M i C w krainie Majów, Azteków i Muminków (IX.2008)
Written by Jacek Gabryś
Saturday, 11 October 2008
Po raz kolejny gościnna www.globtroteria.pl udziela swoich łamów dla
młodych, dobrze zapowiadających się podróżników. Tym razem wraz z
Cynthią i Maćkiem, którzy, jak mówi Facebook, "are in the
relationship", wyruszamy do dalekiego Meksyku, kraju tequilli, kaktusa,
porwań w Tijuanie i sombrera. Zapraszamy (tu oddaje głos Nowemu), prezentując wcześniej film o głównych bohaterach, Macieju Nowaku i Cynthii Gil!
"Jest
wczesne wrześniowe, niedzielne popołudnie, wreszcie po raz pierwszy od
kilku godzin przestało mżyć i gnieniegdzie zza ciemnych chmur wygląda
ostro zwrotnikowe słońce. Wchodzimy na główny plac, który z czystym
sumieniem można nazwać rynkiem, handelek idzie tu pełną parą.
Niesamowicie barwne targowisko, na którym powala różnorodność
oferowanych tu pomarańczy, melonów, granatów i całej masy innych ,
nieznanych mi owoców (w Polsce bieda, pomarańcze zawsze tylko z Kuby
przyjeżdżały - przyp. red.). Podchodzi do nas mała dziewczynka, może
6-cio letnia Indianka, obwieszona różnymi naszyjnikami, bransoletkami,
paciorkami, bynajmniej nie na jej własny użytek. "Señorita, compre una,
por favor" (Proszę kupić jedną) - z dziwnym akcentem pyta mojej
towarzyszki. Po chwili zwraca się do mnie: "Qué idioma habla usted?"
(Jakim Pan językiem mówi?) - widząc, że jestem nietutejszy, mądrze
jednak założyła, że nie jestem po prostu kolejnym Gringo z północy. Ja
na to dumnie: "Polaco" (w innym rejonie świata padło by teraz
sakramentalne: "from Holland?" - przyp. red.). Indianka: "Proszę to
kupić" (czystą polszczyzną). Zbieram szczękę z podłogi. Po chwili
refleksja: "Radek i Doda tu byli!!". Jesteśmy w San Juan Chamula - wsi
Majów nieopodal San Cristobal de las Casas w stanie Chiapas, na
południu Meksyku, gdzie raczej nie słyszy się hiszpańskiego, ale
lokalne narzecza, głównie Tzotzil oraz czasami język polski. Bez
namysłu kupuję od dziecka bransoletkę..."
Chiapas to najdalej wysunięty
na południe stan Meksyku, graniczący od południowego-wschodu z Gwatemalą.
Chiapas to też zupełnie inny Meksyk od tego, który można zobaczyć
na północy kraju, w stolicy, na Jukatanie, czy nawet w sąsiedniej
Oaxaca. Najbardziej tajemniczy i najmniej dotknięty współczesną
cywilizacją. Przez to - jednocześnie najbiedniejszy region Meksyku.
I chyba najbardziej fascynujący dla tych, którzy w Meksyku chcą zobaczyć
coś więcej niż białe piaski plaż Jukatanu, czy przytłaczającą
swoim ogromem stolicę (czyli spokojnie można stanąć i krzyknąć: "ale Meksyk!" - przyp. red.). Po przybyciu do Chiapas
z Monterrey (sama północ, przy granicy z USA), poczułem, jakbym się znalazł w zupełnie
innym świecie. Tak się składa, że im dalej na południe Meksyku,
tym lokalna ludność ma ciemniejszą karnację skóry. Bo Chiapas to
kraina Majów. Około 40% z 4,3 mln ludzi zamieszkujących te tereny
to Indianie. Dla ponad 1/3 z nich hiszpański nie jest głównym językiem,
używają kilku różnych dialektów, które z hiszpańskim mają tyle
wspólnego, co z polskim. Miejscowi trudnią się głównie rolnictwem,
uprawiają kawę, bawełnę, banany i kakao (to oficjalnie; mniej oficjalnie
zapewne również konopie indyjskie i liście koki, z których użytek
robią liczne kartele narkotykowe).
