Galerie z całego pobytu w Maroku można zobaczyć poniżej. Relację z Maroko należy czytać od samego dołu, była ona pisana po przyjeździe z tego pięknego kraju.
Z samego rana, czyli ok. 12, ruszyliśmy do Meknesu. Na dworzec wzięliśmy taxi, oprócz starych beczek mercedesów (grand taxi), w Maroku znalazły schronienie wszystkie Peugeot 205, niechciane już w Europie (petit taxi, z reguły tańśze, z bagażnikiem na plecaki na dachu). Jedziemy na licznik, o dziwo kierowca nie kluczy i okazuje się, że za 4 km płacimy 7 DRH, czyli ze 2,50 złotego. Dzień wcześniej pokonywaliśmy tą trasę na gębę i kierowca zarzekał się, rwał włosy, wzywał Allaha i Matkę Boską Częstochowską na świadków, błagał o litość - ponoć stawka 20 DRH powodowała, że musiał dokładać do interesu i wieźć nas charytatywnie. Tak że polecamy jazdę w Maroku na licznik, aczkolwiek czasem zostaniecie wyproszeni z pojazdu, bo kierowcy na licznik jechać nie będą chcieli. Za pociąg do Meknes płacimy 86 DRH, mało kto patrzy z nas na jedzenie, jedziemy o przysłowiowym chlebie (notabene dość smaczny, objawia się w Maroku pod postacią placuszka) i wodzie.
W Meknes o dziwo naciągactwo na bardzo niskim poziomie. Taksówkarze odpuszczają od razu, hotelarze nie zatrzymują na siłę, spokojnie spacerujemy po nowej dzielnicy szukając jakiegoś hotelu. Znajdujemy trójkę za 180 DRH, czekawszy w recepcji zanim gospodarz odmówi modły w kierunku Mekki (pomimo Islamu rzadki to widok w Maroku). Marcin pasuje, spędzając wieczór na tronie (Meknes to bardzo królewskie miasto, niejaki sułtan Mulaj Ismail uczynił go nawet kiedyś marokańską stolicą, do medyny wiedzie wiele ładnych i oryginalnych bram, tradycyjnie miasto podzielone jest na część berberyjską, sprzed kilkuset lat i na nową część francuską, z czasów kolonii francuskiej). Przechadzając się z Młodym po medynie trochę kluczymy, dołączają się do nas 12-letnie zuchy, które koniecznie chcą nam pokazać miasto. Wierzyłem w ich dziecinną niewinność i bezinteresowność, wyglądały na takie, co chcą pogadać, zaprosiłem na sok pomarańczowy, te odmówiły, na końcu wyciągając nieskalane grzechem łapki po kasę. Biłem się chwilę z myślami, zadecydowaliśmy w końcu, że mogą dostać 10 DRH (3,50 zł) na dwóch. Nikt ich nie zapraszał na zwiedzanie, nikt niczego nie obiecywał, więc uznaliśmy za niewychowawcze płacenie po euro na głowę, bo tyle oczekiwali nasi bohaterowie. Z radością zauważywszy znajome M, zachwalane przez samego Ronalda, zasiadamy do skromnej wieczerzy... O poranku dnia następnego ruszamy na Volubilis. Jedziemy ok. 30-40 minut grand taxi, za chyba 10 DRH za głowę. Grand taxi jak już mówiłem to beczka mercedes, która zabiera na pokład sztuk 7 (3 z przodu, 4 z tyłu) i nie rusza wcześniej niż się wypełni, chyba, że ktoś opłaci dwa miejsca, ale wtedy i tak kierowca kogoś po drodze dorzuci. W miejscowości 3 km od Volubilis, której nazwy nie pomnę, trzeba przesiąść się na taxi kolejne, tym razem chyba 30 DRH za komplet. Jedziemy w trójkę, za osobę wychodzi nas więc tyle samo co za 30 km z Meknes!
