzeczonej plaży i rozpoczęliśmy szukanie tych przemiłych zwierząt. Warto było poskakać po skałach, bo w końcu ujrzeliśmy fantastyczny wręcz widok, który obudził w nas "macierzyńskie" instynkty:). Kilkoro małych pingwiniątek było wyrzucanych z morza na brzeg, gdzie czekała już matka, która podawała im ręcznik (no dobra, skrzydło) i szła z nimi do jaskini, gdzie się nie tak dawno wylęgły. Czy sobie to możecie wyobrazić, czy nie, ale staliśmy jakieś 5 metrów od całej sceny, strzelając fotę za fotą! Ale się wzruszyliśmy, teraz nawet Marcin chciałby mieć takie małe. Tak że dziewczyny, które uważacie ze jesteście trochę do pingwinów podobne - do dzieła!! :)
A do tego - odwiedziliśmy 2 lodowce, przejechaliśmy przez najlepsze plaże Nowej Zelandii, spędziliśmy dzień na nartach w miejscowych Alpach i właśnie się usadowiliśmy w światowej stolicy ekstremalnych sportów... więcej szczegółów już wkrótce na www.globtroteria.pl!
Mieszkamy w domku pod Christchurch, jest dostęp do Internetu, trzeba to wykorzystać. Pierwsze reminescencje z Nowej Zelandii są następujące:
a) ludzie nie pieszczą się tu ze sobą. Dziś jest około 10-12 stopni, spora grupa mieszkańców chodzi w krótkich koszulkach i szortach, a ok. 5%... boso! I nie są to wcale Maorysi albo Aborygeni, ale biali o prawdopodobnie angielskich korzeniach. Tylko japońskie turystki i Marcin ubierają się w kurtki.
b) jest tu znacznie taniej niż w Australii, ceny bardzo zbliżone do Polski, łatwo się tu przelicza (1 NZ$ = 2 zł), wiec: jogurt to 1,40 zł, chleb 2 zł, cola 2 zł w supermarkecie, banany 5 zł/kg, szynka 2,50 zł/10 dkg, czeskie piwo 5zł/butelkę. W ogóle masa tu mlecznych przetworów, owoców, warzyw, Australijczycy przyjeżdżają tu na wakacje głównie po to, aby nawpychać w siebie tego wszystkiego.
c) w Nowej Zelandii narodziły się sporty ekstremalne. Chyba nawet babcie coś uprawiają, wkoło Christchurch usadowiły się trasy downhillowe, na każdym samochodzie widać hak na rowery, ludzie zjeżdżają z wysokich na 1000 metrów gór równie chętnie, jak Krakusy wyjeżdżający samochodami na Kopiec Kościuszki. Tu narodziły się skoki na bungee, w pobliżu Qeenstown można sobie skoczyć za jedyne 400 zł za 132-metrową przyjemność, najtańsza opcja to 280 zł/skok w miejscu w którym pierwszy skok wykonano (tylko 50 m, mniej zorientowanych pragnę poinformować, ze swój jedyny skok w życiu na bungee Jacek wykonał w Słowenii z wysokości 63 m!). Unfortunately, to nie jest wszystko za bardzo na naszą kieszeń, myślę, że jedyne na co możemy sobie pozwolić to albo skok na bungee bez liny, albo skok na bungee z własną liną - jeden będzie trzymał, drugi będzie skakał.
Generalnie wydaje się, ze można to będzie zrobić całkiem deal niezły. Za 50 zł/dzień wynajmuje się małego Hyundaia, w tydzień objedziemy mniej więcej Południową Wyspę, a w cenie jest... codzienny darmowy karnet narciarski!!!! Jacek będzie jeździł, Marcin będzie patrzył. Narty w New Zealand - sounds well!
Christchurch, Wyspa Południowa, Nowa Zelandia, Oceania, Świat. Na razie mamy za sobą spanie do godziny 11.30 (pokłosie 2h dodanych przy podroży z Australii), więc poza lotniskiem i drogą do domu niewiele widzieliśmy, ale przez okno już zaglądają hobbity i ptaki kiwi. W sumie już więc jesteśmy 10 godzin różnicy czasu od Polski i 11 od Wielkiej Brytanii. Po przyjeździe do Australii wydawało się nam, ze większej szopki niż na tamtejszej granicy nie da się już odstawić. Ta była jednak zdecydowanie lepsza. Najpierw rozmowa z Immigration Officer (pomimo że nie potrzebujemy tu wizy, celniczka wypytała dokładnie o wszystkie nasze szczegóły...), potem rozmowa z usiłującym sprawiać wrażenie wyluzowanego milicjantem ("any drugs boys?", "are you drunk?", "did you take any drugs in Australia?", "how long have you been out of home?" - a co go to do cholery obchodzi, może nas rodzice wyrzucili i nie mamy gdzie wracać i może nam być przykro z tego powodu!!!) i kolejka do kwarantanny. Kwarantanna była sporym problemem, Marcin znów przewoził puszkowanego tuńczyka, a ja używany w Australii namiot. Namiot poszedł na gruntowne czyszczenie, tuńczyk na szczęście nie. Z serii co udało nam się tym razem przemycić na pokład: zapałki. Po stronie ofiar mój dezodorant za 7,50, który nie spodobał się celnikom jeszcze w Australii. Po kwarantannie przyszedł czas na prześwietlenie bagażu i w końcu dotknęliśmy nowozelandzkiej ziemi! Można sobie wpisać ja do CV i wracać. Fajnie, że czeka nas jeszcze droga powrotna, bo doprawdy czarująca obsługa lotów miedzy Australia i Nowa Zelandia bywa w większości z wysp Pacyfiku, co wiele może wyjaśnić...
W Sydney wcześniej mięliśmy tylko czas, żeby zobaczyć cały Olympic Park. Jak wszędzie po olimpiadzie też maja problemy z zagospodarowaniem obiektów. Pełnię życia można tylko zaobserwować na olimpijskim basenie, który tłumnie odwiedzają mieszkańcy Sydney. Rewelacyjny! Sesja fotograficzna odbyła się jeszcze na torze (?) łuczniczym, na głównym stadionie, stadionie lekkoatletycznym i na polu golfowym (czy golf jest dyscypliną olimpijską?). Generalnie jak zwykle nam się bardzo podobało, ale ciężko coś z tego wnioskować, bo nam nietrudno dogodzić. Na kolana powala też wioska, ci co byli u Marcina (np. Łukasz alias Młody) w Monachium, odebraliby by ją jako luksusowe osiedle.