(red: czy Chapas ma coś wspólnego z obraźliwym określeniem Hindusów - Ciapaty?)
Punktem startowym naszej
wizyty w Chiapas było lotnisko w Tuxtla Gutierrez, (a właściwie dobre
20 km za miastem), do którego przybyliśmy dzięki uprzejmości linii
Aviacsa (brzmi jak wyjazd sponsorowany - przyp. red.), z Monterrey z przesiadką w Mexico City. Uprzejmość Aviacsy
sprowadzała się tylko (albo i aż) do zapewnienia bezpiecznego startu
i lądowania, bo w pierwszym samolocie z powodu rzekomych turbulencji
nie podali jedzenia, a w drugim natomiast je podali, ale była to chyba
najgorsza kanapka, jaką dane mi było w życiu spróbować. No ale
liczy się dotarcie do wyznaczonego celu o ustalonej godzinie, a z tym
nie było problemów (ważne jest też, aby liczba startów równała sie liczbie lądowań - przyp. red.).
Po wylądowaniu w Tuxtla
Gutierrez, którego część nazwy w języku nahuatl znaczy "okolica
wielu królików" (drugi człon to nazwisko jakiegoś lokalnego
bohatera, którego możecie sobie wygooglować, jeśli Wam się chce,
mnie się nie chciało;), ze smutkiem stwierdziłem, że nie ma tu żadnych
królików, a tym bardziej króliczków. Zamówiliśmy tzw. taxi seguro
(w Meksyku raczej odradza się turystom łapania taksówki na ulicy)
i udaliśmy się do centrum miasta.
Tuxtla to jak na Meksyk
dość małe miasto, niecałe 600 tys. mieszkańców, a razem z przedmieściami
900 tys. Warto przejść się po centrum, zwiedzić ogród zoologiczny,
a wieczorem udać do parku Marimba, gdzie można posłuchać orkiestry,
grającej lokalną muzykę i popatrzeć jak w jej rytmie gibają się
tubylcy. Zacząłem ich naśladować, co Cynthia skwitowała stwierdzeniem,
ze "prawie mi wychodzi". Jak wiadomo, prawie robi wielką
różnicę;). Jako że w kolejnym tygodniu przypadało święto narodowe
Meksyku (dzień niepodległości), to całe miasto było przystrojone
narodowymi barwami, a na każdym kroku można było dostać flagi i
inne gadżety. Meksykanie, w przeciwieństwie do sąsiadów z północy,
szanują swoją flagę i godło, tak więc kąpielówek i bikini w narodowym
stylu próżno szukać;).
To, co najciekawsze w
tej okolicy, znajduje się poza miastem. Cañon del Sumidero – jak
nietrudno się domyślić jest to kanion, który można podziwiać z
dwóch perspektyw: z tarasów widokowych umieszczonych na zboczach,
oraz płynąc rzeką. Ten imponujący, urwisty wąwóz został wypłukany
przez rzekę Grijalva i ciągnie się przez ponad 40 kilometrów. W
najwyższych partiach ściany osiągają wysokość ponad 1000 m. Podobno
rzeka w niektórych miejscach jest głęboka na ponad 150 m. Specjalnie
dopytywałem się o to przewodnika, bo jakoś nie chciałem uwierzyć,
a potem sprawdziłem tę informację w necie. I faktycznie, podobno
tak jest...(internet uczy, internet bawi... - przyp. red.). Wycieczka motorówką
po rzece należała do ciekawych, ale smród spalin i huk silnika albo
(a może przede wszystkim) wrzaski dwóch siedzących za nami turystek,
odstraszyły tutejszą zwierzyną, tak że z ciekawszych okazów zobaczyliśmy
tylko dwa krokodyle i kilka rodzajów ptactwa. Mimo wszystko nie żałowałem
10 dolców wydanych na ten minirejs.
