Żeby nie było, że tylko leżę na plaży i nic
nie robię, to chciałam się pochwalić, że dziś rozwiązałam kolejną
teorię spiskową. Otóż wybrałam się dziś na dworzec w celu zakupienia
biletu autobusowego z Kemer do Pamukkale (30TL!!! oni mnie wykończą) i
co się okazało? Otóż Pan za biurkiem miał sobie zwyczajny komputerek ze
zwyczajnym programem do rezerwowania miejsc w autobusie. Ale czy aby na
pewno takim zwyczajnym? :) Otóż nie! W Turcji jest przepis, że nie
wolno sprzedawać sąsiednich miejsc siedzących kobietom i meżczyznom,
którzy nie są małżeństwem (ewentualnie rodzeństwem). Oo! Myślałam, że
takie rzeczy to tylko w super konserwatywnych muzułmańskich krajach, a
tu takie zaskoczenie. Oczywiście system ma swoje wady i zalety.
Niewątpliwą zaletą jest to, że nie przysiądzie się do Ciebie obleśny
gruby Turas z brudnymi łapskami i nie zacznie Cię obmacywać w środku
nocy. Jednak główną wadą jest to, że kobiety rzadko podróżują same.
Znacznie częściej z piątką lub szóstką dzieciaków i w efekcie
gnieciecie się w siedem osób na dwóch fotelach :D Czad! Tak właśnie
miałam na trasie Kemer-Pamukkale. Dzieciaki oczywiście nie potrafią
usiedzieć sześciu godzin na dupie więc szaleją cały czas, wylewając na
ciebie napoje i rozsmarowując czekoladę na twoich świeżo wypranych
spodniach :P Muszę przyznać, że z radością wysiadłam z tego autobusu. I
obiecałam sobie, że to ostatni raz! Do Istambułu jadę pociągiem.
Dlatego też pierwszym miejscem jakie postanowiłam odwiedzić był dworzec
kolejowy. Niestety, miła pani z okienka uraczyła mnie informacją, że
linia kolejowa na trasie Pamukkale-Istambuł została właśnie rozebrana
:D Czad... Turcy maja może 3-4 linie kolejowe i nawet ich nie potrafią
utrzymać. No nic.. z bólem serca kupiłam bilet autobusowy do Istambułu
(12 godzin męczarni). Jedynym pocieszeniem jest fakt, że zapłaciłam za
niego tylko 45 TL, podczas gdy we wszystkich innych biurach kosztował
60TL. Mam nadzieję, że autobus będzie miał wszystkie koła na miejscu...
No ale dość o autobusach. Na dworcu złapał mnie jakiś koleś i
zaoferował hostel za jedyne 10 TL ze śniadaniem. Nie zastanawiając się
w ogóle, od razu się zgodziłam, bo najtańsze hostele w LP oscylowały w
okolicach 15-20 TL. A koleś obiecał darmowy Internet, basen i pyszne
śniadanko. Na miejscu okazało się, że zapomniał wspomnieć, że w basenie
nie ma wody. No ale cóż, jakoś specjalnie mi na tym nie zależało :).
Poza tym znowu trafiłam do hostelu z Japończykami :/ Na prawdę nie
ogarniam tych ludzi. Chyba nigdy mnie nie przestaną zadziwiać. Dziś
jeden z nich wyciągnął z plecaka nadmuchiwaną wanienkę, nadmuchał ją,
nalał wody i zrobił sobie w niej pranie na środku pokoju :/ Poza tym
zamiast kosmetyczek używają Tupperware'ów (tych plastikowych boxów do
przechowywania żywności) WTF? No ogólnie są dziwni, nie ma co się
rozpisywać. Jedyne co mają dobre, to przewodniki po Turcji. Muszę do
przyszłych wakacji opanować japoński :D. We wszystkich miejscach mają
namiary na hostele w przedziale 5-10TL :) Niestety tym razem autorzy LP
dali ciala i zamieścili hostele w przedziale cenowym 15-25TL, z czego
większość z nich już zdąrzyła podnieść ceny od ostatniego wydania...
