Nocnym pociągiem dojeżdzamy do Rachaburi, jedynie opóźniony 210 minut, ale wygodnie w wagonie leżącym, więc bez większego smutku. Podsumowując, 2 klasa sypialna w tajskich kolejach jest bardzo dobra, druga klasa siedząca spokojnie na czwórkę z plusem, także na nocny przejazd.
Z Rachaburi lokalnym przejazdem na Damnoe Sadok, jeden z kilku pływających targów w okolicach Bangkoku, pewny, bo turystyczny, inne mogą byc zamknięte po 11 rano. Nie dajcie się naciągać lokalnym naganiaczom, oferuja przejażdzki po kanałach za 220 zl, samemu można dojść do centrum targu, zapłacić za to samo 18 zł, zjeść lody z kokosa, pytona na szyję założyc, ogólnie atrakcja na plus.
Za 90 baht w 2h dojedziemy do Bangkoku, gigantyczne miasto, jakies 1h30' podróży będzie toczyło sie już przez jego tereny. Tu kilometrowe estakady, wieżowce, korki były już w latach 60-tych, za entertainment park miasto służyło już amerykańskim żołnierzom w latach wojny wietnamskiej. Zwiedzamy czerwone dzielnice, Soi Cowboy i Nana Plaza, powabni i nie tylko sześćdziesięcio i siedemdziesięcio latkowie bawia się z młodymi Tajkami, pijąc jedną słomką sok z kokosa i nie tylko. Nie możemy winić żadnej ze stron, rozczarowani europejskimi kobietami z jednej, a kiepskimi zarobkami z drugiej, obie strony przyklepuja ten (nie)miły deal.
Niedziela to obecny w kazdym lepszo średnim hotelu w Bangkoku basen na dachu, plus oczywiście klasyka, Wat Arun, Golden Temple (warto!), wodny tramwaj po rzece, nie bawić się w żadne organizowane toury, jakieś lokalne świątynki, oczywiście na śniadanie smażone banany, na obiad zupa rosołowa z kaczką i na kolacje wołowina z ryżykiem, cały dzień dla 2 osób z transportem na lotnisko to 100 zł, więc lepiej niż godnie. Street food w Tajlandii to oczywista klasa światowa.
W środę po jednym dniu deszczu pogoda poprawia się dramatycznie, oficjalnie zaczyna się sezon wysoki, który potrwa na zachodnim wybrzeżu do marca. Idealne 30 stopni, niska wilgotność, nic tylko zabierać tyłek z zanieczyszczonej, zasmogowanej, zaśniegowanej stolicy BPO, popularnego grodu Kraka.
Z Phi Phi można, ale nie koniecznie trzeba, popłynąć na jakąś krótką wycieczke, my bierzemy klasykę, czyli łódka na wapienne skaly Ko Phi Phi Lee, a tam słynna The Beach, zgrana karta Leo de Caprio, nie warto, popularna Maya Bay nie robi wrażenia, mimo wszystko 4h miło spędzone na łódce za 400 baht, głównie za sprawą wizyty na Monkey Beach, na której małp więcej niz psów w Rumunii. Z całego uroku Tajlandii trzeba jej odjąć fakt, że wszedzie tam, gdzie łatwo może dotrzeć turysta, rafa jest obumarła, morskiego zwierza nie ma zbyt wiele, sytuacja zmienia sie dopiero kilka godzin rejsu w morze, szczegolnie w morskich, andamańskich parkach narodowych, no ale to już często wycieczka za 300pln za dobę. To dużo jak na kraj, gdzie bardzo godnie będziemy żyli za 100zł za dzień, a spokojnie poradzimy sobie też za 60zł (przy 2-3 osobach). Kwestią wprawy i głodu jest żyć za 40zł.
Wysp na zachodnim wybrzeżu jest sporo, zalecam studiowanie z Maps Google, przez satelite view każdy może sobie coś wstępnie wybrać, potem skakanie między wyspami na miejscu, to będzie max kilkadziesiąt złotych. Rzut oka mówi mi, ze Birma może mieć niesamowity potencjał, trzeba się spieszyć, bo przyrost turystów tam to kilkaset procent rocznie, i tak wciąż skromnie, w porównaniu do opanowanej przez nich Tajlandii.