Do Volubilis ja z Łukaszem wchodzimy za free, wmieszawszy się w niemiecką wycieczkę, Marcin się nie załapał i zapłacił za wstęp 10 DRH. Volubilis w 45 r. przeszło pod rządy Rzymian, z tego okresu pozostają widoczne w tym pięknym miejscu budowle (np. łuk triumfalny). Tzn. sterty kamieni, tam nic nie ma, przepraszam za śmiałość, ale nie wiem po co UNESCO firmuje tego trupa, niech lepiej dorzuci coś na Kraków kochany :) Zawracamy po wszystkim do Meknes, prywatnym Renault jakiś klient podwozi nas do Meknesu (wyszło tyle co za grand taxi), gdzie poznajemy chłopaka z Kanady, który Marokiem jest zachwycony (wybaczamy, first time out of Canada). Wycieńczeni żołądkami, spalinami i monotonnośćią ruszamy dalej, tym razem Szefaszwan, ale niestety albo i stety trochę nam się rozkłady nie dogrywają i do Szefaszwanu musielibyśmy podróżować z noclegiem po drodze. Pada hasło, że olewamy Szefaszwan, trochę szkoda, bo ponoć to jedno z piękniejszych miejsc w Maroku, ale już nic nas w tym kraju nie cieszy. Wybieramy pociąg do Tangeru, portu łączącego Afrykę i Europę, na który ponoć chrapkę mają Chińczycy, chcą go przebudować, wyposażyć, unowocześnić, aby z tej strony zrobić desant tanich skarpetek, długopisów, notesików z Harry Potterem i innych. Tangerem straszy się dzieci, gdy te są niegrzeczne. Się mówi: "Jak nie zjesz tej kaszki, to wywiozę Cię do Tangeru", "wszędzie dobrze, ale w Tanger'rze źle", "kto pod kim dołki kopie, ten do Tangeru wpada". Nawet doświadczeni podróżnicy z Travelibtu opisywali to miasto pełni odrazy. Nas jednak Tanger nie odrzucił, może podczas pożegnań człowiekowi serce robi się bardziej wrażliwe.
Dworzec kolejowy to nowoczesna budowla, wprawdzie do portu taksówkarze nie chcieli nas zabrać na licznik (skończyło się na 30 DRH na gębę), jednak już w porcie znaleźliśmy szybko nasz hotel. Gospodarz wziął po 4 euro za głowę, coś nas tam oszukał, ale na końcu dał dwie dobre rady: "Tanger good, but people in Tanger very bad" i "Tanger - jungle", prosiwszy nas o schowanie się do recepcji, gdyż siuśki z ulicy już czekały z całą gamą towarów dla nas. "Haszisz maj frjend?", "Marihuana, speszial prajs for ju maj frjend", "Polska? Ja mieć kobiety dla was"... Ofert było bez liku, sprawdziliśmy te, które mieliśmy w planach - prom z Tangeru do Algeciras kosztował 41 euro, podczas gdy studencki z hiszpańskiej Ceuty do Algeciras tylko 26 euro. Po porannym zwiedzaniu miasta wsiedliśmy w autobus do granicznego miasta z rzeczoną Ceutą - hiszpańską enklawą w Afryce - cena 20 DRH, 2 h podróży. Do granicy trzeba jeszcze wziąć taxi, pod granicą urocze typki proszące o niewydane w Maroku dirhamy i tzw. asystenci, którzy biegną do Ciebie z kartami wyjazdowymi z Maroka, z długopisami i z wielką chęcią pomocy "wydostania" się z tego pięknego kraju, jakim "niewątpliwie" jest Maroko :). Dziękujemy im za współpracę, pisać sami umiemy, do okienka też podejść możemy, po raz ostatni patrzymy wstecz na krajobrazy Maroka, gdzie każdy z nas stracił nie jeden kilogram... Mieliśmy w Maroku spędzić dni 9, wyszło równe 7, bardzo to relatywnie niewiele, ale dla nas wystarczająco. Dodatkowe więc dni postanowiliśmy oddać Gibraltarowi i Granadzie.
