Bali - sztuka, a nie pijaństwo i rozwiązłość...(22.III.2010)
Written by Jacek Gabryś
Monday, 22 March 2010
still alive...
Wracam na Bali, do mojej miejscówki w Kucie - mam dziś wolne od
zwiedzania, więc umawiam się na romantyczny wieczór z koleżanką (tak, z
koleżanką (JG: a czy rodzice już wiedzą???), notabene dziewczyną, którą poznałam zupełnie przypadkiem,
jadąc motorkiem i zatrzymując się przy jednej ze świątyń - jak się
później okazało - galerią malarza, jednego z najbogatszych ludzi na
Bali). Przyjmuje nas bardzo wyedukowana, ładnie mówiąca po angielsku (a
to raczej rzadkość tutaj) córka, z przyjemnością oprowadzając nas po
galerii i swoim dworku. W prezencie za wizytę dostaję mega wysokie
czerwone szpilki (JG: będzie gdzieś prezentacja?), które sama zaprojektowała. Wieczór spędzamy w bardzo
ekskluzywnej KU DE TA - knajpa na samej plaży wśród palm - leżymy na
kanapach oglądając przepiękny zachód słońca. Bardzo polecam to miejsce
- zaraz koło Kuty w Seminyak.
Kolejny dzień trochę bez planu, a jeszcze tyle rzeczy do zobaczenia.
Dowiedziałam się w recepcji hotelu, że jest możliwość
wynajęcia prywatnego kierowcy, z którym można zaplanować fajną trasę w
głąb wyspy.
Jeden dzień kosztuje Rp 450 000 (niecałe $45) - z opcją zobaczenia "prawdziwego Bali". Więc jedziemy.
Pierwszy dzień zaczynamy od artystycznego centrum Bali - Ubud i
okolice. Już przejeżdżając przez małe, okoliczne wioski można podziwiać
bardzo szczelnie poobstawiane pobocza ulic wszelakiego rodzaju
figurkami z kamienia lub drewna, a w tym podobizny bogów i elementy
świątyń (co do świątyń - generalnie jest ich wiele, wręcz
powiedziałabym, że... tysiące - w wioskach każda rodzina ma swoją
ogrodzoną murem świątynię - jest ona przeważnie wielkości domu lub
większa. Jest też duża wspólna świątynia dla okolicznej wsi, w której
przeważnie odbywają się lokalne "ceremonie" - jak oni to powszechnie
nazywają).
Każda wioska specjalizuje się w różnego rodzaju rękodziele - jest
to przeważnie tradycyjne lub współczesne rzeźbiarstwo w kamieniu i
drewnie (głównie maski i lalki używane później przez aktorów w czasie
tradycyjnych balijskich tańców), malowanie tkanin (najpopularniejszą
techniką, pochodzącą z Jawy, jest batik - czyli misterne
farbowanie płótna nasączonego wcześniej woskiem pszczelim tam, gdzie
płótno ma zostać niezabarwione, batik jest także bardzo popularny w
wersji fabrycznej - czyli ornamentowe kobiece torebeczki, męskie
koszule czy tekstylia), jubilerstwo oraz religijne, plecione z
palmowych liści koszyczki.
Udało mi się odwiedzić dom jednego z najsłynniejszych balijskich
twórców masek. Chwalił się, że najwięcej klientów zagranicznych
pochodzi z USA - jakoś nie bardzo mogę w to uwierzyć. (JG: a czemu? to że jest kryzys wcale nie znaczy, że nie stać ich na indonezyjską maskę)
Następnie jedziemy do Goa Gajah - jaskini słonia ze świętym
źródłem. Świątynia jest jedną z pierwszych łączących elementy hinduizmu
i buddyzmu.