Wracając do naszej wyspy, zdecydowanie lepiej spędzić czas na którejś ze wschodnich plaż Ko Phi Phi, można dotrzeć przez góry, około 40' spaceru, można skorzystać z Taxi Boat, dla bogatych. Na miejscu totalna sielanka, pyszne jedzenie, palmy, lazur, tylko piwo jak zwykle w Tajlandii drogie, relatywnie do innych atrakcji. Mała puszka od 6 zł w spożywczym.
W piątek pora na odwrót w kierunku lądu, statek za 250baht, to ciekawe, bo podroż na wyspę to 400baht, przecież mając Cię już na wyspie, to oni rozdają karty. W Tajlandii nawet ludzie o IQ wyborcy np. Palikota ładnie sobie ze wszystkim poradzą, turystyka to tutaj religia, pomocą turyście zajmuje się tu pewnie co drugi Taj.
Po 1,5 h jesteśmy w Krabi, od ręki są loty po 35 USD w kierunku Bangkoku, są z Krabi, są z Phuket, w zasadzie co 100km jest jakieś lotnisko, z którego jest co najmniej kilka lotów dziennie do stolicy (Air Asia, Nok Air, Lion Air), my wybieramy podróż do Surathani i stamtąd zgodnie z przekonaniami nocny pociąg w kierunku Bangkoku.
Do Surathani dojedziemy z Krabi w 3 h lokalnym autobusem (150 baht), do tego dojazdy do centrum (bo i port i dworzec sa poza miastem), calosc 270 baht, do tego sleeper do Bangkoku za 720 baht. Cala trasa niewarta tego, wystarczyloby kupić bilet lotniczy tydzień wcześniej i koszt bylby bardzo podobny. Nasz plan jednak jest specyficzny i logistycznie zagmatwany.
Jak już pisałem, wysokie oceny dla kolei tajskich, 2-ga klasa i leżąca i siedząca spokojnie nadaje się do całonocnych podróży do i z Bangkoku, za 60-80 zł. Wysokie oceny też dla lokalnych linii lotniczych, nadają z dawnego głównego lotniska Don Muang, tras po Tajlandii maja dziesiątki, bilety do 100 pln nawet na kilka dni przed odlotem. Już kiedys wysnułem tezę, że Tajlandia to najłatwiejszy i najprzyjemniejszy kraj do "podróżowania" na świecie. I tani, bardzo tani. I zjeść dobrze można.
My wybieramy lot do Krabi, południowo zachodnie wybrzeże, 1h20' na miejscu, wrota do Phi Phi, tajskiego Wawelu, Wieży Eiffla, klasyki klasyk. 2 godziny, 400baht łajba i jesteśmy na wyspie. Hordy turystów wysypują sie z łódek, tam hordy naganiaczy hotelowych, nigdy nie bukujcie w necie lokali w Azji, tu znajdą Was tańsze, lepsze, miejsce dokładnie wybierzecie, wszystko będzie dobrze. Chyba że to święta, czy to inne zaduszki, wtedy bukować, po drodze ciągnie wędrówka ludów.
Phi Phi to jedna z najładniejszych wysp świata, na pocztówkach jeśli zobaczycie 2 piękne górzyste kawałki terenu, połączone lacha piachu, to właśnie Phi Phi. Ten piach zostal zabudowany kwadrylionem hotelików, restauracji, salonów tatuażu, zarządzają tym uśmiechnięci Tajowie, w całym tym syfie jest pewien urok, choć cieżko go zdefiniowac. Nigdy nie brać lokalu od północnej zatoki, dyskoteka do 2 w nocy zapewniona!