Ok, koniec o Japończykach! Szybki prysznic i ruszamy na zwiedzanie,
bo strasznie się ostatnio rozleniwiłam przez tą plażę :P Oczywiście od
samego początku nie miałam najmniejszego zamiaru płacić złodziejskiego
haraczu wysokości 20 TL za wstęp do basenów wapiennych i Hierapolis.
Szybko wyczaiłam boczną ścieżkę, która omijała główne wejście z kasą.
Niestety, ścieżka była chyba dość często uczęszczana, bo po paru
minutach zostałam namierzona przez strażnika z lornetką. Oczywiście
zerżnęłam głupa, że myślałam, że to normalne wejście i oczywiście nie
miałam pojęcia o żadnym bilecie oraz obiecałam grzecznie pomaszerować z
powrotem do kasy w celu zakupu biletu. Jednak kiedy tylko strażnik się
odwrócił, schowałam się za najbliższym krzakiem. Nie musiałam długo
czekać, bo na szczęście świat jest pełen Polaków, którzy nie lubią
uiszczać opłat za wstęp, więc strażnik miał pełne ręce roboty :P Kiedy
tylko zabrał się do wyjaśniania następnej parze konieczności zakupu
biletu wychyliłam się zza krzaczka i jak gdyby nigdy nic czmychnęłam mu
za plecami :) Ahh jednak te godziny grania w Commandosa się na coś
przydały :D
Pamukkale to dość dziwne miejsce. Nie wiem do czego można je
porównać. Sami zobaczycie na zdjęciach :) Droga z miasta do Hierapolis
prowadzi przez baseny wapienne, wypełnione ciepłą wodą. Oczywiście cała
trasa jest zawalona tysiącami turystów, więc człowiek idąc na górę
czuje się jakby brał udział w jakiejś pielgrzymce. Aczkolwiek mimo to
przyjemnie zrobić sobie peeling stop chodząc boso po wapiennych
skałach, bo są bardzo miłe w dotyku. Na końcu trasy mamy piękny
widoczek z panoramą na Pamukkale i dalej zaczyna sie Hierapolis - dawne
greckie miasto-spa. Nie znam się specjalnie na archeologii, ale jak na
mój gust jest dość dobrze zachowane. Po prawej mamy całkiem pokaźny
amfiteatr (nawet niektore rzeźby ze sceny zachowały się do dziś).
Oprócz tego starożytny basen z naturalną wodą termalną (wstęp
oczywiście 20 TL :P) oraz agorę i ruiny kilku mniejszych i większych
świątyń. Ogólnie przyjemny spacerek, zwłaszcza, że dotarłam tam późnym
popołudniem, więc słońce nie grzało już tak mocno. W drodze powrotnej
czekała mnie jeszcze jedna misja, bo okazało się, że przy wyjściu
strażnicy również sprawdzają bilety. Więc musiałam ewakuować się znów
boczną ścieżką. Na szczęście tym razem nikt już nie zauwazył, bo
zaczęło się robić dość ciemno...
Jazda nocnym autobusem w Turcji to koszmar. Robię to tylko po to,
żeby zaoszczędzić na noclegach (bo ceny samego przejazdu są i tak już
powalające - 45 TL za przejazd Goreme - Antalya). Autobus zatrzymuje
się średnio co godzinę, żeby każdy mógł się wysikać, bo oczywiście
toaleta w autobusie jest nieczynna (nikomu się nie chce potem sprzątać)
no i strasznie mało miejsca, więc nad ranem człowiek wychodzi z tego
autobusu jako jeden wielki pokurcz.
Tak czy inaczej na dworcu w Antalyi spotkała mnie miła
niespodzianka :) Otóż będąc w Kapadocji kupiłam bilet do Antalyi (i
zapłaciłam za bilet do Antalyi), tymczasem gość, który wypisywał bilet
pomylił się i wypisał bilet do Olymposa. Czyli jestem 10 TL do przodu.