Generalnie "religia balijska" (bo tak ją trzeba nazwać, występuje
tylko tutaj na Bali) jest dość skomplikowana (dla kogoś, kto nie ma jej
w genach). Tak przyglądając się tym wszystkim ich rytuałom można
stwierdzić, że dość dużo czasu poświęcają na przygotowywanie
i praktykowanie wszystkich poszczególnych świąt (tak więc biznes z
Balijczykami, np eksportowanie biżuterii do Włoch, przy zatrudnieniu
kilku lokalnych osób, jest dość wymagający - 'jutro nie jestem dostępny
z powodu ceremonii, za dwa dni mam próbę gry na gamelanie' -
btw bardzo piękny instrument i nie ma szans na przesunięcie terminów -
co świadczy o fundamentalnej roli religii w życiu mieszkańców).
Dla mnie każde odkrycie nowego aspektu tego życia jest bardzo fascynujące. Tak np. ichniejszy Nowy Rok (Nyepi) -
w tym roku przypadał na 16-go marca. Jest to Dzień Ciszy, w czasie
którego cała wyspa zamiera: nie wolno w tym dniu pracować, używać
światła i ognia, wychodzić z domu - czyli wszystko jest pozamykane, nie
ma w tym dniu lotów. Ten dzień jest poprzedzony wielkimi procesjami, w
czasie których mieszkańcy przechodząc ulicami dźwigają ogromne posągi
zwane OGOH OGOH, przeważnie zrobione z drewna lub styropianu,
które każda rodzina prezentuje wraz z odpowiednim układem tanecznym
(przy tym jest też organizowany konkurs na najlepszą choreografię -
przygotowania trwają ok. 2 miesiący). Po ceremonii następuje wielkie
spalenie potworów zakończone rodzinną ucztą (podczas zwiedzania Bali
widziałam wiele tych ichniejszych monsterów - muszę przyznać, że
kreatywność Balijczyków jest nieziemska).
Co do mniejszych codziennych obrządków - 2 razy dziennie (na
podłodze, więc trzeba uważać, żeby w to nie wejść) przed każdym
sklepem, każdym domem czy hotelem składana jest ofiara w postaci
małego, palmowego koszyczka z kwiatami, ryżem, ciastkami i kadzidełkiem
na znak ułaskawienia demonów, a koszyczki umieszczane na przyległej
kapliczce - dla bogów. Nawet kierowcy umieszczają je za szybą
samochodów.
W religii balijskiej jest jeden najwyższy bóg (Sanghyang Widi
Wasa), w dziewięciu różnych wcieleniach. Jest to swoista odmiana
hinduizmu, która przez wiele lat wykształciła się łącząc elementy
starej balijskiej religii z hinduizmem wprowadzonym przez Jawajczyków.
Balijczycy mają też fajne zwyczaje, np. szlifowanie górnych
zębów u nastolatków, na znak pozbawienia ich wszelkich cech
demonicznych (oni naprawdę mają niesamowite uśmiechy!), albo zaraz po
urodzeniu dziecka łożysko umieszcza się w skorupie orzecha kokosowego i
zakopuje na podwórku.
To o religii na razie tyle. Wracając do mojej podróży, właśnie
wstępujemy do ogrodu przypraw. Mam okazję spróbować wszelakiego rodzaju
kaw i herbat. Jakie oni tam mają aromatyczne gorące kakao... Ale
najlepsza jednak była kopi luwak - jest to najdroższa kawa na świecie,
wydobywana z odchodów zwierzątek, zwanych luwak, które zjadają owoce
kawowca, pestki są fermentowane w przewodzie pokarmowym, gdzie
pozbawione są kawowej goryczy i wydalane. Potem oczyszczane i
prażone. A konsumenci bulą za to jak za woły. Za 1kg trzeba zapłacić ok
1000 euro.
Na drugi dzień kupuję bilet na przedstawienie jednego ze świętych balijskich tańców: Barong i Rangda. Generalnie
kultura tańca jest tu bardzo rozwinięta. Czasem przedstawienia mają
charakter wyłącznie rozrywkowy, a czasem towarzyszą one konkretnym
obrzędom religijnym, zawierając elementy zachowań transowych
i duchowego opętania aktorów (np. wbijanie sobie sztyletów w gardło
przy wręcz satanistycznej muzyce).