Warto odwiedzić wschodnie plaże wyspy (40' spaceru), przejść się na okoliczne viewpointy, pamietać należy jednak, że wbrew PR Tajlandia nie ma wcale najładniejszych plaż świata, dużo lepiej jest na Zanzibarze, Filipinach, Kubie... A Tajlandia jest po prostu miła i sympatyczna!! Za nocleg w dwójce z ręcznikami ułożonymi w łabedzia płacimy 500 baht (57zł). Taras, łazienka, małpy. Bardzo milo (Tapear Resort).
Sobotę spędzamy kręcąc się nad Mekongiem, który ma tu z 300m szerokości, zwiedzamy Pałac Królewski przerobiony na Muzeum Narodowe (warto zobaczyć jak żył król, zanim komuszki przejęły władze w państwie, żył skromnie), oglądamy poranną pielgrzymkę mnichów po posiłek do okolicznych mieszkańców, wychodzimy na wzgórze, które wznosi sie nad miastem. Luang Prabang to przyjemne miejsce, wzdłuż głównej ulicy mieszczą się dawne posiadłości kolonizatorów, podobno w szczycie mieszkało w całym Laosie 600 Francuzów, widzicie ile osób potrzeba do przejęcia władzy nad państwem.
O 14 ruszamy busem do Vang Vieng, tym razem 5,5h prawie 100%-owo krętej drogi - koszmar za 120000kip, czyli ponad 60zl. Tam tylko kolejny nocleg (30-40zl za dwójkę), 2 mocne dawki na pocieszenie azjatycko-francuskiej kuchni (jej reperkusjami są bagietki i "crepes" na sniadanie) i w niedzielę rano kolejny transport (4h do Vientianu, 2h przez granice), potem Night Market juz po stronie tajskiej (torba fenomenalnego tajskiego jedzenia za 20 zł na całą noc) i sypialniany pociąg do Bangkoku (10h, 680 baht, 75zł), nawet miejsca siedzące wyglądaja jak biznes klasa w Lufthansie i dają opcje na spanie na przyzwoitym poziomie (miejsca leżące zalecam kupowac "in advance", niestety nie da się tego robić przez Internet, chyba że przez pośrednikow). W sumie 6 dni w Laosie kosztowały wraz z wizą jakieś 1300 zł za dwie sztuki. Brak w Laosie zabytków klasy zero, ale wszechobecny chillout, dobra kuchnia, ładne widoki gór porośniętych nazwijmy to dżunglą, mimo fatalnego tempa transportu każą wystawić dobre oceny!
BTW Po wjeździe do Tajlandii z Laosu wrażenia prawie jak po wjeździe z Ukrainy do Polski....
W czwartek w 4,5 godziny przedostajemy się do Luang Prabang, cholernie kręta i nieprzyjemna droga za 80000 kip (40zl). Minusem Laosu na pewno są właśnie drogi, dobrze, ze Chińczycy je wyasfaltowali, szkoda, że nie wyprostowali.
LP to kwintesencja laotańskiego chilloutu, buddyjskich świątyń, francuskiej architektury kolonialnej. 3 klasy wyżej niz Vientiane, bezpośrednio nad majestatycznym Mekongiem. Jest gdzie spać (dwójka 50zł), jest gdzie jeść, jest gdzie masować się (25zł/h). Pierwszy dzień. Proponuję powłóczyć się po mieście, obejrzeć kilka świątyń, zobaczyć poranną procesję mnichów (5.30), a w drugi dzień wynająć skuter (60pln), zobaczyć wodospady Kuang Si, rezerwat laotańskich niedźwiedzi, bezpłatnie pokarmić słonie (w drodze na wodospad, przejażdżka na nich to już 20 USD), popatrzyć jak rośnie ryż na polach ryżowych, powłóczyć się po wioskach, a wszystko to na najniższym biegu, czyli tak jak żyją Laotańczycy. Mówi się, że Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie patrzą jak rośnie, a Laotańczycy tylko sluchają, bo nawet na patrzenie sa zbyt leniwi. I to nie jest złe podejście!!! W Luang Prabang do późnej nocy działa Night Market, bardzo przyjemne miasteczko na 2 dniowy popas.