KOŃCZYMY RELACJĘ Z USA, DAMIAN WRÓCIŁ, PREZENTÓW NAKUPOWAŁ, SZKODA, ŻE TYLKO WYBRANYM KOBIETOM. W RELACJI WIDAĆ JUŻ TĘŚKNOTĘ ZA KOLEJNYM WYJAZDEM, MOŻE JESZCZE ZOSTANIE DRUGIM TONYM HALIKIEM (JG).
Jak już wcześniej pisałem, na ostatnie 4 dni mojego pobytu
miałem zaplanowane:
Grand
Canyon,
Joshua
Tree National Park,
Anza
Borrego Desert State Park wraz z Saltem Sea
Mojave
National Preserve
Ponieważ reszta ekipy wylatywała
w środę około południa, to na tą cześć wyprawy wyruszałem z kolegą
Andrzejem z Warszawy.
Wstaliśmy rano w celu wypożyczenia samochodu i przejechania jak największej
ilości mil, mimo iż wypożyczenie poszło bardzo sprawnie, wyjechaliśmy
z LA dopiero około 10, kierując się w kierunku pustyni Anza Borrego.
Samochód mniejszy, aczkolwiek całkiem przyjemnie się prowadził,
w środku skóra, itp. Po drodze
do pustyni wstąpiliśmy jeszcze do Best Bay po GPS, gdyż wypożyczenie
na te kilka dni to prawie połowę jego ceny (aha, rozumiemy, że kupiliście, a nie wypożyczyliście - przyp. red.).
Droga do pustyni ciekawa,
można było obserwować jak zmienia się otoczenie. Pustynia ta jest inna niż np. Sahara,
kojarząca się nam z piaskiem, wydmami (tak, to powszechne mniemanie, że tak wygląda Sahara - przyp.red.). Ta składa się głównie z kamienistych
wzgórz, co ciekawe na jej skraju jest miasto, nie wiem po co tam ktoś mieszka,
ale mieszka (wszystko w życiu ma jakiś sens - przyp. red.). Temperatura, jaką wskazywał samochód, to 116 st F czyli około 46,666 st C. Ogólnie jak wychodziłem z samochodu, w którym oczywiście
mieliśmy klimę włączoną, to tak jakbym wchodził do suchej sauny. Dojeżdżając do pustyni, zatrzymaliśmy
się w miejscu widokowym, to co mi się bardzo podobało, to naprawdę
bardzo mocny gorący wiatr, jaki wiał w kierunku pustyni z miejscowych
gór – wiatry na Chopoku to nic przy tym ;).
Następnie pojechaliśmy do Saltem Sea, gdyż jezioro to tak naprawdę znajduje
się obok pustyni. Sprawdziłem słoność wody, ale nie wydawała mi
się bardziej słona niż Bałtyk. Jezioro jest największe
w stanie Kalifornia i znajduje się w najniższym punkcie pustyni. Większość
jego powierzchni leży poniżej poziomu morza – 60 metrów
– depresja jest tylko o 1,5 metra mniejsza niż największa depresja w słynnej
Death Valley. Co ciekawe, jezioro to powstało dosyć niedawno, ponieważ
na początku XX wieku i było efektem powodzi, jaką wywołała słynna
rzeka Colorado. Rzeka wtedy prawie zmieniła swój bieg. Po tym wydarzeniu
zaczęto planować budowę tamy, która ostatecznie stanęła w górnym
biegu rzeki - Hoover Dam. Zapachy z jeziora niestety nie były
zbyt zachęcające, w okolicy, co jeszcze bardziej mnie zdziwiło, mieszkają ludzie, pytanie tylko, co tam można robić – jedyne
co mi przychodzi do głowy, to jakieś tajne podziemne bazy USA ;) (za dużo Jerycha - przyp. red.). Zwiedzając
okolicę jeziora można zauważyć, iż ta mieścina ma więcej dróg
niż mieszkańców – wybudowane około lat 50-tych w czasie rozkwitu tego
miasta, później z jakichś powodów prawie wymarło… Następnie pojechaliśmy
przez dalszą część pustyni na północ do Joshua Tree. Co ważne,
poruszając się po tym terenie trzeba mieć ze sobą litr wody na każdą
godzinę podróży per osoba – znając Amerykanów, to pewnie policja
może to kontrolować. Do granicy Joshua Tree National Park dojechaliśmy
około 17, zdecydowaliśmy się nie zwiedzać parku tego dnia, tylko
pojechać do miejscowości 29 Palms i znaleźć jakiś lokal, park zapragnęliśmy pooglądać następnego dnia. W wyszukaniu noclegu pomógł nam GPS (trzeba
powiedzieć, iż w Stanach te mapy są bardzo dokładne).