W dobrym humorze przesiadłam się do busa jadącego nad morze :)
Olympos to niesamowita miejscówka. Tak wyluzowanego miejsca to
jeszcze nigdy nie widziałam. Atmosfera przypomina trochę tą panującą na
Półwyspie Helskim, a do tego dochodzi niesamowita lokalizacja pośród
gór i ruin Olymposu. Zakwaterowałam się w niesamowitym hostelu z
domkami na drzewach. Miejsce w dormie ze śniadaniem i obiadokolacją
(rewelacyjne jedzonko) jedynie 25 TL - pierwsza taka cena w Turcji.
W dormie poznałam dwie fajne laski (wow! wreszcie mam jakieś
koleżanki - Jacek nie będzie narzekał -> JG: Dobrze, że masz
koleżanki, za dużo z mężczyznami przebywasz, nie rozumiem co moja osoba
ma tu do rzeczy ;)), Roxanne z Kanady i Annę z
Rosji. Ogólnie co tu dużo pisać :). Miałyśmy iść zwiedzać ruiny
Olymposu, ale było zdecydowanie za gorąco, więc jak to laski
przeleżałyśmy cały dzień na plaży :P No a wieczorem imprezka. Olympos
po zmroku po prostu tętni życiem.. w każdym hostelu, w każdym barze
jest jakaś impreza :)
Po powrocie do dormu odkryłyśmy, że wprowadziło się do nas 3 dość
mocno rozrywkowych Włochów. Chłopaki chyba dość mocno popiły tego
wieczoru, bo około trzeciej nad ranem urządzili sobie pościg za
kurczakiem, robiąc przy tym niesamowicie dużo hałasu.
WTOREK
Dla tych co śledzą wątek miłosny tej wyprawy - ważna informacja.
Ślubu z Hakanem raczej nie będzie. Cały czas odwleka termin przyjazdu
do Antalyi.. tak więc zostaje jeszcze jeden dzień w Olymposie. W
sumie jest mi to na rękę, bo dobrze się bawimy z dziewczynami :)
Zapoznałyśmy już prawie wszystkich z naszego hostelu no i podbijamy
plażę ;) Cały czas świetna pogoda!
Pod wieczór Hakan w końcu odpisał, że jutro przyjeżdża nad morze,
ale jak się okazało nie ma domku w Antalyi tylko w Kemer. W sumie to
nawet lepiej. Lepsze plaże, mała miejscowość. Nie widzę potrzeby tłuc
się do Antalyi.
ŚRODA
Po rewelacyjnym śniadanku, pożegnałam się z dziewczynami (a w
ogóle Roxanne mieszka jeszcze 2 miesiące w Istambule, więc umówiłam się
z nią na poniedziałek na podbój miasta i może jakiś mały shopping jeśli
mi w ogóle jakaś kasa zostanie) i wpakowałam się do busa do Kemer.
Kemer jako turystyczna miejscowość prezentuje się nienajgorzej.
Oczywiście nie ma takiego klimatu jak Olympos, bo głównie przeważają tu
ruscy turyści z bransoletkami all-inclusive, ale nie jest źle :) Hakan
ma fajny domek nad samym morzem. Oprócz niego jest jeszcze jego brat z
kumplem.
Musze przyznać, że mieszkanie pod jednym dachem z trzema facetami
jest dość osobliwym przeżyciem. Ogólnie jeśli coś spadnie na podłogę, to
już tam zostaje, bo faceci nie znają takiego pojęcia jak mop czy szmata
do podłogi. Mimo iż zaoferowałam się, że chętnie coś ugotuję na obiad, to
chłopaki stwierdziły, że nie ma potrzeby nadwerężać kuchenki i
zaserwowali mi parówki w sosie pomidorowym.. ble :P Mimo że przyjechali
dopiero dziś to i tak mieszkanie wygląda jakby przeszedł przez nie
tajfun i wszędzie walają się puszki od piwa :) Nie wiem czy wytrzymam
do soboty.