Moje przedstawienie to historia mitycznych istot, Baronga i
Randgi, które są ucieleśnieniem dobra i zła. Ciągnąca się przez całą
sztukę walka nigdy nie zostaje rozstrzygnięta (zgodnie z wierzeniami
Balijczyków - w ich świecie dobro i zło zawsze występują razem).
Stroje aktorów są niezwykle kolorowe, całości akompaniuje gamelan -
zestaw instrumentów, który składa się nawet z 40-stu części: mosiężnych
elementów perkusyjnych, bambusowych fletów i lutni.
Kolejnym miejscem, które polecam to region Kintamani z widokiem na
wulkan i jezioro Batur. Następnie jadę zwiedzić, chyba najładniejszą
dla mnie, świątynię Ulun Danu Temple nad jeziorem Beratan. Potem
po drodze mijam przepiękne górzyste tereny ze słynnymi polami ryżowymi.
Przy słonecznej pogodzie kolor młodego ryżu jest wręcz seledynowy, co
robi niesamowite wrażenie. Mój mały przewodnik musiał zatrzymywać się
co 5 minut, przy każdym nowym wzgórzu tarasowym i przy każdym
wystającym słomianym kapeluszu - te rejony to istny raj dla fotografów.
Po powrocie idę jeszcze na chwile na plażę na zachód słońca i popodziwianie surferów :) (JG: Uff, kamień z serca po początkowych paragrafach).
A. Może jeszcze kilka słów o Kucie - hmm...miejsce fajne na bazę
wypadową. Ale żeby spędzać tam czas, to tak nie bardzo. Sami turyści, a
lokalni są zupełnie inni niż w pozostałych częściach wyspy - bardzo
zaczepni, bardzo nachalni. Już kupiłam markera, żeby sobie na czole
napisać:
"I do not need:
- transport
- massage
- transport including massage
- taxi"
Ale za to można na 2h wyskoczyć na mega tanie zakupy i nabyć
sobie balijskie kadzidełka, trochę przypraw i kultowe kolorowe Ray
Bany.
Następnego dnia wracam do Jakarty Lion Airlines i później już prosto do Dubaju.
Ciężkie życie na indonezyjskich wyspach (13.III.2010)
Written by Jacek Gabryś
Saturday, 13 March 2010
Teraz może trochę relaksu - czyli 3 dniowy wypad z dużej wyspy Bali na
trzy mniejsze (tak, przyda się trochę relaksu podczas wykonywania tej
ciężkiej pracy na Indonezji - przyp. JG).
Płyniemy
szybką łodzią (czyli trochę ponad 2h, ta wolniejsza i dużo tańsza
płynie około 6) na prześliczne i totalnie odjechane Gili Islands - leżące
zaraz przy Lombok. 100 ichniejszych zlociszy to cena w dwie strony.
Docieramy do największej i najbardziej rozwiniętej Gili Trawangan
(pozostałe to Gili Meno i Gili Air). Dopływamy do brzegu - i pierwsze
co powala to totalnie turkusowy kolor wody. Już z łódki widać kolorową
rafę, z wręcz oswojonymi jaskrawymi rybami, które już na wstępie
szczypią po kostkach, gdy się idzie ok. 3 metrów z łódki do brzegu (a może to pijawki?? - przyp. JG).
Pierwsze powitanie należy do lokalnych reprezentantów lobby małych
bungalowów, ktore można wynająć nawet za $8. Generalnie wyspa wolna od
miejscowego indonezyjskiego zgiełku - 0 samochodów, 0 motocykli (jedyne transportowe
urządzenie to mini-zaprzęg z mini-koniem, przypominającym wiecznie
zmęczonego i załamanego Kłapouchego).
