Na zakończenie naszej wyprawy po Azji południowo-wschodniej udaliśmy się na
rajska wyspę – Ko Tao. Po tajsku znaczy tyle co wyspa żółwia. Ko Tao to jedna z
najchętniej odwiedzanych wysp Tajlandii ze względu na niskie ceny, piękne plaże
i obfitość szkół nurkowania, które serwują spragnionym podwodnych wrażeń niezapomniane spotkania z morską fauna i florą. Nam udało
się namierzyć płaszczki, rekiny rafowe oraz multum kolorowych rybek. Żółwia
niestety nie spotkaliśmy żadnego (może JacekG wszystkie wystraszył swoim bikini
podczas wcześniejszego pobytu – przyp. Marcin M.).
Ko Tao to idealne miejsce na zdobywanie licencji nurkowych PADI. Za połowe ceny
można w kilka dni zrobić „papier” zanurzając się w ciepłym (ok. 29 C)
tropikalnym oceanie. Łącząc przyjemne z pożytecznym ukończyłem 2-dniowy kurs
Advanced Open Water Diver (koszt ok. 800 PLN).
Na wyspie
dominują dwie plaże. Sai Ree Beach to ponad 2 km łacha białego piachu z
licznymi resortami na każdą kieszeń. Co kilka metrów inny beach bar, wymarzone
miejsce dla imprezowiczów.
Druga
najchętniej odwiedzana plaża to Chalok Ban Kao. O wiele spokojniejsza,
ale też mocno zabudowana, co niestety przekłada się na czystość wody w
zatoczce. Jednego popołudnia, wracając z nurkowania z powodu odpływu musieliśmy
wysiąść z łódki i podholować ją do brzegu. Wtedy zrozumiałem co jeden z
instruktorów miał na myśli mówiąc: „teraz przypomnisz sobie co miałeś wczoraj
na kolacje”. Myjąc zęby, idąc do łazienki „zobaczyć czy rowery stoją” czy
biorąc prysznic każdy mieszkaniec wyspy zanieczyszcza te rajskie plaże. Na
razie nie wygląda na to, żeby Tajowie zawracali sobie głowę rozwiązaniem tego
problemu. Ciekawe tylko za ile lat piękne tajskie wyspy przestaną się
reklamować jako rajskie z białym piaskiem i krystalicznie czysta wodą.
Chcąc zobaczyć inne plaże i miejscówki wynajęliśmy skuter. Jak się szybko
okazało, w wiele miejsc na Ko Tao nie da się dotrzeć, nie mając terenowego
pojazdu. Zrezygnowaliśmy z przedzierania się przez szutrowe drogi na drugi
koniec wyspy i wybraliśmy oddaloną o niecałe 2km prywatną zatoczkę Thain Og
Bay (Shark Bay). Mogę śmiało polecić ten resort wielbicielom bungalowów na plaży
z widokiem na palmy i piękną rafę: www.haadtien.com (z tego co widzę nie
wrzucili jeszcze opisu najnowszej oferty bungalowów na samej plaży; 2 oddane w
grudniu, kolejne dwa były w budowie, ok. 800 PLN za nocleg – widziałem,
oglądałem, nie spałem, ale full wypas).
Na kolację
chodziliśmy na Grill Bar do sąsiadującego z naszymi bungalowami Budda View
Resort. Krewetki, ośmiornice, langusty, homary, marliny, tuńczyki, barakudy że
palce lizać i to wszystko w cenie kebaba na Grodzkiej.
Dla tych, co
lubią wykazywać większą aktywność na wakacjach niż tylko smarowanie pleców
kremem, pobyt na takiej wyspie może okazać się tańszą alternatywą nawet dla
Pcimia (JackaG. ulubiony resort wkrótce stanie się Mekką backpackersów, ceny
skoczą w górę i koniec z miesięcznym urlopem u Czarnego Lwa). Wykupując kurs
nurkowy i kilka nurkowań rekreacyjnych zapłaciliśmy 12PLN/dobę za nasz
wypasiony z łazienką i wiatrakiem bungalow. http://www.sunshine-diveresort.com/
Dobrze, że podróż po Azji nie rozpoczęliśmy od ostatniego etapu, bo zapewne z
tygodnia zrobiłby się 3 tygodniowy chillout na plaży. Ogólnie życie na wyspie
jest raczej przyjemne.