Późnym wieczorem chłopaki postanowili mnie zabrać na 'imprezę
życia'. W sumie muszę przyznać, że nie mylili się, bo tak wielkiego
klubu nie widziałam nigdy w życiu! Wielkość mniej więcej stadionu
piłkarskiego (no może nie aż takiego jak w Monachium, ale tak jak ten
Wisły w Krakowie ;) ). Wstęp 25 TL (o matko) - na szczęście Hakan
rządzi w Kemer i weszliśmy za darmo. A co w środkui Czego tam nie
było... Światła - kolorowe, stroboskopy, migające, przygaszone, do
tego sztuczne ognie, sztuczny dym, sztuczne laski... hehe.. stop..
laski były akurat prawdziwe i tańczyły na rurkach i w klatkach, robiąc
striptiz przy okazji... ;) Ogólnie dużo szumu, głośnej muzyki i cała
masa ruskich... Jedyny minus - małe piwo 20 TL. Wróciliśmy dopiero nad
ranem.. i po prostu padłam na ryj :)
CZWARTEK
Ogólnie niewiele się dzieje... Cały dzień spędzamy z chłopakami na
plaży. O ile w moim przypadku to jest uzasadnione (Marcin mi się kazał
opalać :P), to nie wiem jak faceci mogą tyle godzin wytrzymać leżąc na
leżaku... Po południu pogoda zaczęła się trochę psuć, dużo chmur i
nawet trochę deszcz popaduje.. Dziś wybieram się na dworzec i muszę się
zorientować kiedy mam autobus do Pamukale. Planuję wyjechać albo w
piątek w nocy albo w sobotę z samego rana... Yh, jak ja wytrzymam
jeszcze jeden dzień na plaży :)
Ostatni dzien w Kapadocji. Postanowiłam wybrać się do Uchisaru
(jakieś 45 minut spacerkiem od Goreme). Na moje nieszczęście (jak się
potem okazało) przypałętała się do mnie w połowie drogi Japonka. Mowię,
że na nieszczęście, bo z moich trzydniowych obserwacji wynika, że
Japończycy przynoszą pecha. OK.. raz mógł to być przypadek, drugi raz
też przebolałam, ale za trzecim razem doszłam do wniosku, że nad tym
narodem musi ciążyć jakieś fatum. Nie wiem jak udało im się przetrwać
do tej pory!
Ogólnie Japończycy nie wykazują choćby minimalnych zdolności
nawigacyjnych, tak więc czają się po drodze na innych turystów, żeby
ich łaskawie przygarnąć i pokazać im trochę świata, sprowadzając przy
okazji na innych turystów całą masę nieszczęść. No ale do rzeczy. Sam
Uchisar wygląda jak małe miasteczko w południowej Francji. Ładne
francuskie domki, bagietki i cała masa żabojadów w beretach. Wszystko
zadbane, wypicowane, ogólnie cud miód i orzeszki.
Po drodze do zamku zaczepiła nas jakaś babuszka, wyglądająca z okna
i zaprosiła do siebie do domu. Byłam bardzo mile zaskoczona, bo od
opuszczenia Gruzji takie coś mi się nie zdarzyło. Kobitka pokazała nam
swój dom (wykuty w skale oczywiście) i poczęstowała herbatką. Wszystko
było by cudnie, gdyby na koniec nie wyszła turecka mentalność. Ogólnie
jeśli ktoś Cię zaczepia w Turcji, to możesz być pewien, że chce ci coś
sprzedać :) Tak było i tym razem (niestety, herbatka uśpiła moją
czujność). Babuszka zaoferowała nam chusty, koronkowe serwetki i tonę
innego badziewia. Nie było łatwo się wymigać, bo poubierała mnie w te
wszystkie szmaty i nie mogłam się spod nich wydostać :P W końcu poszła
po coś specjalnego i wtedy korzystając z chwili nieuwagi postanowiliśmy
się ewakuować :) Uff.. nie zauważyła nas.