Oczywiście zamiast ulic są tylko
piaszczyste dróżki, po których przeważnie chodzi się boso. Tylko część wyspy jest zagospodarowana turystycznie - wzdłuż plaży mamy
kilkadziesiąt małych knajpek do wyboru - przeważnie na piasku
postawione, jak ja to nazywam, "chilloutowe miejscówki" z poduchami, na
których wybiera się najwygodniejszą pozycję horyzontalną, sącząc sok ze świeżych
owoców z lodem, wpatrując się w idealnie odbijające się w wodzie
chmury.... uwielbiam te poduchy.
Miejscowi pochodzą głównie z Lombok. Dbają o bungalowy, sprzedają
napoje i zabawiają turystów, grając wieczorami na plaży reagge,
tańcząc z dziewczynami, paląc wszystko, co tylko się da (hmm) i
przygotowując gorącą czekoladę dla wybranych, korzystając z przenośnej
walizkowej kuchenki.
Po kilku dniach pobytu wszyscy na wyspie się znają, przynajmniej z
widzenia i o dziwo podobno jest gdzieś jakiś punkt lokalnej policji,
ale nikt z jej usług raczej nie korzysta. 'Peace everywhere'. (also love ? - przyp. JG).
Główną
atrakcją wysepek jest przepiękna rafa koralowa. Kilka firm oferuje
zaawansowane kursy nurkowania. Ja kilkakrotnie snoorkowałam -
wrażenia nie z tej ziemi - wszędzie pełno ogromnych żółwi. Nawet udało
mi się jednego złapać za brzuch, ale szybko uciekł, bo jakoś chyba nie
bardzo przypominałam żółwicy :)
Jeden dzień spędziłam na Gili Meno - to już bardzo luksusowa wyspa.
Dosłownie kilkanaście drogich bungalowów poobwieszanych łańcuchami
koralowców, ze 3 restauracje i cudne plaże. Bardzo romantyczne
miejsce (czy zaprosisz tam kiedyś jakiegoś przystojnego kawalera? :) -
przyp. JG). Wyspę obeszłam w 2 godziny, co chwilę wchodząc do wody, bo
upał po
prostu był rozbrajający (jakoś nie możemy sobie tego wyobrazić... -
przyp. JG).
Następnego dnia miałam okazję wziąć udział w miejscowym iwencie
- urodzinach Mahometa. Tego dnia przeprowadzane są walki pomiędzy
młodymi miejscowymi mężczyznami, upamietaniające sławne walki o
muzułmańską dziewczynę, w czasie których zwyciężca ucina przeciwnikowi
głowę. Współcześnie odbywa się to na głównym placu wyspy, z chustkami
na głowach, przy użyciu kijów palmowych, które zostawiają
ciemno-czerwone pręgi na nagich plecach uczestników (to musi baaardzo
boleć).
W tym dniu cała ludność lokalna zbiera się w miejscu walki,
organizując dodatkowe zawody dla małych chłopców - wspinaczka po
30-metrowym palu, na którym umieszczone są różne prezenty do
ściągnięcia
(jakie te dzieciaki są silne - bez żadnej asekuracji w 10 sekund
wspinają się na sam szczyt) lub zbijanie ceramicznych misek z żółtą
wodą za
pomocą drewnianego kija. Robię tym wszystkim ludziom zdjęcia i tak się
zastanawiam, gdzie jakieś rozrywki dla dziewcząt. Pytam jednego
miejscowego, czy jeśli bym chciała rozbić taką miskę, to czy cały
ten rytuał pogrąży się w hańbie. A on zawiązuje mi oczy i wrzuca na
środek areny. Wszyscy krzyczą, wiwatują i finalnie prawie udaje mi się
wykonać zadanie. Generalnie chłopcy mają 3 próby - ja miałam tylko
jedną, ale zachwyt i gratulacje dla jedynej białej dziewczyny na
wyspie, która odważyła się sprostać temu zadaniu, są przeogromne.