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i po 5 dniach relaksu zawinęliśmy
się promem do Chumpchon, żeby pod osłoną nocy wygodnym sleeperem dotrzeć do BKK,
skąd robiąc hop przez Dubai znaleźliśmy się w zimnym
Frankfurcie. Po 30h podróży w końcu zamknęliśmy kółko: Poland welcome to. Szkoda
tylko, że tak chłodno.
Zadekowaliśmy się rano, po 8 h jazdy z Chiang Mai i szybkiej przesiadce
w lokalnego busa do Kanchanaburi (ok. 130 km na zachód od Bangkoku) w
bungalowie na rzece Kwai. Moim skromnym zdaniem jest to najbardziej
klimatyczny z hosteli - Sugar Cane I Hostel (300 B shower hot) - w
ciągu całej podróży (zobaczymy jak będzie na tajskich wyspach, na które
już jutro w nocy ruszamy). Klimat jak z "Good morning Vietnam"
Barry'ego Levisona albo raczej "Apocalypse Now" Francisa Copolli.
Dokładnie tak sobie wyobrażałem Indochiny. Domek z bambusa na wodzie,
ściany cienkie, że słychać rechotanie żab, leniwie obracający się
wiatrak na suficie, Amerykańscy chłopcy z Marines, rozgrywający
partyjkę pokera na kasę, palący lokalne fajki i popijający ciepłą
whisky w mokrych podkoszulkach - wife beatters :). No dobra, koniec
tego fantazjowania, tych chłopców tu nigdy nie było, to nie Sajgon.
Jest natomiast cmentarz poległych więźniów wojennych (w tym brytyjskich
i holenderskich żołnierzy WWII), którzy zginęli, budując sławny "Most
na rzece Kwai" (kto widział film lub czytał książkę ten wie, o czym
mówię). Ok. 140 000 ofiar pochłąnąła cała trasa, most za kilkaset bahtów można przekroczyć w
wysypującym się turystami pociągu (tak Jacek G.nim jechal;) - (co Ty
chłopie insynuujesz, ja budowałem ten most w 1964 jak wracałem z Zatoki
Świń ...- przyp. JG). My natomiast przeszliśmy go pieszo. Co jakiś czas
są małe balkoniki, na który należy wskoczyć i przeczekać aż turystyczny
pociąg przewiezie grupę turyściaków.
Krótko o moście. Wybudowany w ciągu 16 miesięcy (a nie jak zakładali
inżynierowie japońscy 5 lat, może dlatego pochłonął tyle istnień), miał
połączyć tajską trakcję kolejową z Birmą. Dzięki temu okupujący
płd.-wsch. Azję Japończycy chcieli stworzyć sobie możliwość inwazji
Indii. Niestety (albo stety), posłużyła im bardziej do szybkiego
odwrotu i ucieczki skąd przyszli.
Ok. 40 min jazdy od Kanchanaburi znajduje się sławna i bardzo, bardzo
chętnie odwiedzana świątynia mnichów buddyjskich, którzy przygarniają
osierocone tygryski i ponoć ratują je, żeby w przyszłości wypuścić na
wolność. Tego, czy je wypuszczają, nie wiemy, ale wiemy, że mnisi mają
łeb do interesów (cena w ciągu roku skoczyła prawie 100% za wstęp -
obecnie 500 B). Założone w 1999 roku Tiger Temple przyciąga rzesze
turystów z okolicy i nawet z odległego Bangkoku, którzy za wszelką cenę
chcą zapozować do zdjęcia z dorosłym okazem tygryska. My też grzecznie
zabuliliśmy i mamy pikne foty z królami dżungli (yyy, a to nie lew był? - przyp. JG) - jeden się na mnie chyba szykował, bo
musiał interweniować opiekun, tyci tyci i tygrysek miałby nową zabawkę
w postaci kończyny górnej - faktycznie mówili, żeby głaskać po
grzbiecie, a nie pod pyskiem). Jutro planujemy wypad do Erawan National
Park - Seven Tired Waterfalls, podobno najlepsza miejscówka na hike i
kąpiel w naturalnych basenach pod wodospadami w Tajlandii.
