Aktualności arrow Wyprawy arrow Bliski Wschód 2010
Bliski Wschód 2010
Igusia opowiada nam o Libanie (27.XI.2010) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Saturday, 27 November 2010

   Aby dotrzeć do Libanu, korzystamy z shared taxi. Ponieważ w mniemaniu tubylców samochód 5 osobowy pomieści 6 pasażerów, mamy do wyboru: zapłacić za dodatkowe  miejsce lub czekać na kolejnego chętnego. Czekamy, czekamy, czekamy… Droga do Baalbek wraz z pokonaniem granicy syryjsko - libańskiej  zajmuje nam ok. 2 godziny.  W rozmowie z celnikiem Łukasz ujawnia swoją skrywaną tożsamość, odpowiadając twierdząco na pytanie: are u singer (nie mylić z single). Dostajemy miesięczną bezpłatną wizę i zadowoleni upychamy się w samochodzie wiozącym nas do Libanu.

Auto

     Poszukiwanie noclegu w Baalbek nie nastręcza trudności, gdyż wybór jest niewielki. Wynajmujemy trójkę. Cena to 10$ od osoby. Nie ma ciepłej wody, rekompensatą mają być chyba włosy łonowe w naszych łóżkach, Łukasz (szczęściarz jeden) ma dodatkowo korki do uszu pod poduszką i odcisk stopy na pościeli. Jesteśmy zmęczeni, więc pomimo tych miłych gratisów udaje się zasnąć. Na śniadanie jak co dzień zjadamy pszenne wypieki z różnym nadzieniem i rozpoczynamy zwiedzanie.  Spacer wśród antycznych ruin znajdujących się w  Baalbek (dawniej Heliopolis) cieszy nas bardzo. Liczne budowle  skupione wokół majestatycznej świątyni Jowisza wspaniale prezentują się w ostrym porannym słońcu… Och, ach jak pięknie!

Baalbek
 

     W południe czeka już na nas kierowca (nagrany dzień wcześniej przez Łukasza), który zawiezie nas do Bcharre. Damian dzięki komórce (odnalazła się ta komórka skradziona w Bańskiej  Bystrzycy? - przyp. JG) skrupulatnie informuje nas na jakiej znajdujemy się wysokości, osiągamy 2500 metrów.  W „umowie przewozowej” mamy postój w dowolnym miejscu i czasie  tak by móc dostatecznie nacieszyć oko cedrowymi lasami i otaczającymi je górskimi pasmami.  Umowa sobie, a szofer sobie, wysiadamy więc przy cedrowym rezerwacie i decydujemy się na godzinną przechadzkę pieszą. Mały lasek cedrowy, który odwiedzamy to pozostałość po dawnych czasach cedrowej świetności Libanu. Silna eksploatacja połączona z eksportem doprowadziła do znacznego wyniszczenia gatunku Cedrus Libani. W parku zostało jednak kilka okazałych sędziwych (do 1,5 tys. lat) osobników.

Cedry

 
 
 

 

   Maszerując w kierunku położonego w dolinie Bcharre, spotykamy przemiłego dziadka, przedstawiciela lokalnych maronitów (chrześcijan wschodnich). Aby jednak nieco skrócić przechadzkę łapiemy stopa do Bcharre, skad udajemy się w dalszą drogę.

Uroczy liban
 
Przyroda

     Jadąc do Bejrutu, rozmawiamy o pracy, zarobkach, polityce czyli o tym co najbardziej interesuje Libańczyków. Z okazji umilających nam pobyt świąt są straszne korki, wiec jedziemy długoooo i wolnoooo…..  Bejrut wbrew oczekiwaniem przyjmuje nas chłodno, ponieważ pomimo 3 godzinnych poszukiwań (zdecydowanie nie polecamy Valery House, gdzie przywitało nas kilku szczerbatych Libańczyków, dziadek w pampersie i łóżko polowe) zmuszeni jesteśmy ugościć się w budynku przypominającym nasze hotele robotnicze z lat 50-tych za cenę 45$ za dwójkę.  I jeszcze ten cudowny aromat, który przenosi  Łukasza w sentymentalną podróż po Indiach. Pierwszą naszą myślą po przebudzeniu są dalsze poszukiwania noclegu. Al – Nazih Pension okazuje się naszą oazą. Mamy czwórkę za 20$ od osoby.