Wieczory na wyspie są ciepłe i przyjemne. Wszędzie rozstawione małe
lampki i świece. Każdy z każdym rozmawia, spotykamy się na wspólnej
kolacji przy pełni księżyca.
Więcej szczegółow nie pamiętam.... i poprawę obiecuję :)
Wracam na 3 dni na Bali, a potem lot do Jakarty i Dubaj.
JG: Witam wszystkich ponownie, z powodu do Izraela zarządu, trzeba było zbuforować relację z Indonezji.
-------
MR:
Mam właśnie dość spore przeziębienie, ale daję radę - to skutek tego,
że i w
hotelu i w taxi jest klima na maksa (zrezygnować z hoteli i taxi,
przerzuciś się na chicken busy i riksze - przyp. JG), a na zewnątrz
odczuwalne 60 stopni. Ale jest wreszcie
okazja skorzystać z ubezpieczenia i wybrać się do ekskluzywnej kliniki
na Bali. Wizyta z lekami kosztuje prawie 100 dolców, ale mam
nadzieję, że w Polsce grzecznie uznają wszystkie moje rachunki :)
(katar nieleczony trwa 7 dni, a leczony tydzień - przyp. JG).
A co z Bromo - mnie i tak najbardziej podobają się te
wszystkie podróże pomiędzy miejscami "wartymi zobaczenia". Z Jogyakarty
do Probolinggo (zaraz przy wulkanie Bromo) podróżowałam busem. Na
ofercie pobliskiej
agencji było napisane "comfortable mini bus air con" - przyjechał
totalny grat, któremu właśnie! zepsuła się klimatyzacja, po 2h podróży
jednej ze współtowarzyszek złamało się w pół oparcie, a kierowca cały
czas się gubił -
więc 12-godzinna podróż była na prawdę pełna rozrywek. Całe szczęście,
że
ekipa składała się ze mnie, hiszpańskiej pary i 2 Holenderek (jeszcze
był jakiś skośnooki, ale najpierw wyglądał na kierowcę, a potem okazał
się być podróżnikiem, który jakimś cudem znalazł się za kierownicą tego
busa, nie wiedząc gdzie jedzie) - wspólnymi siłami daliśmy radę dotrzeć
do celu, było
super, wykonaliśmy taska!
Dotarliśmy do hotelu zaraz pod wulkanem (powiedzmy "dość
skromnego"). Wstajemy o 3.30 rano, o 4.00 wyjazd jeepami na punkt
widokowy. Temperatura 4 stopnie, ale jeśli nie ma wiatru, to odczuwalne jest
jakieś 10. Wschód słońca jest ładny, ale mnie dużo bardziej
podobał się poranek przy samym wulkanie - na ogromnej przestrzeni
pokrytej ciemnym popiołem widzimy stada małych kucyków - ich
właściciele proponują podwiezienie pod sam krater. Jednak pieszo było
przyjemniej.
Wracamy do hotelu na śniadanie - i następnie zaczyna się jeszcze
bardziej rozrywkowa podróż - już dużym lokalnym autobusem do Denpasar
na Bali. W autobusie można generalnie wszystko (czy na prawdę
wszystko?? - przyp. JG) - przewozić deski,
warzywa, można palić, grać na gitarze, śpiewać, tańczyć, zagajać białe
dziewczyny, a nawet oglądać TV, ale nie takie zwykłe TV - to są
specjalnie dobrane i nienagannie zmontowane amatorskie teledyski techno
z porno-fitness dance.
Indonezyjskie dziewczyny w bardzo skąpych bikini
pokazują gibkość swego ciała. I nie to, ze nikt tego nie ogląda -
wręcz przeciwnie, każdy siedzi na sztywnego (nie opierając się o
krzesło) i uważnie obserwuje zmieniające się dziewczyny (to kiedy robi
się te pozostałe rzeczy?? - przyp. JG). Ta taśma
leciała ze 3 razy, ale lokalni ani trochę się tym nie przejęli,
korzystając z niepowtarzalnej okazji. Oczywiście przerzucali nas
3 razy z autobusu do autobusu - ale generalnie już tylko czekałam, aż
do środka wpadnie stado świń - chyba i tak nie zrobiłoby to na mnie
spektakularnego wrażenia. Potem już tylko prom przy zachodzie słońca i
oczywiście masaż - ale naprawdę niezwykły.