Po zwiedzeniu Tuxtla
Gutierrez oraz sąsiedniego Chiapa de Corzo udaliśmy się do San Cristobal
de las Casas. Położone na 2100 m npm miasteczko otoczone jest wyniosłymi,
zalesionymi górami, jest tu bardziej rześko niż w Tuxtla, a jak przyjdzie
deszcz to nawet zimno (czyli 15 st C). Miasto miejscami wygląda jak
namalowane przez przedszkolaka. Prosta, niska zabudowa mieni się mnóstwem
jaskrawych, pastelowych kolorów. Pod tym względem przypomina miejscami
Oaxaca de Juárez z sąsiedniego stanu Oaxaca. To miasto zdecydowanie
ma swój klimat, mimo że w sumie nie ma tu jakiejś jednej wyróżniającej
się na tle innych budowli, czy jakiegoś super ciekawego muzeum. Na
ulicach widać pełno Indian w tradycyjnych strojach, zwłaszcza kobiety
noszą się po ludowemu: grube, wełniane spódnice, z charakterystycznym
szerokim kolorowym pasem. U mężczyzn w oczy rzucają się wełniane
płaszcze. Wełna chroni ich zarówno przed zimnem jak i gorącem. Praktyczni
ci Indiańcy.Nieopodal San Cristobal
znajduje się kilka indiańskich wsi. Oczywiście nie są to indiańskie
wioski do jakich jeździ pan Cejrowski, nie jada się tam zup z małpich
głów i nie pali fajek pokoju z czerwonoskórymi (ale Klubowymi nie pogardzą - przyp. red.).
San Juan Chamula, wspomniana
we wstępie, oddalona jest od San Cristobal o jakieś 10 km. Aby się
do niej dostać, musieliśmy najpierw znaleźć postój busów udających
się w tamtym kierunku. Wsiadamy do busa, starego VW, który wg niemieckich
standardów pomieści 8 osób, wg polskich 10, a wg meksykańskich 15:).
Siedzę ściśnięty koło Indianki z małym dzieckiem na rękach (ty też w końcu odnalazłeś swojego syna?!! :) - przyp. red.). Za
mną w części auta przeznaczonej na bagaże usadowiło się 3 Indiańców.
Miejscowi pachną dość charakterystycznie, nie jest to jednak smród.
Zapach jest ostry, wydaje się, że pachną przyprawami, i faktycznie
jak się później dowiedziałem, nieodłącznym składnikiem ich diety
jest chili i jemu podobne. Ciekawe, czy ode mnie wyczuli ziemniaki...albo
może raczej chmiel ;). Mimo iż to było ledwie
10 km, to podróż do San Juan Chamula zajęła nam dobre 40-50 minut.
Pół godziny to stanie w korku. Małe miasto, ale jednocześnie wąskie
uliczki, jakaś fiesta w centrum i wszystko stoi. Jak w Mexico City...
Tylko, że nawet tam co minutę można było się poruszyć o kilkadziesiąt
metrów. A tutaj nic. Nawet z Indiańcami pogadać nie można,
bo ten ich hiszpański jakiś inny, a między sobą rozmawiali chyba
w Tzotzil (choć równie dobrze mógł to być jeden z dziesiątków
innych narzeczy).
Po dotarciu na miejsce
okazało się, że mieliśmy szczęście, gdyż z okazji niedzieli główny
plac miasta wypełniony był przekupniami i mienił się kolorami strojów
i oferowanych towarów, jak to było opisane we wstępie tej relacji.