Znaleźliśmy
nocleg w motelu, w którym mieszkało kiedyś U2 (zdjęcia z hotelu na początku). Jeśli ktoś
chce autograf, to proszę dzwonić na numer 0 700 123 123 ;), chętnie udzielam (autograf przez telefon? za dużo czasu na pustynii - przyp.red.)
Wieczorem zjedliśmy coś meksykańskiego oraz odwiedziliśmy miejscowy
market spożywczy. Muszę przyznać, iż ciężko jest kupić tam coś
na jedno śniadanie, wszystko pakowane w mega paczki. Miejscowość
ta była pełna mężczyzn, tak samo ogolonych, w wieku 22 – 26, wysportowanych,
co by wskazywało na jakieś ćwiczenia czy też aklimatyzację amerykańskich
marines do warunków panujących w Iraku i Afganistanie. Po kolacji
z Andrzejem zaplanowaliśmy kolejny dzień, czyli mieliśmy w planie
wstać wcześnie, około 5 – 6, zwiedzić Joshua Tree Park i pojechać
do Grand Canyonu, następnie również go zwiedzić, nocleg w okolicach Kanionu i powrót
do LA.
Następnego dnia wstałem wcześnie (Andrzej odpuścił zwiedzanie
Joshua Tree) i pojechałem do Joshua Tree. Joshua Tree to takie specyficzne
drzewa wytrzymujące w bardzo ciężkich warunkach. Zobaczyłem
również bardzo dużo ciekawych krajobrazów oraz terenów, po których
można się wspinać. Zrobiłem sobie dla odmułki od samochodu 30-minutowego tripa do tamy Barker
Dam. W tych terenach
wydobywano w chałupniczy sposób srebro aż do lat 50-tych ubiegłego stulecia.
Następnie wróciłem z parku po Andrzeja do motelu i dowiedziałem
się, iż Andrzej właśnie się zorientował, że wylatuje w piątek,
a nie tak jak ja, w sobotę. Aby zdążyć na samolot musiał zrezygnować
z Grand Canyonu (to co Andrzej widział w USA?? :) - przyp.red.) i od razu w czwartek wyruszyć do LA. Zaczęliśmy więc
szukać jakiegoś transportu. Ponieważ w Stanach każdy ma samochód,
a na dalsze odległości podróżuje się samolotami, to nie ma tam czegoś
takiego jak PKS czy inne sieci autobusowe (Szwagropol, Transfrej - przyp. red.), pozostało nam jedynie wypożyczenie
samochodu, jako że byliśmy na mega zadupiu najbliższa wypożyczalnia
była dopiero ponad godzinę drogi w kierunku przeciwnym do Canyonu.
Niestety, nie było innej możliwości, więc ruszyliśmy do miasta o
nazwie Palm Springs, a ja wiedziałem, że w czwartek uda mi się
jedynie dojechać do Grand Canyonu. W czasie drogi do tego miasta natrafiliśmy
na chyba największą na świecie farmę wiatraków produkujących energię. Co ciekawe, Palm Springs ma większe
lotnisko niż Kraków, co pokazuje jak kiepsko jest u nas w Polsce
rozwiązany transport, a liczba mieszkańców to niecałe 43 000.