   Tego samego dnia udajemy się do Byblos. Portowe miasteczko, nieprzerwanie tętni życiem od III tysiąclecia p.n.e.! Damian i Michał próbują swoich sił w konkurencji toczenia kolumn, dywagując nad możliwością przewiezienia ich do Polski. Palące słońce zachęca nas do spaceru nas morze i zakupu napojów chłodzących, po zmroku wracamy do Bejrutu.

kolumny
 
kolumny

Morze

   Stolica Libanu to miasto kontrastów. Z jednej strony odnowiony, ekskluzywny Downtown przecinają alejki z drogimi butikami – Louis Vitton, Cartier, Laboutin…Mieszkańcy siedzący w ogródkach ubrani są w najnowsze kolekcje, pochodzące z tych właśnie butików. Jest na  czym zawiesić oko!  Wzrok przyciągają nie tylko czarujące, skąpo ubrane Libanki, ale również piękne samochody.  Z drugiej strony wciąż widoczne pozostałości po latach wojennych.  Straszą opuszczone, dziurawe molochy. Bieda zagląda z przedmieść do miasta. Przemykają grupkami młode kobiety w czadorach…W ostatni dzień naszej wyprawy zostajemy zaproszeni na kawę, podczas której dowiadujemy się jakie są koszty edukacji w Libanie. Aby utrzymać rodzinę na odpowiednim poziomie  nasz gospodarz pracuje 16 godzin na dobę na trzech etatach. Hitem jest amerykański uniwersytet gdzie, czesne za rok wynosi 25 tys $.

Pod ostrzałem

   Przechadzając się po nadmorskim deptaku, mijamy jooginujących przy 30 stopniach Celsjusza Libańczyków w różnym wieku…krajobraz jak z Miami. Podchodzimy pod bejrutowskie must see – czyli Pigeons Rock, gdzie zostajemy zasypani ofertami przejażdżki łódką. Odwiedzamy również zadbany kampus wspomnianego uniwersytetu oraz kościół maronitów.

Pigeons Rock

   Powoli zapada zmrok… muezin woła na modlitwę, migocą światła minaretów górujących nad Bejrutem, biją kościelne dzwony … .już wracać czas.


 
Syria last call (24.XI.2010) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Wednesday, 24 November 2010
Palmyra
 
WRITTEN BY LUK PILCH
 
    Droga z Palmyry do Aleppo to kawał prawdziwego podróżowania. Podjeżdżamy na dworzec autobusowy i tam okazuje się, że uczciwy autobus do Aleppo jest już pełen i następny będzie dopiero za 3h, a my na takie opóźnienie pozwolić sobie nie mogliśmy. Na szczęście tuż obok stoi busik o co prawda nie do końca przekonywującym stanie technicznym, ale lokalny dispatcher oferuje nam miejsce. Przyjmujemy ofertę pt. "Good sit for lady, a reszta da radę". Taaa... daliśmy radę. Damian zasiadł w przejściu między siedzeniami, na plastikowym krzesełku ogrodowym, Haju na schodkach wejściowych, a ja na wiaderku. Bardzo miłe dwie godziny jazdy :)
 
