Z północnego Luzonu dotarliśmy z naszym lekko ślepawym kierowcą z
powrotem do Manili. Chciał szybko i jeszcze szybciej wrócić do domu, do
dzieci, do żony, ale nie było zmiłuj się - zakontraktowanego mieliśmy
go do niedzieli wieczorem, do czasu odlotu do Makao, więc żadnego
cięcia trasy nie było, płacono za tę usługę z dołu, więc jechać musiał.
Dostał za tą robotę 12 000 pesos (ok. 700 zł), jeden z obozów
twierdził, że dostał majątek, drugi, że to uczciwa stawka. Jeździł
prawie 2,5 dnia, spał w samochodzie, płacił za benzynę, opłacił się
pośrednikom... równocześnie nie znał drogi, raz jechał jak demon, innym
razem jak niedzielny kierowca, pilotowany przez siedzących na zmianę na
przodzie mnie i Mitkiego. Historia go oceni. Niech ma i niech sobie kupi coś ładnego.
W każdym razie całości tarasów ryżowych nie udało nam się zobaczyć,
żeby uczciwie i spokojnie zwiedzić te najlepsze - w Batad - trzeba
stawić się w Banaue ok. 10 rano. A przez tego ciecia stawiliśmy się 2
godziny za późno. Wycisnęliśmy z tarasów to co się dało i powoli
zaczęliśmy zjazd w stronę Manili. Chcieliśmy jakiś ambitny plan
przejazdu ułożyć, ale się nie da... na odcinku 400 km nie ma nic
ciekawego i spektakularnego. Oprócz może fatalnego fast foodu Jolibee i
kilku mall'ów - Filipińczycy kochają kulturę amerykańską. Nigdy nie
zatrzymuj się z nieznajomym w filipińskim fastfoodzie!!! Sam zresztą
też nie. W każdym razie na dojazd na tarasy ryżowe trzeba przygotować
sobie ok. 12 godzin one way i wiele tematów do rozmowy ze
współtowarzyszami podróży.
Manila - 11 milionowe miasteczko. Od downtown rodem z Nowego Jorku do
slamsów Kalkuty. Głównym atrybutem miasta jest unoszący się zapach
moczu w powietrzu. Każdy sika tu, gdzie mu się zachce. Ostatnio miasto
zaczęło z tym "walczyć". Ustawiono dykty, może plastikowe, może nie, z
napisem Urino, podchodzisz, oddajesz mocz, ten spływa do trotuaru.
Brawo! Świetnie! W centrum stoi tzw. Intramuros, jedyne chyba
zgrupowanie na Filipinach jakichś poważnych zabytków, w tym przypadku
budowli z czasów panowania Hiszpanii - XVI - XIX wiek i jedno z
niewielu miejsc, gdzie można zacząć się bać. Filipińskie knypki mają
tam swoje 2 osobowe konne dorożki, z turystą umawiają się na 20 pesos
za jazdę, kiedy ten chce wysiadać i płacić, patrzą na niego i krzyczą:
" twenty? I said twenty hundred!!!". Azaliż ciekawe topoczucie humoru.
Nie do śmiech było spotkanemu Polakowi, którego gdzieś wywieźli i
portfel ukradli, ale ogólnie Filipiny to kraj bezpieczny. Szwajcaria
Wschodu.....
W każdym razie ruszyliśmy do Makao. Opłata wylotowa z Filipin to 750 miejscowych siuśków, co już trochę nas zabolało. 45 zł.
Makao - przywitało nas 16 stopniami, tyle zapowiedział pilot, i tyle
było. Niedowierzanie. "Ile? 26? pyta Mitki". "16? To może w
Fahrenhaitach albo Kelvinach?", pyta inny znawca geografii. Tam miało
poniżej 30tu nie spadać.... Makao można obejść w kilka godzin. Uboższy
krewny leżącego po drugiej stronie zatoki Hongkongu, była kolonia
portugalska, od 1999 roku specjalne terytorium autonomiczne, ale Chiny
już czekają ze swoją łapą, z którą wejdą w 2049 roku. Zresztą i tak
połowa Azji wykupiona jest już przez Chińczyków, zarządzają też oni
kasynami, z których Makao jest słynne. W każdym razie Makao zostało
dawno dawno temu darowane Portugalczykom, aby wytępili z okolicznych
wód paru piratów, piraci popłynęli, trzeba się było o Makao upomnieć.