Prowincja Kanchanaburi jest najbliższym miejscem od BKK, gdzie można
zrobić trek po dżungli albo spływ tratwą po rwącej rzece - jak to
przewodniki opisuja: "nie spodziewaj się wrażeń z Indiany Jonesa". My
wybraliśmy jednodniowy trek po dżungli połączony z jazdą na słoniach i
wizytą u plemion Kharen, Hmong i Akha w oklicach Chiang Mai. Ania
koniecznie chciała "ustrzelić" Long Neck Tribe (foty wkrótce, musimy je
przekonwertować). Jest to plemię Kharen, które w czasie wojny domowej w
sąsiadującej Birmie (obecny Myanmar) przewędrowało na obszar Tajlandii
(oczywiście nielegalnie, co tu się dziwić, oni raczej nie dbają o wizy
i paszporty). Co ciekawe, kobiety Kharen noszą pierścienie miedziane na
szyi, co powoduje, że w wieku 45 lat zostają kalekami z dyskopatią
szyjną, nie mogącymi żyć bez tej protezy. Zapytałem jedną z nich,
czemu tak się katują. Tradycja nakazywała wszystkim dziewczynkom w 5
roku życia zakładać pierścienie, gdyż miały one moc magiczną (chroniły
przed złymi mocami i atakami dzikich zwierząt, kiedy mężczyźni
przebywali poza wioską), dodatkowo upiększały kobietę, czyniąc jej
szyję łabędzią. Obecnie małe dziewczynki mogą odmowic tych pierscieni.
W całej wiosce wypatrzyliśmy tylką jedną odważną. Problem z plemionami,
nie tylko Kharen, jest taki, że przebywają na terytorium Tajlandii
nielegalnie, więc nie mogą legalnie pracować. Zresztą co tu gadać, nie
wyobrażam sobie przywódcy plemienia składającego Big Maki w Maku lub
sprzątającego ulice. Dlatego wiele plemion w odległych terenach żyje z
uprawy opium, ktore sprzedają dealerom za kilka dolarów, którzy kg
czystej amfetaminy sprzedają już za milion zielonych na rynku
światowym. Tajska Policja Królewska walczy z tym procederem, a widać to
szczególnie dobrze na autostradach. Co chwila są patrole policyjne,
przeszukujące autobusy i prywatne auta. Nawet za posiadanie jointa można pójść za
kratki - a propos, Singapur ma bardzo przekonywujący sposób odstraszania
od przewożenia narkotyków - znak z szubiennicą i napis "Kara Śmierci
dla drug trafficers").
Poza trekiem przez dżunglę (40 min na prawdę zmęczy każdego zapaleńca
od przebijania się przez dżunglę w 40 stopniach, odganiając się od
komarów, much, wypatrując dmuchanych anakond i pluszowych tygrysów),
odbyliśmy jazdę na słoniach. Nie należy to do najwygodniejszych
sposobów podróżowania (buja jak cholera). Słonie notabene to
niesamowicie mądre zwierzaki. Ponoć mają fenomenalną pamięć. Udomowione
bestie są spokojne i grzecznie zjadają banany z ręki, delikatnie
smyrając ją. Natomaist w wildlifie to jedne z najniebezpieczniejszych
zwierząt - nie bez kozery to wladcy dżungli (to jak to z tymi władcami,
słonie, tigry, czy lwy panie? - przyp. JG).
Koniec tego bajania pomału zamykają wyjące budki karaoke (o którym
będzie jeszcze w następnych relacjach, bo jest to ulubione zajęcie
Tajów) i pani mnie wygania z kompa. Tak więc ide jeszcze schłodzić się
tajskim Chang Beer (23:20, ok. 30 C) i spać na falach rzeki Kwai.
Dobranoc.
Nadajemy już z Chiang Mai. Po Laosie zostały tylko wspomnienia i puszka
Beer Lao, którą na pamiątkę będę tachał do Polski:). Droga z Luang Nam
Tha była miłą niespodzianką. Świeżo oddany odcinek łączący Huang Xai z
Chińską Republika Ludową (oczywiście w większości sponsorowany przez
Wielkiego Brata) to najlepszy asfalcik po jakim sunęliśmy do tej pory w
Azji. Zero dziur, tylko czasami zerwany asfalt. Chiński sposób
budowania chyba nie wziął pod uwagę, że laotański klimat odbiega trochę
od tego w ich kraju, dlatego w kilku miejscach nawierzchnia spłynęła z
powodu braku odpowiedniego systemu odprowadzania wody (no ale odcinek
300 km przez dżunglę wybudowali w 3 lata, ciekawe kiedy wyskoczą
koleiny od przeładowanych tirów, ciągnących do Chin produkty z Płw.