Kilka krzyków muezzinów dalej.
OK. Jestem już na Bali - zalogowana w Kucie. Pierwszego dnia,
podróżując motorkiem z kolegą, zwiedziłam całkiem ładne miejsce - Pura
Luhur Uluwatu (X w.) - usytuowany na 70-metrowej skarpie. Jedna z największych
morskich świątyń na wyspie. Jakoś tak wyszło, że akurat tego dnia
wypadło "małpie wesele" - co dopiero poźniej okazało się
przekleństwem. Na zdjęciach widać i tak te najmniej groźne momenty.
Tak dla sprostowania - to nie ja lubię małpy tylko one mnie! (masz na myśli tych wszystkich mężczyzn? :) - przyp. JG).
Zaraz koło Uluwatu jest przepiękna plaża - mogłaby być moją
prywatną, ale to byłoby na razie na tyle - mamy 21.49, a jeszcze muszę się spakować, bo
jadę na 3 dni na Gili Islands. Następnym razem opiszę trochę święta, jakie się teraz tutaj obchodzi....
Kupiłam bilet na pociąg pierwszej klasy z Jakarty do Jogyakarty (w
skrócie Jogja) za 210 000 indonezyjskich rupii ($21). Przed wyjazdem wpadłam na mały targ,
aby kupić trochę owoców (mam nadzieję, że je przemyłaś w gorącej wodzie, następnie obrałaś skórkę i jeszcze raz przepukałaś, ja tak zawsze robię w podróży - przyp. JG). 10-godzinna trasa to prawdziwy raj po pobycie w Jakarcie. Wreszcie
zielono, dookoła tropikalna roślinność. Wszędzie pola ryżowe, gaje bananowe, stumienie,
pola kukurydzy, wioski jawajskie.
Dojeżdżam do Jogjy. Tutaj dopiero grzeje! (około 30-32 stopni wg Internetu - przyp. JG). Mam prześliczny hotelik za $15 (hmm, szybko założyłaś tam własny biznes - przyp. JG). Spotykam się ze
znajomymi (ogromne dla nich buziaki za pomoc). Z Anią idę na Pasar Burung -
bardzo znany ptasi targ. Ale nie taki zwykły - na stoiskach stoją ogromne misy z żywym jedzeniem dla ptaków i innych zwierząt - mrówki,
karaluchy, świerszcze i inne tam larwy. Przeszłyśmy dzielnie, w końcu jesteśmy w Azji, to normalne, że zamiast czipsów jada się karaluchy.
Potem udałyśmy się do Taman Sari - czyli wodnego zamku sułtana.
Generalnie Jogyakarta to jedyny region Indonezji, gdzie zamiast
gubernatora wciąż urzęduje sułtan (niestety ma już żonę) -> nie ma takiego wagonu, którego nie da się odczepić... przyp. JG. Udało nam się uczestniczyć w
odbywającej się co 8 lat ceremonii sułtańskiej, w czasie której
zaprezentowano wszystkie 10 rodzajów armii oraz rozdano owoce i warzywa
na znak błogosławieństwa płodom rolnym.