Za Chińczyka nie musi być źle. Wybudowano największe na świecie kasyno
"Venetian", wyeliminowano triadę (triade każdy znawca filmów z Brucem
Lee zna), wyproszono kilku Portugalczyków. Makao wygląda
autentycznie chińsko, ludzie dalej plują po ulicach, a na targach na
żywca rozkraja się drób. Nie więcej jednak niż 1 dzień tu się spędza,
chyba że poczujesz, że karta dobrze tym razem idzie....
My tymczasem jesteśmy w Krakowie. Bilans drogi powrotnej - Lufthansa
odwołała nasz lot, rzutem na taśmę wydostaliśmy się do Rzymu.
Najlepszymi liniami świata 2009 - Cathay Pacific. Drugimi rok
wcześniej, trzecimi przez 2 poprzednie, wg Skytrax'a. Nie cieszy nas to
tak bardzo, bo zanotowaliśmy 9 godzin opóźnienia do pierwotnego planu
podróży, a do tego wszystkie nasze bagaże zostały zgubione i śladu po
nich nie ma. Jak zasnąć bez ukochanego misia? W czystej bieliźnie? Jak
to wszystko przetrwać? Nie ma pocieszenia... gdzie go znaleźć? W
kolejnym wyjeździe :) !
Jako że powoli nasz pobyt na Filipinach dobiega końca, opłaciliśmy kolejnej grupie zdolnej młodzieży podróżniczej bilety, a oni postanowili udokumentować wszystkie nasze dotychczasowe dokonania na http://filipiny.mehow.net - tam Wiktor i spółka wspólnie cały ten bloggerski wóz cygański ciągną, który ja tu nie dość, że sam ciągnę, to jeszcze popycham 4 grubasów i pasożytów. Zapraszam, tam zobaczycie na zdjęciach miejsca, w których już byliśmy, a z których nie chciało nam się zdjęć wrzucić (poniżej foto od Wiktora).
My tymczasem opuściliśmy wczoraj samolotem wyspę Coron, gdzie jak było mówione zapoznaliśmy się z perfekcyjna robotą amerykańskiego lotnictwa. Kilkanaście zatopionych w jednejzatoce okrętów japońskich, Filipiny w czasie II wojny światowej grały tu ważną role, w samej Manili podczas dywanowego nalotu zginęło więcej ludzi niż w Hiroszimie, Warszawie czy Nagasaki. Wyspy na pewien czas przejęli od Amerykanów Japończycy, obie strony na zmianę ganiały przez dżungle swoich więźniów, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy, Japończycy wojnę przegrali, a Filipiny stały się najbogatszym krajem regionu.... taaaaaa. W każdym razie wylecieliśmy z Coron za 70 zł, plus oplata lotniskowa - 1, 20 zł:) Po pasie startowym można pospacerować, dopiero, kiedy na niebie widać zbliżający się jeden z 3 dziennie przylatujących samolotów, syrena pożarowa wzywa do powrotu do terminala.... Tam nawet skanera bagażu nie ma! Idealne miejsce żeby jakąś spektakularną akcję przeprowadzić, ale komu na Filipinach by się w ogóle chciało, hymnem narodowym powinno uczynić się tutaj "Let it be" Beatlesów - let it be, i przypadkiem nikomu nie przeszkadzajmy, w nic się niemieszajmy, jak to dobrze być nam największym "dziadem" Azji Południowo-wschodniej.... Wylądowaliśmy w Manili i od razu na lotnisku podjęliśmy próby wynajęcia pojazdu, aby przelecieć szybko przez wyspę Luzon i zdementować plotki o powodziach, tajfunach, katastrofach i innych nieszczęściach. Nie powiem, Manila jakąś taka brudna, trochę inna niż Zurich. Ale żeby od razu powódź? Woda po szyje? Błoto na ulicach? Nie widać. Tu syf jest niezależnie od powodzi, niezależnie od tajfunu, niezależnie od sytuacji politycznej w Górnym Karabachu. Tu syf jest z urzędu, chociaż downtown wygląda jak na Manhattanie, a pokój z łazienką w dobrej dzielnicy kosztuje ponoć 1500 zł za miesiąc wynajmu! To już koniec ze śmiesznie tanimi krajami Trzeciego Świata, nawet za suchą bułkę dla konia zapłaciłem wczoraj 5 PHP (30 gr.)!
