Chiny - knaj cnoty, prawa i sprawiedliwości (IX.2004)
Written by Jacek Gabryś
Friday, 15 August 2008
Chiny - temat na czasie, w końcu po raz pierwszy, w ósmym dniu igrzysk, mamy szansą stanąć na podium. W 2004 roku człowiek w Chinach nie był bombardowany informacjami o olimpiadzie, na palcach jednej ręki można było policzyć Chińczyków, którzy coś po angielsku dukali, parę koszulek udało się jednak za grosze wytargować.
ZACZNAMY ROMANTYCZNIE I NASTROJOWO, CZYLI TAK, JAKI JESTEM:
No i jeszcze żenujący żart prowadzącego:
"- Co musi w życiu dokonać mężczyzna, aby stać się prawdziwym mężczyzną?
- Wybudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo.
- A co musi zrobić chiński mężczyzna?
- Adidasy, procesor i podkoszulek."
Dziękuje za uwagę :)
Taką rzeczywistość można zobaczyć w południowych Chinach, które eksplorowaliśmy przez dni kilka. Hale wielkości 5 razy takiej jak Tesco przy Kapelance, z nich chmarami wychodzący i wchodzący przez całą dobę wychudzeni Chińczycy, taka jest rzeczywistość Chin, taki jest koszt Waszych tanich zakupów! (moich z resztą też). Taka fabryka to tak na prawdę obóz pracy, łagr, trafić można tam za chociażby sprzedaż na czarnym rynku biletów na zawody debla łuczniczego. To się nazywa ciąć koszty pracy!
Przekroczywszy granicę wietnamsko-chińską, od razu natrafiliśmy na mur językowy. Prawie godzinę zajęło nam dogadanie się z właścicielem busa, aby zawiózł nas na kolejowy dworzec, dopiero malowanka z wagonikami i lokomotywą pozwoliła na nawiązanie kontaktu. Podaliśmy cenę w dolarach, bardzo dla nas korzystną (20 USD za 6 osób za 80 km), gość się zgodził, przy dojechaniu na miejsce podał swoją w juanach, 2 razy okazało się mniejszą! W bonusie dorzucił pomoc przy wymianie waluty w banku, w 2004 roku ciężko było w Chinach w banku cokolwiek obcokrajowcowi załatwić.
W pociągu do Nanning byliśmy traktowani jak kosmici, gdyby obok mnie siedział E.T., to pokazywano by mnie sobie palcami z taką samą częstotliwością co jego. Rodzice ciągnęli swoje dzieci, a dziadki swoje wnuki, aby tylko pokazać nas, taka okazja mogła się nie prędko powtórzyć. Co innego Pekin, a co innego Nanning, marna 1-milionowa wioska na południu bez dostępu do białych, tam znaleźliśmy aż jedną kobietę, która ledwie-ledwie mogła przetłumaczyć poniższy rysunek.
W Chinach mają autostrady. To mogliśmy stwierdzić po przejeździe z Nanning do Guilin, ceny za przejazd autobusem z kelnerem w środku to jakieś 10 juanów/100 km (1 juan = 33 gr, więc dzielimy przez 3). Zresztą w 2004 roku mieli już prawie wszystko, teraz doszło im Ptasie Gniazdo, linia kolejowa do Tybetu i zapieprzające jak podwodne torpedy chińskie pływaczki - strach jechać do Chin!
W Guilin nic nie ma oprócz salonów fryzjerskich, które za swoją fasadą kryją agencje towarzyskie, a jako że przyjechaliśmy tam o 2 nad ranem, to jedyni, którzy nas przywitali, to ekipa naciągaczy i żulów z miejscowego dworca autobusowego. Ruszyłem szukać transportu do Yangshou, to jakieś 2 godziny jazdy busem od Guilin, wydelegowano mnie jako znanego znawcę chińskich produktów i kierownika wyprawy. Po kilkudziesięciu minutach udało zrobić się deal, uważając w międzyczasie na latającą w powietrzu ślinę, którą podobno starają się w Chinach wyeliminować z publicznego życia. Niestety, ale pośrednik całego interesu postanowił pojechać z nami, wyobraźcie sobie 7 osób, 7 wielkich plecaków i 7 małych w takim pojeździe?? I jeszcze do tego jakiś chiński cieć?? Dostał dolara na następny środek transportu do Yangshou i bana na wstęp do naszego busa. Mnie przypadło miejsce z przodu, słyszałem, że z tyłu warunki jazdy były tragiczne, doszło do pierwszych niesnasek podczas tego wyjazdu.