Następnie oddzielnie ruszyliśmy w swoich kierunkach (to musiał być widok jak z dobrego westernu, dwóch jeźdźców w promieniach zachodzącego słońca oddala się od siebie... - przyp. red.), ja miałem około
6 h drogi, a Andrzej jakiś 3-4 (pewnie w korkach więcej). W czasie
tych moich godzin jechałem drogą po horyzont, mijając samochód co
0,5 – 1 h. W tamtych rejonach wiedzie również słynna amerykańska
droga US Route 66. Oczywiście przejechałem się nią jakieś 30 mil. Amerykanie nie mając za dużo zabytków,
zrobili z niej atrakcję i postawili znaki z informacją o niej prawie
na każdym zjeździe na autostradzie US 40 (wiele razy te drogi się
przecinają). Może nie wszyscy wiedzą, więc US Route 66 jest drogą,
która została wybudowana w latach 20-tych ubiegłego stulecia, łączyła
Chicago z Los Angeles, a od 1936 z Santa Monica. Przebiega
przez stany Illinois, Missouri, Kansas, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk,
Arizonę i Kalifornię i jej długość to 2448 mil (3939 km). Droga
znana jest z filmów oraz kilku muzyków coś tam o niej śpiewało.
To, co na niej warto zobaczyć, to już w tym momencie ruiny różnego
rodzaju starych stacji benzynowych, moteli, restauracji oraz pięknie
zmieniające się widoki wraz z jej biegiem. W końcu wieczorem około
19 dojechałem do miejscowości Williams, gdzie miałem zarezerwowany
nocleg w motelu "super 9" (intryguje ta nazwa, czyżby to miejsce, którego szukaliśmy? - przyp. red.). Z ciekawostek, jest on prowadzony przez Polaków, a dokładniej górali z Nowego Targu. Chwilę z nimi porozmawiałem
i okazało się, że w tamtych regionach mają dość mroźne zimy (-
24 ostatniej) oraz całkiem fajne wyciągi narciarskie.
Dostałem
również wskazówki co do oglądania Grand Canyonu – o nim nie będę
nic pisał, bo chyba wszyscy wiedzą. Niestety nie
poleciałem helikopterem / samolotem nad kanionem, ponieważ brakło
mi już na to czasu, mimo ceny prawie 200 $ czas oczekiwania
to około 2,5 -3 h. Po oglądaniu wybrałem się w podróż powrotną
do LA, która trwała blisko 8 h, ponieważ po drodze przegapiłem ostatnią
stację przez pustynię i musiałem się wracać, przez co nadłożyłem około 60 mil (mnie się wydaje, że serwowała tam hamburgery kelnerka z bluzką zawiązaną pod biustem i ona była twym celem - przyp. red.).
Ostatniego dnia przedpołudnie ponownie spędziłem
w LA, tym razem ponownie byłem w punkcie widokowym na ulicy Mulholland Drive, skąd zrobiłem zdjęcie wzgórza z napisem Hollywood, niestety nic nie widać, bo tego dnia w LA pogoda typowa dla Londynu, 18 stopni i brak słońca, co uniemożliwiło mi kąpiel w oceanie
– sprawdziłem jego temperaturę i nie odbiegała mi znacznie od Bałtyku, na zdjęciach też ciężko się wyznać czy
to Santa Monica w USA, czy może Władysławowo w Polsce. Tak
naprawdę jedynym potwierdzeniem, że to jednak Santa Monica jest napis
przed główną kwaterą ratowników i grająca w siatkówkę Pamela Anderson ;). Później już tylko zwrot
samochodu, osoba go przyjmująca sprawdziła czy bak jest
pełny i czy zapala, na koniec check-in na lotnisku. Może kolejny kierunek jak
na samolocie widzianym przez okno lotniska...?
Dodatkowo już na sam koniec pilot we Frankfurcie stwierdził, iż coś
samolot niepoprawnie działa – lepiej, że na ziemi, niż w powietrzu -
przez co nie zdąrzyłem na lot do Krakowa i koczowałem w Monachium
dodatkowe 6 godzin.
ZWYKLE TO WSZYSTKO WYGLĄDA TAK:
I tak skończyła się ta wyprawa panicza Damiana, dostarczył nam niezapomnianych wrażeń podczas swej dwutygodniowej tułaczki. Ale nic tu po nas, biegnijmy kupować dolary po 2 złote i jedźmy oglądać Wuja Sama, póki jeszcze nas stać. Dziękujemy Ci Donald za ten cud! :) Prędzej czy później na www.globtroteria.pl pojawią się kolejne przygody kolejnych zapaleńców, już teraz można oglądać relację z Nowej Zelandii, na którą Damian tak tęsknie spoglądał w LA (JG).