Ostatnim, więc tchem dobijanego powoli Europejczyka zafundowaliśmy sobie na 2 dni busa z kierowcą, który zawiózł nas 350 km na północ do tarasów ryżowych, ostatniej takna prawdę atrakcji Filipin po plażach. Te 350 km trwało prawie 10 godzin, kierowca jest ewidentnie niedorobiony - trzeba pilnować go na każdym skrzyżowaniu, zawsze skręci nie tam gdzie trzeba, przebija opony, nie mówi prawie w żadnym języku i co najgorsze chyba nie widzi zbyt dobrze. Nie dojechał na czas na te tarasy, przez co zobaczyliśmy je w szczątkowej postaci i tak już niezbyt imponującej, bo Ifugao Rice Terraces trzeba oglądać bodajże miedzy marcem i czerwcem, wtedy są zielone, mile i czarujące. W każdym razie droga przez Luzon, to droga przez lekka mękę - jak to w Azji niekończące się zabudowania, dzieci na drodze, wyprzedzanie na trzeciego i na czwartego, czasem piątego... ale ponownie - żadnych zniszczeń, nawet w wysokich górach, nie widać. Niech żyje niezależna wolna prasa i telewizja! Niech żyją igrzyska!
PS. Na drodze zauważyłem dużo policyjnych checkpointów. Nie wiem czy kogoś się szuka. Ale gra w karty idzie w nich dobrze. Powoli wracamy w kierunku Manili, którą jutro popołudniu jeszcze dobijemy, szykując się już mentalnie na wieczorny lot do byłej kolonii portugalskiej - Makao.
El Nido - czyli Gniazdo, wrota do najpiękniejszej części Filipin. Z takimi miejscami zwykle jest tak, że brzydotę wrót rekompensuje wszystko to, co na ich zewnątrz, bo samo El Nido to kilkadziesiąt chat zbitych z tektury, blachy, drewna, pali, sznurka do snopowiązałki, stojących na plaży, w cieniu kilkuset metrowej skały. Łukasz powiedziałby, że to trochę jak z nieatrakcyjnymi kobietami i ich wnętrzem oraz zewnętrzem, ale ja nie jestem taki jak on! (nie przejmuj się tym przesadnie – przyp. LukPilch).W środę nad ranem od miłych pań prowadzących nasz hotel, który notabene przez przypadek zalaliśmy, bo woda i prąd występują w El Nido okazjonalnie (pamiętajcie, że przy awarii zawsze kurki musza być zakręcone, a odpływ bieżny, gdy wyjeżdżacie na cały dzień na wyspy, a woda w każdej chwili może powrócić) otrzymaliśmy życzenia Wesołych Świąt i wyruszyliśmy w dalsza drogę.
Z El Nido jest problem z dojazdem. Albo 8 h po wertepach do Puerto Princessa, albo 8 h małą przeciekającą łodzią do Coron, na otwartym morzu albo 19-osobowym samolotem do Manili za 100 euro.
Wybraliśmy bramkę nr 2. Za 2200 PHP niezapomniana podróż łodzią, fale zalewają pokład, woda pływa w ładowni, a my umilamy sobie podróż rozmową, do której wyspy będziemy płynąc w przypadku prawdopodobnego zatopienia. No worries, woda jest ciepła, to nie Bałtyk, ewakuacja z łodzi na filipinach to przyjemność. Łódź jest ogromna, mieści się na niej 8 osób, nas 5 wspaniałych i 3 Niemców (2 chłopcówi 1 dziewczynka), szybko znajdujemy wspólny język, przebaczamy wojenne niedogodności, nawiązujemy przyjaźnie. Muszę przyznać, że z Niemcami na świecie najlepiej się nam współpracuje, pamiętacie zapewne sprzedany w Australii samochód... (sławne "pierwszy raz w historii Polacy sprzedali używane auto Niemcom").
Fak, jakiś filipiński skrzat zmusza mnie do porzucenia necika, zamykają! ("sir" - to lubię na Filipinach - "we close")
W każdym razie dopłynęliśmy, jesteśmy na Coron, wyspie, u brzegów, której Amerykanie zatopili kilkanaście japońskich okrętów wojennych, handlowych i które dzisiaj Anka i Marcin badali od środka, a my z góry. Przypadkiem stworzyli atrakcje dla zblazowanej młodzieży amerykańskiej i europejskiej, wraki leżą prawie na wyciągniecie reki, ot taki mały rewanż za Peral Harbor.
Dobra, reszta relacji przy kolejnej bezpośredniej transmisji z Filipin