Do Kambodży przybyliśmy z sąsiedniej Tajlandii, opisywanej już wcześniej na Globtroterii. Przejście granicy tajsko-kambodżańskiej dostarcza niezapomnianych przeżyć, jak pisał Kapuściński w "Imperium":
"...Zbliżenie się do każdej granicy zwiększa w nas napięcie, podnosi
emocje. Ludzie nie są stworzeni do życia w sytuacjach granicznych,
unikają ich lub starają się od nich jak najszybciej uwolnić. A jednak
człowiek wszędzie je napotyka, wszędzie widzi i czuje....Ileż ofiar, krwi i bólu związanych jest ze sprawą granic! Cmentarze
tych, którzy na świecie polegli w obronie granic, nie mają końca.
Równie bezkresne są cmentarze śmiałków, którzy próbowali swoje granice
poszerzyć. Można przyjąć, że połowa tych, którzy kiedykolwiek
przewinęli się przez naszą planetę i oddali życie na polu chwały,
wyzionęła ducha w bitwach wywołanych kwestią granic....Granica to stres, nawet - lęk (znacznie rzadziej: wyzwolenie). Pojęcie
granicy może zawierać w sobie jakąś ostateczność, drzwi mogą zatrzasnąć
się za nami na zawsze: taką jest granica między życiem i śmiercią. O
tych niepokojach wiedzą bogowie i dlatego starają się pozyskać
wyznawców obiecując, że w nagrodę wejdą do królestwa bożego, które
będzie właśnie bez granic. Raj Boga chrześcijan, raj Jahwe i Allacha
nie mają granic...."
Po przekroczeniu granicy tajsko-kambodżańskiej od razu wiedzieliśmy, że wylądowaliśmy w Trzecim Świecie, co pokazuje powyższe zdjęcie. 2000 $ to PKB na osobę, jeden z najbiedniejszych krajów świata. Dotknięty przez reżim Pol Pota w latach siedemdziesiątych, kiedy wymordowano ponad 2 mln obywateli, skupiając sie na inteligencji i warstwach wyższych. Celem Pol Pota było stworzenie społeczeństwa totalnie poddanego, mieszczanie byli wyganiani na wieś do stworzonych tam komun, w najlepszym przypadku inteligencja kończyła pracując na polach ryżowych. Skutki ludobójstwa Pol Pota widać na każdym kroku, na ulicach praktycznie są tylko ludzie młodzi i dzieci, ogromna liczba z nieparzystą ilością kończyn - skutki zaminowania tego padołu.
Po przejechaniu granicy zostaje już tylko 150 km do Siem Reap, bazy wypadowej do Angkor Watt. Te 150 km zabiera zwykle 5 godzin, droga jest nieprawdopodobnym przeżyciem, zbiorem wszelkiego rodzaju drogowych przeszkód, dziur, wybrzuszeń, pralek, spadków, pojawiających się znikąd innych uczestników ruchu. W Siem Reap wybór miejsc noclegowych powala z nóg, od dziur za 2 dolary, do Hiltonów i Sofiteli za 500 $ US. Wszystkie je łączy jedno: gorące, perfekcyjne bagietki z samego rana, wpływ francuskiego kolonializmu. Wstęp do Angkor Wat to 20,40 lub 60$, pierwsza cena obowiązuje za jednodniowy wstęp i będę się upierał, że ten bilet wystarczy, trzeba tylko rano się z łóżka zebrać. Niestety, w wielu przypadkach kasa idzie do kieszeni jakichś cinkciarzy, "sprzedają" bilety wirtualne, bez namacalnego dowodu ich zakupienia. Angkor można zwiedzać na słoniu, rikszy, rowerze, komarze, samochodem i innych. Kwestia fantazji i kasy.
W Siem Reap "warto" zajrzeć na farmę krokodyli - po takich małpich mostkach chodzi się nad ich cielskami, a było ich tam około kilkaset sztuk - przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Z Siem Reap, gdzie za całodzienny transport motorikszami zapłaciliśmy po 4 $, najlepiej popłynąć szybką łodzią do Phnom Penh, wodne trakty jako jedyne gwarantują tempo i dotarcie na czas do celu.
Phnom Penh to stolica jedyna w swoim rodzaju. W mieście i okolicach widać "pamiątki" z czasów Pol Pota, asfaltem położone są tylko główne ulice, każda przecznica z reguły zatopiona jest w błocie. Wart obejrzenia jest Pałac Królewski, domy co bogatszych mieszkańców otoczone są ogrodzeniem z drutem kolczastym, luksusowe samochody i wille mieszają się z przeraźliwą biedą i restauracjami KFC (Kambodian Fried Chicken). Najlepiej powodzi się chyba mnichom, obowiązkiem wyznawców buddyzmu jest pomoc tym postaciom w każdej sytuacji, na każdym kroku.
Kambodża to świetne miejsce, aby zaznajomić się z Trzecim Światam i docenić naszą polską rzeczywistość. Trzeci Świat idzie tam rękę w rękę z turystycznym przemysłem, którego głównym motorem jest Angkor Wat, źródło gigantycznej ilości dolarów dla lokalnego rodzaju kacyków, przedsiębiorców i samorządowców. Pieniądze idą do kieszeni tych panów, renowacją świątyń, które systematycznie zarastają tropikalną dżunglą, zajmują się rządy i organizacje z europejskich krajów. W dawnej Kampuczy możesz zajadać się francuskim śniadaniem na tarasie swojego zamkniętego hotelu, gdy obok, w przydrożnym rowie koczuje skrajnie uboga kambodżańska rodzina. Szczególnie widać to na prowincji, gdzie wieczorami zapada totalna ciemność, od czasu do czasu rozjaśniana tylko przez lokalnego bogacza, dysponującego agregatem. A wszystko to dzięki Pol Potowi - w młodości mnichowi buddyjskiemu, studentowi paryskich szkół, uczniowi tamtejszych komunistów.
CZĘŚĆ ZDJĘĆ POCHODZI Z KOLEKCJI BARTOSZA PUTZA, WSPÓŁUCZESTNIKA TAMTYCH WYDARZEŃ :)
|