Damian już grzecznie siedzi za biurkiem w swojej korporacji, ze źródeł zbliżonych do niego wiem, że lada chwila będzie relacja z ostatnich 3 dni pobytu w Stanach. Zmaga się jednak jeszcze Damian z jet-lagiem, który powoduje zasypianie w najmniej odpowiednich chwilach i miejscach. Na zachęte obrazek z USA:
Dziś Damian nie powalił nas z nóg swoją wylewnością. Z informacji telefonicznej, którą dostałem, jeden z uczestników wycieczki zapomniał, że wraca do Polski dzień wcześniej niż pozostali i trzeba było nadłożyć kilkaset kilometrów, aby go zawieść w pobliże lotniska. Damian nie przyjmuje już zamówień na prezenty, żadnych dmuchanych aligatorów i innych cudów na kiju (JG).
"Zmiana planów, dzisiaj zwiedziłem pustynię oraz Joshua Tree, jutro
jadę do Wielkiego Kanionu, rezygnuję z Las Vegas chyba i w piątek powrót do LA,
bez Mojave National Preserve, ponieważ braknie czasu na plaże w LA, Santa Monica oraz nie ma tam nic, czego byśmy już nie widzieli.
Tanie hotele już zabookowane, nadal myślimy o helikopterze nad Wielkim Kanionem, ale
zobaczymy jak nam pójdzie droga. Nie ma dzisiaj zdjęć i chyba nie
będzie już do powrotu, bo gdzieś mi się zapodział kabel do ściągania z
aparatu, a nie ma gdzie kupić..."
Dziś tylko zdjęciowa relacja, Damian przebywał w Parku Narodowym Sekwoi, jednego z najpotężniejszych drzew iglastych na świecie. Takie drzewo liczy sobie od 2500 do 3500 lat, wysokość ich sięga 135 m, a średnica 12 m. Swego nie znacie, cudze chwalicie, w zachodniej Polsce też mamy swoje sekwoje. Park Narodowy Sekwoi jest drugim najstarszym w USA (po Yellowstone), tworzy jedną całość z Parkiem Narodowym Wielkiego Kanionu, co ni mniej, nie więcej oznacza, że niedługo powinniśmy zobaczyć zdjęcia z tamtego rejonu.
Kolejny dzień, pobudka wcześnie rano i znowu wsiadamy do rumaków,
tym razem jesteśmy w lepszej sytuacji, bo już po 2 h dojeżdżamy do
parku. Niestety, za wjazd od samochodu pobierają haracz 20 $ - za to
zrobiłem zdjęcie miejscowego rangera ;).
W pierwszej kolejności pojechaliśmy do miejsca widokowego, z którego
można było podziwiać King Canyon - niestety nie mieliśmy czasu, aby
przejechać przez cały -> 100 mil w obie strony. Dodatkowo zdjęcia
jeziorka, które jeszcze 100 lat temu było miejscem, w którym zbierano i
ładowano drewno na wagony kolejowe. Wielki Kryzys ubił ten biznes,
teraz został wyczyszczony, drzewa zasadzone i wygląda jakby nic się tam
nie zmieniło od 10000 lat ;). Kolejnym przystankiem na
naszej drodze były drzewa sekwoje - najgrubsze na świecie, najwyższe i
równocześnie najmniej trwałe, dlatego może pozostało ich kilka do
dzisiaj - po ścięciu spadające drzewo roztrzaskiwało się o ziemie i
nie nadawało się do niczego. To, przy którym mam
zdjęcie ma tylko 1700 lat :) i 82 metry wysokości... malutkie - 3 pod
względem wielkości na świecie.
Spotkaliśmy również mamę niedźwiedzia z małym niedźwiadkiem. Niestety, nie udało się nam już odwiedzić jaskini - zamknęli
nam przed nosem. Dodatkowo kilka zdjęć z panoramą okolicy, wykonane z
wysokości 2150 metrów, aby tam wyjść musiałem 5 minut iść pod górę, czyli na około 2100 da się wjechać samochodem (panowie i panie, szacunek! - przyp.red.). Najwyższy szczyt, który
niestety nie jest widoczny, ma ponad 4100 metrów, pewnie już na nim
troszkę śniegu jest. Wieczorem powrót na równinę do hotelu z pysznym
jedzeniem meksykańskim po drodze - taco to jakiś szit przy tym.