Wracając do hotelu, przeszłyśmy przez wesołe miasteczko - uwierzcie, nie chcielibyście tam posłać swoich dzieci :). Jogja jest uroczym miastem - bez wierzowców, bez tłumów koczujących na
ulicach - jest podobna troszkę do miasteczek hiszpańskich - kolorowa,
czysta i pełna małych przytulnych knajpek - zupełne przeciwieństwo do
Jakarty. Przyjeżdza tu dość dużo turystów, ktorzy spędzają tu tydzień
odwiedzając pobliskie świątynie. Ja właśnie wróciłam z wycieczki do Borobudur (największy buddyjski
zabytek na świecie), Gunung Merapi (pobliski wulkan) i Doliny Królów, a
pośrodku niej kompleks świątyń Prambanan. Pozostała tylko niewielka część po
trzęsieniu ziemi, ale to miejsce naprawdę warto zobaczyć. Poznałam bardzo fajnych Japończykow, więc było raźniej:)
Jutro (w oryginale było tomorrow, ale nie puści mi tego Rada Ochrony Języka Polskiego - przyp. JG) jadę na wulkan Bromo, na wschód słońca - podobno magiczny, a stamtąd już prosto na Bali. See ya!
Żaden z nas specjalnie nie wie, co kobietami kieruje, w każdym razie jak się dowiemy, to obiecujemy zadzwonić. Jednakowóż od czasu, kiedy kobiety wsiadły na traktory, ruszyły także w samotne podróże. W taką podróż ruszyła Marta R., która w zeszły czwartek skierowała swe kroki do Indonezji, gdzie dotarła prawie na weekend, kiedy wielu z was otwierało pierwszą butelką piwa przed Superkinem. To kolejny wyczyn biednych i dyskryminowanych kobiet, po zeszłorocznym wyjeździe Anki P.S., która samotnie przemierzała Turcję i Gruzję. Tak po prawdzie to obie korzystają na miejscu z pomocy zaprzyjaźnionych mężczyzn, ale to normalne, że kobiety potrzebują naszej pomocy ;) Ale do rzeczy. Lot Emirates Airlines: Kraków - Wiedeń - Dubaj - Dżakarta przebiegł ponoć w porządku i Marta stawiła się na Jawie, gdzie leży stolica tego 237-milionowego państwa, państwa o największej liczbie muzułmanów na świecie. Stawiła się na jednej z 17 tysięcy wysp, Indonezja bije na głowę Filipiny, gdzie ostatnio bawiliśmy, o prawie 10 tysięcy wysepek. Przypominam, że Polska ma 2... Wolin i Uznam. Oddaję głos Marcie, która debiutuje na naszych łamach, będzie mało opisów, a więcej zdjęć, poczekamy, na ile wystarczy zapału.
-----
CLUE BY MARTA R
W skrócie - na 5 dni zostałam w Jakarcie - miasto przeogromne i
totalnie przerażające. Pełne niespotykanych kontrastów, bogactwo w centrum przytłacza nawet turystów takich jak ja :), a bieda - do mateczników tej
prawdziwej nikt nigdy nie wchodzi. Udało mi się zobaczyć kilka miejsc,
przez które jak się przechodzi trzeba najpierw przeżegnać się, a potem
robić wiele, żeby od razu się z nich nie wycofać. Nie dlatego, że jest niebezpiecznie, ale dlatego, że jest tak okropnie, przeraźliwie biednie....
Takie miejsca jak Kota, obszar starówki Batawii (dawna nazwa
Jakarty), gdzie na placu odbywają się obrzędy ze związanymi dziećmi, Glodok (ichniejsze Chinatown) z wielką Plazą (czyli marketem -
wielkosci kilu naszych Galerii Kazimierz) bez wyjść i okien (a w środku ludzie
mieszkający w swoich stoiskach z tanią elektroniką, bawiące się w przejściach i pełzające małe dzieci), a skonczywszy na razie na Sunda Kelapa - najstarszym na świecie porcie drewnianym - i rybakami z rodzinami żyjącymi w skleconych na wodzie domkach - to robi wielkie wrażenie.
Dla mnie - najbiedniejsze i najpiękniejsze dzieci na świece, najbiednijesi i najmilsi ludzie.
Jutro (wtorek) jadę 10h pociągiem do Jogyakarty - środkowa Jawa, to o czym wspominam, to tylko 0,001% tego, co chciałabym przekazać...