Yangshou to takie polskie Zakopane, a ulica powyżej to takie Krupówki. Knajpa na knajpie, a w nich najlepsze chińskie żarcie za równowartość 5-10-15 zł, agencje, tym razem turystyczne, pandy tańczące kankana, chińskie tenisówki jedzące ci z ręki i inne tego typu atrakcje. Do tego milion straganów sprzedających wszystko co dusza zapragnie, rekord pobił kolega Bartek, który za porządny, chiński polar zapłacił jakieś 8 razy mniej niż cena wyjściowa i kilka razy mniej niż zapłaciłby w Polsce (jakieś 50 zł...?). To, co w Yangshou się robi, to jeździ po okolicach na górskich rowerach (10 Y/dzień/żadnych dokumentów). Poniżej galeria zdjęć z takiego dnia:
Yangshou można zwiedzać na rowerach, motorowerach, trójkołowych rowerach, busem, na butach. Aktywności tam co niemiara, można biegać po górach, spływać na parasolkach (!), łazić po jaskiniach, czy konsumować psy, które w karcie nazywają się kurczakami.
Większość okolic Yangshou to pozostałości krasowe, dlatego też i tak wyglądają najsławniejsze jaskinie, po takich jak poniżej pływa się łodziami przez kilka godzin nie widząc światła dnia codziennego.
Generalnie Yangshou to MUST SEE w Chinach, jak spędzisz tam czas zależy w dużej mierze od doboru agentów, którzy otaczają cię podczas wizyty w tym mieście. My spędziliśmy tam 3 dni, pełno było obok kręcących się "UB-eków" próbujących wcisnąć Ci jakąś turystyczną atrakcję. Z usług kilku z nich warto było korzystać, za parę dolarów pokazują i dowożą do najlepszych jaskinii, tras, robią to na dużym spokoju, tak jak dwóch przewodników, z których jeden przekazał kierownicę busa dugiemu, nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ten drugi nigdy wcześniej żadnej kierownicy w rękach nie trzymał :). Inni są wredni, jak pewna kobieta, która najpierw dała nam swoją wizytówkę, a potem szukała po mieście, chcąc ją odebrać, nazywając nas przy tym złodziejami i bandytami. Mimo wszystko 2-3 dni w Yangshou w miłym hotelu za 4-6$ za sztukę nikomu na pewno nie zaszkodzą!
Z Yangshou do Shenzen, bramy do dawnej angielskiej kolonii, Hongkongu, ruszyliśmy sleeper-busem, cudowny chiński wynalazek, prawie tak ważny jak koło i papier, w zwykłym autobusie robi się rewolucję i zamiast foteli umieszcza się 3 rzędy po 2 łóżka. Wszyscy ściągają skarpetki i pewnie nawet ktoś tam sobie za siebie spluje, ale podróżuje się całkiem wygodnie. Po 8 godzinach jazdy, za jakieś 200 Y zjawiliśmy się w Shenzen, raju elektroniki, która droższa jest jednak niż w USA. 20 piętrowe sklepy z chińskim badziewiem robią wrażenie, zrobiła też na nas wrażenie wytrzymałość discmanów, których 20 zakupiła nasza drużyna, a z których w Polsce ruszyło ok. 50%, w tym oczywiście nie mój.
TU JESZCZE KILKA ZDJEĆ Z PÓL RYŻOWYCH, WYKONANE PRZEZ BARTKA:
Chiny... Co ja Wam będę mówił i pisał, włączamy odbiorniki telewizyjne i dopingujemy, w międzyczasie pojawiło się srebro i złoto naszych szablo-kulopchaczy!