Malezyjskiego).Posiłkujmy się kilkoma zdjęciami Bartka:
Po 3 h wygodnej jazdy dotarliśmy na granicę. Po
przeprawieniu się czółnem z silniczkiem przez mętny Mekong zaczęły się
schody. Poinformowani przez naszego polskiego informatora Jacka G. (zawiodłem, idę wyskoczyć z drugiego piętra, nie piszcie do mnie więcej - przyp. JG), że
od soboty wizy do Tajlandii zostały zniesione, szliśmy w zaparte, że
nie musimy wydawać kolejnych 1000 bahtów na stempel. Powoływaliśmy się
na Ministerstwo, BBC i konsulat, oczywiście pogranicznik nie dawał za
wygraną. Zadzwonił notabene do swojego przełożonego, który łamanym
angielskim mówił mi, że Polacy nadal potrzebują wizy (równie dobrze
mógł to być jego kumpel siedzący na przeciwko w budce, za lustrem
weneckim). Do końca nie wiadomo o co chodzi, bo ponoć paru osobom
udało się wjechać, nie płacąc za wizę (jak donosi www.travelbit.pl).
Po wielkiej szopce z pogranicznikami złapaliśmy busa do Chiang Rai (do
Chiang Mai odchodzi tylko rano o 8:00, potem są tylko minivany za 250
B). Bus przeszedł najśmielsze nasze oczekiwania. Miejsca na nogi było
jeszcze mnniej niż w Ryanair. Za klimę robiły przykręcone do sufitu
wiatraki i wymontowane połowy okien. 3-godzinne wietrzenie przyprawiło
mnie o przeziębienie. W Chiang Rai zadekowaliśmy się w uroczym
hosteliku, ktory przez wychodząca parę Francuzów został ochrzczony
mianem "like prison". Nam przypadł do gustu komunistyczny wystrój klitki
i wszechobecne jaszczurki-albinosy (dwójka z showerem bez hot water 170
B = ok 17 PLN).
Rano szybko zwinęliśmy się na dworzec i busem 2nd class pojechaliśmy do
Chiang Mai (132 B). Znaleźliśmy całkiem miły hostelik, w którym
upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ruszcie, oddając rzeczy do prania i
wykupując zorganizowany treck (niestety, z braku czasu oddajemy się w
ręce komercyjnego organizatora). Co ciekawe, zarówno w Tajlandii,
Kambodży czy Laosie za niecałego dolara wypiorą ci kilogram ciuchów.
Jutro treck po dżungli, a teraz na Night Market. Nas nie oszyją sloganem "special price for you my friend".
Ostatniego dnia w Luang Prabang postanowiliśmy wstać o 5 rano, żeby
zobaczyć pochód mnichów. Panuje tu taki zwyczaj, że codziennie rano
mnisi chodzą po ulicach Luang Prabang i dostają jedzenie od mieszkańców
(najczęściej jest to ryż owinięty w liście bambusa). Już na samym
początku złapała nas jakaś kobiecina i zaproponowała, że da nam ryż,
żebyśmy również mogli wziąć udział w tym wspaniałym wydarzeniu. Jak
miło... W całej swojej naiwności pomyślałam, że to może być za darmo, z
dobrego serca ;) Ale oczywiście tak nie było... Taka przyjemność
kosztuje bagatela 100,000 KIP (jakieś 12 dolców). Szybko się stamtąd
zwinęliśmy i poszliśmy w stronę centrum. Jak się okazało, mnichom nie
chce się już wstawać o 5 rano i na ulicach pojawili się dopiero kolo
6:00-6:30 (chce, chce, tylko najpierw idą do gymu i na basen - przyp. JG). Wtedy już było tam więcej białasów niż samych mnichów. Swoją
drogą widok dość przykry. Widziałam może ze 3-4 kobieciny, które
faktycznie dawały ryż mnichom, a cała reszta opylała ten ryż niemieckim
lub amerykańskim turyściakom. Mega komercha. Szybko się stamtąd
zebraliśmy i pojechaliśmy na dworzec takim dziwnym wynalazkiem, co
przypominał trochę motorek z przyczepką z boku (15 000 KIP). Na dworcu,
ku naszej radości, okazało się, że bilety do Luang Nam Tha kosztują 65
000 KIP (7 USD). Pięknie, biura turystyczne biorą jedynie 100%
prowizji...