Po wniesieniu niewielkiej opłaty w miejscowym biurze turystycznym i
zakupieniu bransoletki od mówiącej po polsku Indianki, udaliśmy się
do najważniejszego budynku w tej mieścinie - kościoła św. Jana
Chrzciciela. Dla Indian Chamula jest to centrum duchowego życia, najważniejsze
boskie przedstawicielstwo. Z zewnątrz wybielony,
ozdobiony kolorowymi, pastelowymi ornamentami jest bardzo ładny i ujmujący,
ale też nie sprawia wrażenia czegoś nad wyraz szczególnego. Takich
kościołów widziałem już sporo w Meksyku. Tak naprawdę magia zaczyna
się po wejściu do środka. Jeszcze przy drzwiach dostajemy ostrzeżenie,
że wszelkie fotografowanie i filmowanie jest zabronione. Dlatego żadnych
zdjęć z wnętrza nie posiadam, ale możecie sobie wygooglować albo
znaleźć na YouTube:
Zawsze znajdą się tacy, co ukradkiem z kieszeni nagrywają, jak Michnik
Rywina ;) Wcześniej kilka osób, które miały okazję odwiedzić to miejsce
przede mną (a to nie byłeś pierwszym białym, który tam zawitał??? -
przy. red.), wspominało, że w ogóle w całej wiosce nie jest dobrze
widziane fotografowanie. Otóż podobno jeden z przesądów Indian mówi o
tym, że robiąc zdjęcie, kradniemy im dusze i niektórzy z nich wybitnie
nie życzą sobie, aby ich fotografowano. Dlatego też moje zdjęcia
zawierają raczej ogólne widoki, a nie konkretne osoby. Wewnątrz kościoła
jest dość ciemno, panuje półmrok, pomimo gęsto rozstawionych, m.in.
na podłodze świeczek. To, co od razu daje się zauważyć, to rozsypane
po posadzce igliwie. Do tego dochodzi wypełniająca wnętrze woń kadzidła.
Po bokach stoją figurki świętych, ubrane w lokalne tradycyjne szaty.
Nie ma żadnych ławek, Indianie siedzą na podłodze. Rozgarniają
fragment igliwia, zapalają kilka małych świeczek, siadają w skupieniu,
a obok stawiają butelkę Coca-Coli (sic!). W jednym miejscu klęczy
starszy Indianin, dalej matka z niemowlęciem, obok grupka starszych
kobiet. Jedni siedzą spokojnie, inni wymownie w skupieniu poruszają
ustami, jeszcze inni biorą małe łyki Coca-Coli, której nie zabierają
ze sobą przez przypadek – jest ona ważnym elementem przy odprawianiu
rytuałów. Dla Indian ten kościół to miejsce, w którym mogą dokonać
swoistego duchowego oczyszczenia. Jego wystrój oraz zachowanie modlących
się tam Indian nadają mu pewną aurę niesamowitości, wręcz magii.
Stykają się tutaj kompletnie różne kultury - świat chrześcijański
oraz świat dawnych, tradycyjnych indiańskich wierzeń i przesądów.
Nie odprawia się tutaj w ogóle mszy, nie ma księdza, jest za to kontakt
z Bogiem. Przynajmniej takie się odnosi wrażenie...(prawie jak w Toruniu - przyp. red.).
Po zwiedzeniu San Cristobal
i okolic wybraliśmy się do Palenque, największej atrakcji regionu
(przynajmniej dla mnie). Niektóre linie autokarowe kursujące w Meksyku
są doprawdy rewelacyjne. Miałem okazję się o tym przekonać już
4 lata temu, podczas przejazdu z Monterrey do Mexico City. Nisko rozkładane
siedzenia, sporo miejsca na nogi, dobrze ustawiona klima - w zupełności
wystarczą do komfortowej podróży. Po 3 albo 4 godzinach jazdy obudził
mnie koncert chrapania siedzących za mną Meksykańców, spojrzałem
przez chwilę na drogę przed nami...i już nie zmrużyłem oka do samego
końca. Ciemna, wąska, kręta - robiła spore wrażenie.
Podobnie jak umiejętności kierowcy. Brakowało tylko kilometrowej
przepaści za oknem.