Następnego dnia zrobiliśmy sobie off i pojechaliśmy do Los
Angeles. W mieście niestety niewiele jest do zobaczenia. Jak na razie byłem na słynnej Alei Gwiazd, ogólnie ulica wygląda na kiczowatą, takie
nasze odpusty... Zupełnie inaczej, gorzej niż w telewizji na rozdaniu Oskarów. Jako że niewiele można zobaczyć w LA, to wybraliśmy się po raz
kolejny na zakupy, już nie mam jak przywieźć tego, co kupiłem, do
Polski. Poniżej kilka zdjęć LA nocą z jednego ze wzgórz, z ulicy o
nazwie Mulholland Drive (byłe też film o takiej nazwie). Było już za
ciemno, aby zamieścić zdjęcia słynnego napisu, ale obiecuję, że pojawi się
jakoś w sobotę.
Zmieniliśmy plany - jutro z rana ruszamy do Grand Canyon -> z 8
h drogi, planujemy zahaczyć o Las Vegas, aby wygrać pierwszy milion, a
później w drodze powrotnej jeszcze następujące atrakcje:
Joshua Tree National Park
Mojave National Preserve
Anza-Borrego Desert State Park
i
powrót do LA pewnie w czwartek lub piątek i reszta czasu już w LA. Może
nad Wielkim Kanionem przelecimy się helikopterem, zobaczymy jak będziemy z
kasą (będziecie dobrze, dolar już poniżej 2 zł, wasza siła nabywcza rośnie każdego dnia - przyp. red.).
WYPRAWA NABIERA RUMIEŃCÓW, CZĘSTOTLIWOŚĆ RELACJI GODNA KLASYKÓW GATUNKU, PRZYPOMINAM, ŻE PO NAJECHANIU NA ZDJĘCIE POJAWIA SIĘ MOJ BZDURNY KOMENTARZ (JG).
Z SF wyjechaliśmy około 10 30 po śniadaniu i pakowaniu bagażu przez 40
minut: 4 samochody, 17 osób, 34 walizki (ileście tych iPhonów nabrali? - przyp. red.). Ale udało
się i w końcu pojechaliśmy w kierunku Yosemite. Na początku droga miała
4 pasy, a później zwężała się do 2, bez pobocza. Drogi w górach utrzymane
rewelacyjnie, a też w zimie mają tam mrozy... W ciągu dnia
przejechaliśmy około 600 km, z tankowaniem tego potwora do pełna za
całe 90 $ (piękny kraj). Przez te kilometry zmieniało się otoczenie
wielokrotnie:
Po drodze jedliśmy w typowej
knajpie amerykańskiej rewelacyjny obiad za 12 $ -> coś jak szwedzki
stół, gdzie można brać tyle, ile się da zjeść (a wiadomo, że Polak potrafi - przyp. red.). W tych
rejonach kiedyś znajdowały się kopalnie złota, niestety już się nam na
tym nie udało wzbogacić. Co do parku to w skrócie:
duże różnice wysokości,
piękne wodospady,
rzeka w dole -> można na niej spływać pontonami,
zamarznięte jezioro -> ale chyba tylko w zimie,
Ogólnie
muszę przyznać, iż na prawdę warto zobaczyć. Jedyny minus to czas
spędzony w samochodzie -> 14 h :(, ale samochody, którymi jeździmy,
posiadają wszystko, co chyba może być na wyposażeniu (no proste, przecież nie wzielibyście byle Astry ;) - przyp. red.). W ciągu dnia
zrobiliśmy kilka OeS-ów po krętych górskich drogach i muszę powiedzieć, iż
samochody mogłyby się trzymać lepiej. W czasie pobytu w górach
złapała nas burza i staliśmy w korku w parku. Miejsca są tak
przygotowane, aby każdy (również taki lekko chodzący już) Amerykanin
mógł je zobaczyć (nazywajmy rzeczy po imieniu, czyli takie udogodnienia, jak parking na Giewoncie, winda na Dzwon Zygmunta - przyp. red.) Kolejna relacja jutro z Sequoia National Park oraz
zdjęcia największych drzew na świecie...
Ponieważ pojawiły
się prośby przedstawienia zdjęć samochodu, to proszę, mała sesyjka, te rumaki prowadzą nas przez bezdroża Kaliforni.