Po pobycie w najtańszym hotelu w Maroku przed oczami stanęły nam zielone szkoły i kolonie z dzieciństwa - takie bowiem warunki tam panowały. Zjadłszy śniadanie, które najbezpieczniej kupować w Maroku w cukierniach (rogaliki i drożdżówki naprawdę niezłe, ceny trochę niższe niż w Polsce), można zaryzykować i kupić jakiś owocowy koktajl (5-10 DRH) w ulicznych straganach. Ryzyko nie jest chyba zbyt wielkie, bo dolewają do tego kefirek z kartonu, a i owoce wyglądają niezgorzej, ale to przecież Maroko, a nie Szwajcaria. Jeszcze tylko Marcin przejechał prawie parkingowego (przez to naciągactwo nie wiadomo kto legalnie, a kto nielegalnie pobiera w Maroku opłaty, lepiej więc nie płacić nikomu) i ruszyliśmy na wodospady. Jadąc drogą przez góry co chwilę zatrzymywały nas dzieci, które łapały stopa w drodze ze szkoły, ale jechać z nami nie chciały, widocznie mamy zabroniły im zabierać się ze wstrętnymi białymi (pedofilia). Rozdaliśmy parę waflów popularnych i dotarliśmy po 2-3 godzinach na wodospady. I tam znów naciągactwo - mimo że wodospady są zaraz tuż przy parkingu, pojawiła się grupa przyjaciół, która koniecznie chciała nas tam zaprowadzić. W końcu skusiliśmy się na obietnicę jakiegoś Hasana, który za kwotę 1,50 euro zaprowadził nas do fajnego naturalnego basenu i nawet 2 godziny tam z nami siedział, przyglądając się jak z Marcinem próbujemy wpłynąć pod wodospady. Niech sobie coś kupi ładnego za te 1,50 euro i niech nie wyda od razu. Co można powiedzieć o tych kaskadach: nic nie można, lepiej obejrzeć je na fotografiach.
Podjęliśmy decyzję, że wracamy do Marrakeszu na wieczór, rozłożywszy się na tylnym siedzeniu co chwilę słyszałem rozlegające się komentarze z przednich foteli: "co za koleś!", "jak można wyjechać kombajnem bez świateł!", "uciekaj jeśli Ci życie miłe!", "o fak, widziałeś go, bo ja nie!". Marokańskie drogi, mimo że niezłe jakościowo, wypełnione są wieloma niespodziankami. W końcu po 1450 km w niecałe 3 dni oddaliśmy nasz samochód w hotelu w centrum Marrakeszu, nikt specjalnie nie zainteresował się jego stanem, wykorzystawszy go wcześniej do wizyty w nowej dzielnicy w McDonald, która to "restauracja" w Maroku jest uznawana za eksluzywną, z ceną prawie 4 euro za zestaw (niewiele mniej niż w Hiszpanii.) Następnego dnia rankiem spacer po Marrakeszu i w końcu o 13 wyruszyliśmy z dworca głównego pociągiem do Casablanki (84 DRH, 3 h jazdy, cena podobna jak autobusu, kilka kursów dziennie). Pociąg w Maroku to wypisz wymaluj nasz skład niech będzie do Łodzi, z reguły wszystkie miejsca zajęte, pierwsi niecierpliwi wskakują do niego jeszcze na długo przed tym, nim się zupełnie na peronie zatrzyma. W pociągu nawiązaliśmy kontakt operacyjny z miejscowymi studentkami zarządzania i marketingu, okazały się otwarte na przybyszów z bogatej Europy, ciekawym świata okazał się inny wspołtowarzysz podróży, który pytał jak się ma Lech Wałęsa i czy w ogóle żyje. Podróż do Casablanki to w sumie przyjemna sprawa, sama Casablanka już tak przyjemna nie jest. Post kolonialne francuskie zabudowy mocno już podupadają, na ulicy ruch wielki, słodko-mdlisty zapach spalin otacza cię, niby sporo w tej Casablance powinno być, ale nie spotykamy nawet Humpreya Bogarta. W tej francuskiej kolonii, w tym mieście szczególnie w czasie wojny schroniło się wielu francuskich obywateli, to tu do baru Humpreya weszła Ingrid Bergmann i ten wypowiedział popularne dość słowa, o których wspomniał znawca melodramatów Marcin: "do wszystkich barów w Casablance musiała wejść właśnie do mojego".
Cóż, więcej romantyzmu można się było po Casablance spodziewać. A dostaliśmy 3 mocne strzały: pierwszym była wizyta w meczecie Hassana, gigantycznej budowili wzniesionej w 1993 roku kosztem 600 mln dolarów, dumie Marokańćzyków, miejscu rzeczywiście opływającym przepychem i złotem. Jako niewierni nie mogliśmy wejść do środka, nagle strzegący obiektu strażnik wskazał nam drogę do środka. Pokazawszy nam łaźnie i coś jeszcze innego zażądał za tę usługę 10 euro. My jak to my: pusty śmiech, dostał 10, ale dirhamów, dobrze, że skończyło się jak skończyło, bo mogliśmy dostać 10 batożków, kumple jego bowiem zbliżali się już do nas. Kolejny kop to medyna - zatłoczona, zabidzona, zawalona najrozmaitszym dziadostwem. A trzeci kop dawał się nam we znaki przez następne 2 dni: zatruci przez rybki, które zjedliśmy w całkiem nieźle wyglądającej knajpie 2 kolejne noce i dni mogliśmy wykreślić z życiorysu...