Główną
atrakcją Palenque są położone kilkanaście kilometrów od centrum, wśród
lasów tropikalnych, ruiny dawnego miasta Majów. Okres świetności i
rozkwitu miejsce to przeżywało w VI-VIII w n.e., a więc na długo przed
przybyciem hiszpańskich konkwistadorów. Miejsce to robi ogromne
wrażenie nie tylko za sprawą architektury, ale także bujnej przyrody,
która świetnie komponuje się z widokiem piramid. Największa z nich to
Templo de las Inscripciones (Świątynia Inskrypcji), która została
wzniesiona jako grobowiec dla władcy miasta Pakala Wielkiego.
Zainteresowanych ciekawostkami archeologicznymi z tej budowli odsyłam
do Wikipedii. Znajdujący się na środku placu kompleks pałacowy zamiast
królewskiego rodu zamieszkuje obecnie spora rodzina nietoperzy. Pałac
zwieńczony jest wieżą, która podobno miała służyć do obserwacji
astronomicznych. Co jeszcze tam ciekawego? Nie od dziś wiadomo, że
latynosi to nie ułomki i w futbol grać potrafią. Skąd się wzięła ich
miłość do piłki nożnej? Być może ma ona swoje źródła w grze o nazwie
"pelota". Podobno piłki były kauczukowe i wolno było je odbijać tylko
kolanami i biodrami. Czyli tak jak momentami w Polskiej Orange
Ekstraklasie. Z pokonanych zaś składano ofiary. Myślę, że naszym
pseudo-grajkom też przydałaby się taka motywacja ;)
Ciekawostką jest nazwa
jednej ze świątyń - Templo del Conde (Świątynia Hrabiego), pochodząca
od pewnego niemieckiego ekscentryka, który mieszkał w niej kilka lat.
Jak z łatwością można ocenić na podstawie jego notki biograficznej
(http://en.wikipedia.org/wiki/Jean_Frederic_Waldeck), miejsce urodzenia
Paryż, Praga lub Wiedeń w zależności od okoliczności, samozwańczy
tytuł hrabiego, itepe itede) facet równo pod sufitem z pewnością
nie miał.
Jest idealny dzień na
zwiedzanie, na terenie kompleksu nie ma tłumów. Kilka niewielkich
grup turystów, na szczęście obok wyrazów podziwu w stylu "It
is beautiful!" i "Das ist wunderbar!" nie słyszę
żadnych: "O k***a, ja p******ę, jakie zajebiste" ;) Lucky me, że
nie cały teren jest w słońcu, bo inaczej brak butelki wody dawałby
się jeszcze bardziej we znaki. Na terenie kompleksu żadnej wody oprócz
kranówy nie uświadczysz, ale za to zaraz po wyjściu stoi kilku biznesmenów
z przenośnymi lodówkami i oferuje spragnionym życiodajne płyny.
Za odpowiednio wysoką opłatą rzecz jasna. Poza tym gdznieniegdzie
wokół piramid spotkać można sprzedawców pamiątek. Jakże różni
są oni od swoich odpowiedników np. z Egiptu. Nie ma żadnego
"Hello my friend, come here, buy a pyramid, special offer for you!!"
czy "baksheesh!". Jak przechodzisz obok wystawki, Meksykanin
grzecznie, krótko i zwięźle zaprezentuje swoją ofertę, ładnie
się uśmiechnie i tyle.(fantastyczni ludzie tam żyją, prawie jak na Słowacji - przyp. red.).
Dalsza część kompleksu
ruin znajduje się już okolicznej dżungli. Niestety, nie spotykamy
żadnej pumy ani jaguara. Ku naszemu dalszemu rozczarowaniu, nie wyskakuje
również z dżungli żaden zamaskowany i uzbrojony Zapatista (http://pl.wikipedia.org/wiki/Zapatystowska_Armia_Wyzwolenia_Narodowego). No cóż, Subcomandante Marcos będzie musiał poczekać na naszą
następną wizytę. (brak adranliny - może Pakistan? - przyp. red.)
Będąc w Palenque postanowiliśmy
również zwiedzić położone w pobliżu wodospady Misol-Ha i Agua
Azul. Zdecydowanie ciekawszy okazał się ten pierwszy, mimo że wcześniej
bardziej nastawiałem się na Agua Azul. Jak sam nazwa wskazuje, woda
powinna być niebieska (azul), tymczasem jej kolor był raczej błotnisty.