Zamek w Uchisarze też robi wrażenie. Można powiedzieć, że jest taka
wisieńką na torcie Uchisaru. Wykuty w skale na samym czubku wzgórza,
widoczny ze wszystkich okolicznych miejscowości w promieniu 50
kilometrów. Ktoś, kto to zrobił, wykonał kawał niezłej roboty, mnóstwo
korytarzyków, sal, niesamowite, że to się jeszcze nie zawaliło, bo góra
wygląda teraz jak ser szwajcarski :).Szkoda, że nie mam przy sobie
aparatu, bo mam kilka świetnych zdjęć z tego miejsca!
Po zwiedzeniu zamku postanowiliśmy wrócić do Goreme przez Pigeon
Valley. Nazwa pochodzi stąd, że w tej dolinie jest mnóstwo domków ze
specjalnymi otworkami do zbierania odchodów gołębi. Mieszkańcy
wykorzystywali je do nawożenia pól. Podobno najwyższej klasy nawóz :P
No i właśnie tu zaczęły się wszystkie moje nieszczęścia, wynikające z
podróżowania z Japonką :P. Mimo że droga z Uchisaru do Goreme przez
dolinę jest tylko jedna, udało nam się zgubić już po 15 minutach, bo
Japonka, jak to Japonka musiała wszystko obfotografować, zbaczając przy
okazji z trasy.
W końcu po pół godzinie łażenia w kółko natknęłyśmy się na jakieś
babuszki zbierające jabłka. Uwaga.. nigdy nie pytajcie się miejscowych
Turków o trasę! Oni na każde pytanie odpowiadają 'Yes, yes'. W ten oto
sposób dotarłyśmy do kilkudziesięcio- metrowej przepaści (a niby ta
droga miała prowadzić do Goreme). Japonka oczywiście wykazywała ogromny
entuzjazm do pokonania tej przepaści, ale stwierdziłam, że mając ją za
towarzysza podróży mam jak w banku, że się poślizgnę i spadnę na dół :)
Tak więc zostawiłam ją samą (jakby za parę miesięcy mówili, że
znaleźli jakieś zwłoki w wąwozie nie daleko Goreme, to pewnie ona) i
postanowiłam sama znaleźć trasę. Czas grał na moją niekorzyść, bo o 22
miałam kupiony bilet na autobus do Antalyi, a już zaczynało robić się
ciemno. Na szczęście po pozbyciu się z teamu Japończyka szczęście
usmiechnęło się do mnie i po 20 minutach byłam już na głównej drodze do
Goreme. Słowo daję... jak jeszcze raz zobaczę jakiegoś Japończyka, to
uciekam.
Ostanio nie dzieje się jakoś nic specjalnie ciekawego... żadnych
starć z dzikimi psami, o dziwo nikt nie próbuje mnie oszukać. Po prostu
sielanka ;) Wynika to głównie z faktu, że moje poparzone plecy nie
pozwalają założyć na siebie plecaka, a co za tym idzie wyruszyć w jakąś
dalszą wyprawę. Tak więc przeprowadzam rekonwalescencję na basenie, a
popołudniami, kiedy słońce już tak nie grzeje wyruszam na rekonesans
okolicy.
PIĄTEK
Właśnie w ramach takiego rekonesansu postanowiliśmy się z Maki i
Mattem (ten gość z Australii, który podróżuje już rok po świecie)
wybrać na wycieczkę do podziemnego miasta. Tego typu miast jest kilka w
Kapadocji. Wynika to z faktu, że stanowią one idealne schronienie przed
upałem oraz skały tu są na tyle łatwe w obróbce, że z łatwościa można
drążyć długie korytarze. Koniec końców postanowiliśmy się wybrać do
miasta Kaymakli (50 km od Goreme), po konsultacji z mieszkającą tu już
miesiąc Holenderką.