Dobra, wstalismy
rano w tej calej Merzouga, w pensjonacie razem z nami 7 osob, wszystkie
narodowosci... polskiej. Zdawkowa wymiana uprzejmosci, dobre rady
zawsze w cenie, nie jedźcie drogą S-17, bo tam stoją, co polecacie,
zajebiście, że się spotkaliśmy, itp., itd. Pan Saharyjczyk chciał nam
wcisnąć jeszcze jakąś wycieczkę na wielbłądach na pustynię, 30 euro od
głowy, z nocą spędzoną pod gwiazdami, ale ja mam chorobę wielbłądzią i
z reguły dziękuję za takie atrakcje. Zresztą - Polska wycieczka musi
zrobić z reguły wszystko po kosztach - decydujemy więc, że wielbłądami
zostają MArcin i Łukasz i sami ruszamy z butelką wody w pustynię.
Naszym celem była wydma na horyzoncie - szybko okazało się, że spacer
po prawdziwej pustyni - choćby miała 30 na 8 km jak nasz Erg - to nie
żarty. Idziemy idziemy, pokonujemy kolejne wydmy, ale w ogóle się nie
zbliżamy do celu. Po godzinie odwrót, woda się kończy, wracamy do wsi,
a tam kwintesencja marokańskiego naciągactwa: 2 sklepy, tuż obok
siebie, w promieniu wielu kilometrów żywej duszy, a pod jednym z nich
chłopiec nawołujący do zakupów właśnie u niego. No nic, ruszyliśmy
dalej, choć była dopiero 13ta i prawie 40 stopni w powietrzu - w końcu
pustynia.
Jako że Palio był wypożyczony na 3 dni, przez dolinę rzeki
Ziz ruszyliśmy do Marrakeszu, robiąc pętlę wokół Atlasu Średniego.
Dolina Ziz to miejsce urocze, wokół skały, pustynia, brak życia, a w
pasie 100 metrów od rzeki palmy, bujna roślinność i naturalne baseny,
zasilane wodą ze źródeł. Na jednym z nich my, chmara Marokańczyków i
jedna europejska dziewczyna w kąpielowym stroju - obiekt spojrzeń
całego marokańskiego towarzystwa (my skupiliśmy się na pływaniu, mamy
przesyt takich atrakcji). Na koniec dojeżdża nas handlarz dywanów i
innych skarbów Maroka, proponując nam
niezobowiązująca herbatę, "only for pipel from Bulanda".
Niezobowiązująca herbata to ściema, wprawdzie była bardzo smaczna i
ożeźwiająca, ale zaraz zaczęły wyjeżdżać dywany. Przeróżne modele -
latające, kilimy, magiczne, podkominkowe, berberyjskie, nomadyjskie.
Ceny oczywiście z kosmosu, ale w końcu Marcin skusił się na mały
czerowny dywanik - za bodajże 20 euro plus moje dziurawe skarpetki,
które spodobały się handlarzowi! Marokańczycy lubią transakcje wiązane,
częśc zapłaty w gotówce, a część w towarze. W ten sposób Młody stał się
właścicielem pancza i sombrera, które można zobaczyć w galerii -
kosztem zakupu była stara koszulka, z którą emocjonalnie jak sam
przyznał był bardzo związany - zapoznał w niej wiele interesujących
kobiet w różnych miejscach świata. Jak zwykle handlarze mieli
największy problem ze mną - na pytania czy kupię dywany, odpowiadałem,
że nie mam domu, więc po co mi dywan. Na zachęty kupna czegoś dla moich
kobiet odpowiadałem, że kobiety same wiedzą najlepiej co im potrzeba
(co jednakowóż nie jest zawsze prawdą).