Podróż do Aleppo

    Do Aleppo docieramy późnym wieczorem. Szybko odnajdujemy dobry hotelik. Dobra cena 7$ od osoby w dwójce i w miasto. W przewodniku napisano, że to handlowa stolica Syrii, lecz to, co zobaczyliśmy przerosło jakiekolwiek oczekiwania. O godzinie 1 w nocy ulice były pełne ludzi, wszystkie sklepy otwarte. Ruch jak na stadionie X-lecia za jego najlepszych czasów. Byliśmy w szoku. Przy tym, co działo się na ulicach o tak późnej porze, wymiękają takie metropolie jak NYC czy Tokio. Następnego dnia jednak na porannej kawie z właścicielem naszego hotelu dowiedziałem się, że to wyjątkowa noc, dzień przed rozpoczęciem czterodniowych świąt, które dostarczyły nam kłopotów z transportem. To wieczór ostatnich zakupów, prezentów dla bliskich, a że Arabowie kochają handel, to zabawa w szoping trwała prawie do świtu.
 
Handelek
 
   W tym samym mieście jesteśmy świadkami makabrycznego widoku. Na naszych oczach zabijane są barany i dzielone jest ich mięso, na ulicy leżą skóry, płynie krew martwych zwierząt, słychać przerażające beczenie tych, które jeszcze żyją, ale widzą i wiedzą, co je czeka. Makabra. A to wszystko dzieje się na jednej z głównych ulic miasta łączących starą bramę miejską z cytadelą. To tak jakby w Krakowie gdzieś na Floriańskiej zabijano zwierzęta. Wszystko znów przez święta i tradycję, która mówi, że odwiedzając rodzinę, należy podarować im baraninę.
 
Makabra

     Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć Dair Sem'an, a tam bazylikę św. Szymona Słupnika. Szymon jak sama nazwa wskazuje mieszkał na słupie, gdyż ciężko znosił życie wśród ludzi i chciał być od nich daleko. Z biegiem lat ta niechęć rosła, a wraz z nią wysokość słupa. Zaczynał od 3, a skończył na 18 metrach. Ze słupa Szymon wygłaszał kazania, nauczał i odpowiadał ludziom na pytania natury egzystencjonalnej. Szymon całe życie konsekwentnie unikał rozmów z kobietami uważając, że to strata czasu jego, szowinizm nie przeszkodził w otrzymaniu statusu świętego. Choć ciężko mi to przychodzi, to jednak powstrzymam się od komentarza pozostawiając was z suchymi faktami.
 
Szymon Słupnik
 
Aleppo

   Ostatni must see Syrii to zamek krzyżowców - Krak de Chevaliers. Ogromna twierdza znajduje się na szczycie 650-metrowego uskoku, co dodaje jej wyniosłości, przypominając o potędze zakonu Kawalerów Maltańskich, którzy w XII wieku wnieśli największy wkład w jego budowę. I tym pozytywnym akcentem kończymy przygodę z Syrią (choć w praktyce kończymy przygodę niezbyt pozytywnym akcentem płacąc opłatę wyjazdową w wysokości 11 USD). Wracamy do Libanu, o którym Damian opowie wam wkrótce.
 
Krak de

 
Operacja "Pustynna burza" (16.XI.2010) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by lukpilch   
Tuesday, 16 November 2010
   W niedzielny poranek rozpoczynamy tajną misję. Operacja specjalna polega na dostaniu się do strefy granicznej pomiędzy Syrią, a nieistniejącym na tutejszych mapach Izraelem. Zadanie zaczyna się jeszcze w Damaszku, gdzie należy iść do jednego z biur ministerstwa spraw wewnętrznych. Tajny oddział, ukryty głęboko w dzielnicy ambasad odnajdujemy bez problemu, tam dostajemy specjalne przepustki na tereny Wzgórz Golan. Etap drugi to dojazd w okolice miasta Quinetra na Wzgórzach Golan. Przejeżdżamy przez parę czekpointów, gdzie sprawdzają nasze paszporty i pozwolenia, upewniają się, czy aby na pewno jesteśmy turystami i czy nie mamy broni, widać, że podświadomie czują respekt.
 