To dlatego, że wrzesień jest miesiącem opadów, więc woda naznosiła
sporo różnego błota i mułu. Sporo tu ładnych, choć niewielkich,
kaskad i ciekawej roślinności.
Opady, które zadziałały
na niekorzyść Agua Azul, zdecydowanie dodały uroku Misol-Ha. Jest
to jeden wodospad, ale za to dostępny ze wszystkich stron (można podejść
do jaskinii schowanej za wodną kurtyną), nie jakiś znowu ogromny,
ale 40-metrowa ściana wody też robi wrażenie. Tym bardziej, że jeziorko
u stóp kaskady i otaczająca zielona dżungla tworzą razem naprawdę
wspaniały widok. Ktoś to nieźle wymyślił. Możnaby tutaj filmy
kręcić. I nakręcono kilka . Np. 20 lat temu Arnie polował tutaj
na kosmitę Predatora ;)
Wcześniej wspominałem
o przygotowaniach do obchodów rocznicy uzyskania niepodległości.
Wprawdzie dzień ten przypada na 16 września, ale impreza zaczyna się
na głównych placach miast już wieczorem dnia poprzedzającego. Nieodłącznym
elementem w takiej sytuacji jest oczywiście odśpiewanie hymnu i parada
wojskowa. Potem słynne El Grito,
czyli "niech zyje" na cześć bohaterów narodowych: "Vivan
los héroes que nos dieron patria, viva Hidalgo, viva Morelos, viva
Josefa Ortiz de Domínguez, viva Allende, vivan Aldama y Matamoros,
viva nuestra Independencia! ¡Viva México, viva México, viva México!".
Trzykrotne "Viva México" to wspomnienie nocy z 15 na 16 września
1810 roku, kiedy ksiądz Miguel Hidalgo kazał bić w dzwony i trzykrotnie
wzniósł okrzyk (po hiszpańsku el grito) „Viva México". Od tego
zaczęła się Meksykanów wojna o niepodległość. Potem lecą w niebo
fajerwerki i wszyscy bawią się w najlepsze. To była rocznica 198.
Ciekawe, jak będzie za 2 lata (kto wie, może razem z maluchami w sombrereach wybierzecie sie na tą paradę? :) - przyp. red.).
Palenque było ostatnim
przystankiem na naszym szlaku przez Chiapas. Z ciekawszych miejsc w
tym stanie do zwiedzenia pozostaje jeszcze park narodowy Lagunas de
Montebello a także Yaxchilan, ale na to też przyjdzie czas, przy okazji
jednej z następnych wyprawo-wycieczek (Gwatemala?). Po opuszczeniu krainy
Majów udaliśmy się do Villahermosa w stanie Tabasco. Tam byłem świadkiem
parady armii meksykańskiej, z której generalicją udało mi się
zrobić "kwik foto". To był chyba oddział do zadań specjalnych,
taki swego rodzaju "GROM"...
Jeśli chodzi o Villahermosa,
to cytując za przewodnikiem "w stolicy stanu Tabasco, obezwładniającej
tropikalnym żarem odbijanym przez nowoczesne budowle ze szkła i betonu,
nie ma w istocie zbyt wiele do oglądania."
Potem był 40 godzinny
maraton: Villahermosa - Mexico City - Amsterdam (8 godzin na zwiedzenie
Amsterdamu w zupełności wystarczy, choć to też zależy, od tego
w jakim stopniu chcemy wczuć się w klimat tego miasta;), spóźniony
lot do Warszawy, przez co nie załapałem się na ostatni lot do Krakowa,
zamiast tego Tanie Linie Kolejowe w wagonie barowym (6 godz.),
o 7 rano w Krakowie, szybki prysznic i śniadanie, a następnie
do roboty (zarabiać na kolejną wyprawę - Tajlandia i okolice).