Na zachęty kupna oryginalnego
berberyjskiego sztyletu czy zapalniczki reagowałem, że oskarże go o
zachęte do zbrodni. W końcu zrezygnowali. Pożegnawszy się, ruszyliśmy w
dalszą drogę, Marcin i Łukasz zastanawiając się po co im to, co kupili
na przemian zachwycająć się okazją, z której skorzystali i przeklinając
własną naiwność :). Naszym kolejnym celem były wodospady Cascade
d'Ozzout, a po drodze do niej minęliśmy dla uwiarygodnienia naszej
relacji Rachidie, Midalt i Beni Melal, w której to miejscowości
zatrzymaliśmy się na nocleg w hotelu wyszczególnionym w Pascalu - w
samym centrum za 25 DRH, niecałe 2,5 euro, najtańszym podczas naszej
wędrówki. Co można powiedzieć o drodze w tamtym rejonie Maroka. Na
przemian góry, serpentyny, handlarze kamieni, miasta z tadżinami, rzeki
i inne głupoty. I co ciekawe, kolejne spotkania z miejscową milicją,
która stoi na każdym większym skrzyżowaniu w Maroko. I zawsze w dwóćh
wersjach: albo piechotą, albo Jeepem Wranglerem. My byliśmy
kontrolowania 4 albo 5 razy, w przeciągu niecałych 3 dni!
Marrakesz opuściliśmy dnia następnego wynajętym Fiatem Palio nie-Weekend. Koszt najtańszego samochodu w Maroko to 350 DRH (32 e) w przypadku krótszego wypożyczenia i 300 DRH (27 e) w przypadku wypożyczenia powiedzmy na tydzień. Ceny za dzień, wszystkie opłaty lotniskowe już w nie wliczone. Właściciele wypożyczalni zupełnie nie przywiązują wagi do tego, w jakim stanie bierzesz samochó;d, ani w jakim go oddajesz, czy zostawiłeś benzynę w baku, czy nie. Cena benzyny w Maroku to ok. 10 DRH/litr (1e=11 DRH, pamiętajmy), na rzadko których stacjach można zapłacić kartą. Tak więc po odstawieniu kabaretu na marrakeszańskich ulicach (nie straszne nam były po samochodowych doświadczeniach w Libanie), ruszyliśmy przez przełęcz Tischka (2260 m. n.p.m, Atlas Wysoki) w kierunku granicy z Algierią, gdzie jednym z celów była dla nas Sahara i zdementowanie plotek i mitów związanych z nią. Atlas jak góry, nic specjalnego w nim nas nie urzekło, powyżej 2 tys. nagie skały sterczały sobie wesoło, aż po Dżebel Toubkal, największy szczyt tego pasma (4167 m n.p.m.). Po drodze mieszkańcy tych ziemi próbowali popełniać harakiri, prób samobó;jczych widzieliśmy sporo, rzucali się bowiem hurtowo pod koła nadjeżdżającego Palio, próbując sprzedać co tam każdy z nich miał. A były to z reguły geologiczne cuda, ametysty z Księżyca, kamienie, którymi Mahomet odganiał psy, meteoryty o właściwościach magicznych i inne cuda niewidy, każde zapewne za "speszial prajs maj frjend, only for ju".
Puściwszy się z góry, z przełęczy, zapomniałem, że jesteśmy w Maroko, oazie cywilizacji i prawa na afrykańśkiej ziemi, w pewnym momencie zza krzaka wyskoczył milicjant i zatrzymał nas i jakiegoś klienta jadącego przed nami. Przestępstwo: 72 km/h zamiast 60 w terenie zabudowanym. Kara: 400 DRH!!! (36 e). Zaczęły się targi na migi, od razu stwierdziliśmy, że nikt "ne parle franse", bo tym językiem trzeba komunikować się w Maroku. Zapomnijcie o angielskim, hiszpańskim i polskim, nie wiele można nimi wskórać, aczkolwiek czasami coś da się. Zaczęły się targi, Marcin jako że pracował kiedyś na Placu Pigalle mówi co nie co w języku Moliera, ale nie dał po sobie poznać (lata praktyki w KGB w czyszczeniu kibli). Zastanawiało jak milicjanci potrafili określić naszą prędkość, jeśli nie mieli radaru. Stwierdziłem, że nie wierzę w moje przestępstwo, już nie pamiętam w jakim języku, wtedy milicjant daje mi krótkofalówkę i każe rozmawiać z kolegą, któ;ry ponoć gdzieś tam w tej wiosce siedział i zmierzył nam prędkość. Kabaret i tyle, zaczęła się 20 minutowa potyczka, oni wyciągają ręce po 40O DRH, my na przemian, że "no entiendo" i że "no euro, no dirham, no dolars, etudiantes, Polska very poor country". Atmosfera zaczęła się ocieplać, milicjant zaczął malować na ręce mi jakieś liczby, najpierw 72, ja na to 60, potem jakieś kó;łeczka, itp. itd. Doświadczeni polską rzeczywistością wyszliśmy z propozycją korupcyjną: 200 DRH, tyle maksimum mogliśmy poświęcić. Milicjanci chwilę się zastanowili, wzięli pieniądze i stała się rzecz niesłychana: wydali resztę 100 DRH i wręczyli pokwitowanie, czyli najprawdziwszy marokański mandat.Mandat był klasy pierwszej, a nie czwartej jaki początkowo chcieli nam dać, a wypisany jest na moje nazwisko. A nazywam się, proszę jak Was: Prawo Jazdy i urodziłem się 22.01.1982 roku :).