Wow! To naprawdę robi wrażenie! Tysiące wąskich korytarzy, różne
rodzaje pomieszczeń (sypialnie, kuchnie, magazyny, pomieszczenia
publiczne, a nawet stajnie!) i wszystko wykute w skale. Kaymakli ma aż
8 poziomów. Schodząc w dół coraz ciężej się oddycha, bo w środku jest
cała masa turystów, a nikt nie raczył zainwestować w żaden system
wentylacyjny - jest tylko ten, który został wykuty w skale przez
pierwotnych mieszkańców. Musi wystarczyć, w końcu kiedyś mieszkało tu 3
000 ludzi.
Pomieszczenia są generalnie dość spore, ale prowadzące do nich
korytarzyki mogą niejednego przyprawić o klaustrofobię. Czasem jest tak
ciasno, że człowiek nawet nie może się obrócić. Moim zdaniem podziemne
miasto robi wrażenie i było warte tych 15 lirów. W przeciwieństwie do
Goreme Open Air Museum, gdzie życzą sobie podobną stawkę w zamian za
możliwość obejrzenia kilku kamieni (na szczęście tam nie poszłam).
Dzien zakończyliśmy na pobliskim wzgórzu, podziwiając niesamowity zachód słońca nad Kapadocją.
SOBOTA
Dziś nie udało mi się nikogo wyciągnąć z hostelu. Boże, jacy Ci
ludzie są leniwi! Generalnie nie ma tu prawdziwych backpackersów. No
jest jeden koleś, który wybiera się do Gruzji, Azerbejdżanu i Iranu,
ale poza nim są same lasencje z Australii, które przytargały ze sobą
kosmetyczki wielkości mojego plecaka i głównie spędzają czas w
okolicznych knajpkach i sklepach z rupieciami.
Tak więc dziś postanowiłam sama wyruszyć na podbój Rose Valley (bo
okazało się, że w czwartek jednak nie dotarłyśmy do Rose Valley, tylko
do jakiejś innej doliny). Ogólnie chodzenie po dolinach Kapadocji nie
jest łatwe z dwóch powodów. Po pierwsze: skały są dość mocno wyślizgane
i w dodatku pokryte cienką warstwą piasku o właściwościach mocno
poślizgowych. A po drugie: szybko można się zorientować, ze znaki typu
'Rose Valley 1km' wcale nie prowadzą do Rose Valley, tylko do
okolicznych knajpek wykutych w skałach. Chyba przez 2 godziny krążyłam
w kółko pomiędzy tymi knajpkami, aż w końcu zdecydowałam się zaufać
własnym zdolnościom nawigacyjnym i poszłam inną drogą.
Swoją drogą te knajpki są niesamowie. Położone w tak odległych,
trudno dostepnych miejscach, gdzie nie da się dojechać żadnym pojazdem.
Zastanawiam się jak właściciele donoszą tam towar. No i nic dziwnego,
że mała butelka wody mineralnej kosztuje 10 zł.
W końcu po 3 godzinach udało mi się dotrzec do Rose Valley. Warto
było, bo widoki przepiękne, w dodatku byłam całkiem sama - zero
turystów, no i pogoda stawała się coraz bardziej przyjemna, bo zbliżał
się zachód słońca. W drodze powrotnej zahaczyłam jeszcze o taką jedną
miejscowość, której nazwy niestety nie jestem w stanie wymówić, a tym
bardziej napisać. Coś na C... Ale w sumie poza skałami i paroma
kościołami nie było tam nic wartego uwagi...