KILKA ZDJĘĆ Z KOLEKCJI BARTKA PUTZA:
Przejazd autobusem to była prawdziwa przygoda! Asfalt szybko się
skończył i jechaliśmy mega krętą drogą z gigantycznymi dziurami. Myślę,
że zwykły polski samochód zostawił by zawieszenie po paru kilometrach. Kierowca pomykał całkiem szybko (80 km/h), wyprzedzał pod górę i na
zakrętach, momentami serce mi stawało w gardle... Przed każdym zakrętem
donośnie trąbił, ale nie wiem, czy to by nam coś pomogło przy zderzeniu
z TIRem. Tak czy owak, podroż była niesamowitym przeżyciem, także jeśli chodzi o
poznanie zwyczajów lokalesów. Generalnie normą jest pakowanie skórek z
pomarańczy do woreczka foliowego i wyrzucanie przez okno. Co nie
wyrzuci się za okno (nóż się otwiera :/ - przyp. JG), to wrzuca się na korytarz autobusu. Do tego
dochodzi regularne plucie i śpiewanie laotańskich piosenek. Klimacik
był niezły, ale chyba nie przeżyliśmy największego hardcore'u, bo
słyszałam, ze lokalesi lubią zabierać do autobusu całą swoją trzodę
chlewną i kurczaki. Tego u nas nie było.
Podroż trwała jakieś 9 godzin. Koło 18 byliśmy na miejscu. Oczywiście
na dworcu wszyscy proponowali nam "za drobną opłatą" podwozkę do
centrum, ale my nie daliśmy się naciągnąć (w końcu Lonely Planet mówił,
że do centrum jest niecałe 500m) i poszliśmy pieszo. Idziemy, idziemy
i... nic. Jakieś chatki bambusowe, kilkoro bawiących się dzieci.
Generalnie Zadupin Dolny (to koło Pcimia Górnego jesteście?? - przyp.
JG). Ja oczywiście wielka radość, że znaleźliśmy się na takim odludziu,
bez białasów. Niestety radość była krotka, bo szybko zorientowaliśmy
się, że raczej nie jesteśmy tam, gdzie byśmy chcieli. Jakiś miły gość
powiedział nam, że do Luang Nam Tha jeszcze 10 km. Zaczęło się robić
ciemno, wiec postanowiliśmy złapać jakiegoś tuk-tuka. O darmowym stopie
w Laosie zapomnij! Każdy chce od Ciebie kasę. Chyba wydaje im się, że
każdy biały jest milionerem i trzeba z niego wydusić ile się da. W
końcu, po złapaniu piętnastego z kolei tuk-tuka zdecydowaliśmy się
pojechać za 20 000 KIP. Nie rozumiem, czemu nie chcieli nas wziac za
mniej - i tak każdy jechał w tamtą stronę. Koniec końców, znaleźliśmy
się w hostelu (60 000 KIP za noc). Jest ciepła woda, czysta pościel -
przybytek luksusu jak na te warunki ;) Wieczorem wybraliśmy się na
night market zjeść coś w końcu, bo od śniadania o 7 rano nic nie
jedliśmy. Zamówiliśmy przepyszną zupę (7 000 KIP) z jakimiś warzywami i
mięsem mielonym. Pycha. Muszę się dowiedzieć jak się nazywa, bo
zapomniałam sprawdzić. Do tego na deser banany prażone w cieście (1 000
KIP) - też rewelacja.I tak skończył się nasz pierwszy dzień w Luang Nam Tha - dużo nie zobaczyliśmy.
Dzisiaj postanowiliśmy nadrobić zaległości, wypożyczyliśmy dwa rowery
(Marcin chciał motor, ale ja chciałam być ekologiczna, rower na dzień -
10 000 KIP) i pojechaliśmy zobaczyć okoliczne wioski i wodospad. I to
jest chyba właśnie prawdziwy Laos! Ludzie są mili, uśmiechnięci. Przez
cała drogę dzieci machały do nas i krzyczały "Sabadee" ("Witaj").
Chętnie tez pozowały do zdjęć. Generalnie atmosfera bardzo miła.
Turystyczne miejsca są zepsute przez bogatych amerykanów, którzy
opróżniają tu swoje portfele w trybie natychmiastowym. Natomiast w
małych wioskach jest zupełnie inaczej. Myślę, że jeśli jeszcze kiedyś
uda mi się przyjechać do Laosu, wybiorę się na największe zadupie.
Teraz mamy mała sjestę, bo słoneczko mocno przygrzewa, natomiast po
południu wybieramy się zwiedzić okoliczne świątynie, zobaczyć jak
produkuje się jedwab i sprawdzić kiedy i za ile odjeżdża jutrzejszy bus
do Huay Xai. Może uda nam się też dojechać do plemion Akkha, ale nie
wiem jeszcze jak to jest daleko. Zobaczymy ;)