Pożegnawszy się z sympatyczną drogówką, straciwszy po niecałe 12 zł na głowę, ruszyliśmy do Ait Benhaddou, tzw. kazby. Kazby to części ksarów, dawnych obronnych berberyjskich wiosek, zbudowane i z wielbładziego łajna i trochę z mączki ceglanej chyba, mają kolor pomarańczowy, przechodzący w brązowy i można sporo ich spotkać w tamtym rejonie. Ait Benhaddou jest naprawdę imponująca, zbudowana na wzgórzu, była miejscem kręcenia Lawrenca z Arabii, Jezusa z Nazaretu i Gladiatora, żeby tylko kilka z tzw. superprodukcji wymienić. To w Ait Benhaddou Gladiator zaczynał swoją gladiatorską karierę, zanim sprzątnięto go na arenach Rzymu.
Ruszywszy dalej przedzieraliśmy się przez półpustynny, połgórzysty krajobraz, mijając kadry znane z "Babela", temperatura dawała się nam coraz bardziej we znaki, przejeżdżając przez wąwóz Todra i Dades sięgała już ponad 30-tu stopni. Piękne są to wąwozy, nam się już wtedy ściemniało, więc nie dane nam było ich zobaczyć w swej pełnej krasie, pustynia czekała. Przejeżdżająć przez marokańskie wioski i miasta tamtego rejonu trzeba cholernie uważać, nie ma tam akcji "bądź widoczny po zmroku na drodze", co chwilę pod koła wpycha się nie oświetlony rower albo motocykl. Wioski i miaste te dziwne są: z jednej strony arabski syf, brud i egzotyka, z drugiej anteny satelitarne na dachu i zimna Cola w każdym ze sklepów. Zbliżając się do Ergu, pustyni piaszczystej, do której zmierzaliśmy, trzeba było uważać na zasypane piaskiem fragmenty drogi - przy prędkości 100 km/h jazda jednym kołem w piasku, a drugim po czystym asfalcie mogła skończyć się klapą. Doświadczenie z Paryż-Dakar w końcu się nam przydało. Dojechawszy w końcu do oazy w której mieliśmy noc spędzić, Merzougi, tuż obok Erg Chebii, można było stwierdzić trzy rzeczy: a) na pustynii jest w nocy ciemno, b) na pustyni jest w nocy gorąco (gdzie te dobowe amplitudy po 50 stopni, o których opowiadały nam panie od geografii??), c) w oazach na pustynii w nocy życie często się musi toczyć, ze względu na upał. Zakopawszy się minimalnie naszym terenowym Palio w piasku, zostaliśmy więc szybko wylansowani przez pewnego Saharyjczyka, który wraz z żoną Francuzką prowadził uroczy pensjonat (50DRH za noc, pensjonat zwie się Isabele i Saharyjczyk gorąco prosił o jego rozpropagowanie) i na dobry początek zaprosił nas na powitalną miętową herbatę (wg zwyczju po 3 kolejce herbaty należy podziękować, czwarta kolejka to ponoć faux paux, czy jak to się pisze). Znając te zwyczaje (40 lat przeprowadzania karawan przez pustynię), grzecznie podziękowaliśmy z "szukram" na ustach, udając się na spoczynek, następnego dnia bowiem czekała już na nas gróźna pustynia - czyhająca zapewne na nasze niewinne żywota.