Z samego rana po przyjeździe do Kayseri spotkałyśmy się z Maki z
typowym tureckim zachowaniem. Czyli namotać jak najwięcej, żeby nikt
nie wiedział o co chodzi i wyciągnąć jak najwięcej kasy. Próbowałyśmy
znaleźć jakoś busa do Goreme (niby mała mieścina, ale jest to serce
Kapadocji i mekka wszystkich backpackersów). Oczywiście najpierw każdy
napotkany Turas twierdził, że nie ma busów do Goreme, ale że jak
wsiądziemy do innego, to potem możemy się przesiąść, będzie to trwało 2
razy dłużej i oczywiście zapłacimy 2 razy więcej :P. W końcu udało nam
się znaleźć kogoś, kto sprzedawał bilety do Goreme za 10 TL i to w
dodatku dopiero za 3 godziny. Masakra... pół godziny drogi i 20 zeta...
Nie kupiłyśmy. W końcu znalazł się jakiś lovelas który zaoferował nam
bilety za 7 TL i odjazd miał być za 15 min. Ok... niech mu będzie. W
końcu zaczęła się cywilizacja to i ceny musiały skoczyć.
Oczywiście po 15 minutach żaden bus po nas nie przyjechał. Po 30
też nie... Natomiast pojawił się łaskawie owy lowelas komentując to
słowami: "We have a problem...". Nie, to ty masz problem koleś, oddawaj
kasę, albo idziemy na policję. Policja poskutkowała i łaskawie oddał
nam kasę. Cudem zdążyłyśmy na odjeżdżającego busa, niestety już za 10
lira.
Wszystkie te męczarnie na dworcu wynagrodziły nam niesamowite
widoki w Goreme. Nie przesadzę mówiąc, że krajobraz wygląda jak z bajki
;) Setki skalnych domków, tzw. 'fairy chimneys', w różnych
odcieniach... białe, miodowe, niektóre w odcieniach różu i szarości.
Coś pięknego, takich kolorów nie ma nawet Wadi Rum. Ta niesamowita
rożnorodność barw bierze się z tego, że różne skały pochodzą z różnych
erupcji wulkanów. Niektóre skały są tak białe, że wygląda to z daleka
jakby było pokryte śniegiem, a przecież mamy tu ponad 40 stopni.
Znalazłyśmy z Maki super hostel. Przede wszystkim super tani jak
na warunki tureckie - 15 TL ze śniadaniem. Poza tym hostel jest
niesamowicie klimatyczny. Pokoje są wydrażone w skałach, takie jakby
groty. Do tego na dachu mamy basen, który bardzo przydaje się w
obecnych temperaturach. No i jest darmowy Internet, a więc i szansa, że
relacje będą częściej (o ile Jacek i jego skrypt wyrobią z
transformacją i na i). Hostel jest w samym centrum Goreme i nazywa się
Shoe String Cave.
Koło 11 wybrałyśmy się pofocić trochę okolicę. Maki też jest
zapaloną fotografką ;) Najpierw oglądnełyśmy panoramę miasteczka z
pobliskiego wzgórza, a potem wybrałyśmy się na spacer do Rose Valley.
Nazwa bierze się właśnie stąd, że wszystkie skały w tej dolinie są
różowe. Niestety po naszej wycieczce jeszcze jedna rzecz była strasznie
różowa, a mianowicie moje plecy :P. Zapomniałam kremu z filtrem, a
słońce nieźle tu grzeje, więc wyglądam teraz jak prosiak pieczony na
ruszcie. Resztę dnia spędziłam chłodząc się w hostelowym basenie,
zapoznając się z okoliczną ekipą. Mamy dość mocny team Australijczyków.
Jeden z nich podróżuje juz prawie rok (respect!), pozatym jest paru
Włochów i Francuzów.
Jutro wybieramy się razem do podziemnego miasta Kaymakli lub
Derinkuyu. Muszę się gdzieś schować przed słońcem, bo moje plecy czegoś
takiego drugi raz nie przeżyją. I tak myslę, że do niedzieli plecaka na
plecy nie włożę ;) Tak więc na razie koniec przygód. Przez najbliższe 3
dni jestem zwykłym turystą, leżącym dupą do góry nad basenem.