Łukasz śpi

   W ostatnim punkcie kontrolnym przydzielony zostaje nam człowiek do zadań specjalnych, który będzie dbał o bezpieczeństwo nasze, Syrii i światowego pokoju. Sama Quinetra to wioskacałkowicie zniszczona przez wojska Syjonistów, szczególne wrażenie robiszpital podziurawiony kulami wszelakiego kalibru. Smutny to widok. Wojnom bez względu na lokalizację globtroteria mówi stanowcze NIE (mimo że sama rozpętała poprzednią wojnę w Libanie - przyp. JG).
 
Wygląda mi na Igusię

    Po południu przez Damaszek udajemy się w stronę Palmyry. Autobus wypakowany po brzegi, wszyscy (oprócz 4 obywateli kraju zwanego tu Bulanda) jadą do domu w czasie hadżdż i o bilety trzeba walczyć z lokalną mafią przewoźników. W autobusie ponoć działała klimatyzacja, przez co nie można otworzyć okien, choć lokalni strasznie protestują.Dziwiło nas to, że ledwo 22 stopnie i już jest im gorąco. Po 2godzinach jazdy następuje jednak bunt, okna dachowe zostają otwarte i już wiemy czemu chcieli je otworzyć, otóż zaczyna się akcja papieros. (dziś w radiu słyszałem a propos nowej ustawy, jak jakiś mędrzec mówił, że nawet w krajach arabskich już ją dawno wprowadzono - przyp. JG).
 
Ruiny Palmyry
 
Palmyra

Łukasz i jego przyjaciel
 
   30 chłopa naraz odpala szluga, ciężka była ostatnia godzina jazdy, naszczęście nagroda była godna. Ruiny w Palmyrze robią niesamowite wrażenie. Ogromna ilość kolumn, wspaniale zachowanych starożytnych budowli to na pewno liga mistrzow zabytków. A ile jeszcze nie zostało odkopanychspod piachu pustynii cudów architektury -  tego szybko się nie dowiemy.Jednak co rusz przyjeżdżają ekipy archeologów, pomagając miejscowym odkrywać to cudo. Teraz gości tam ekipa włoska, z paroma uroczymi mieszkankami Werony. Dodatkowo w końcu pokonaliśmy lokalny Internet i wysyłamy parę zdjęć. 
 
Jeszcze Bosra

   W Palmyrze spotkaliśmy Polaka, który podróżuje od 14 miesięcy. Opowiedział nam parę historyjek z podróży. Najbardziej zainteresowała mnie ta o Iranie. Potwierdził plotki rozgłaszane na mieście przez JG, tam na prawdę są nalepsze imprezy, nielegalne w ukryciu, ale najlepsze. Następny wyjazd do Iranu. O terminie rekrutacji na wyjazd zostaniecie poinformowani w stosownym terminie. Salaam.
 
Syria

 
Katolicki piątek, rzymska sobota (14.XI.2010) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Sunday, 14 November 2010
WRITTEN BY LUK PILCH
 
JG: Z powodu skandalicznego internetu w Syrii (nawet Fejsbunia zablokowali) nie będzie na razie zdjęć. Musieliby noc spędzić w kafejce, żeby jedno podesłać. W poniższej relacji korzystam ze zdjęć Pana Googla, oby mnie nikt za to do paki nie wsadził.
 
    Piątkowy ranek zaczynamy od ciepłych bułeczek ze słodkim nadzieniem i świeżego soku z pomarańczy. Za to między innymi już lubię ten kraj, dobre jedzenie jest absolutnie wszędzie i za niewielkie pieniądze. Pierwszy punkt programu na piątek to wycieczka do chrześcijańskich wiosek położonych niedaleko Damaszku. 40 minut busikiem za 1$ od osoby i znajdujemy się w Maalula. To podobno najbardziej malownicza wioska w Syrii, nie pozostaje nic innego, niż zgodzić się z przewodnikiem. Wioska położona jest na zboczu góry porośniętej malowniczymi, niebieskimi małymi chatkami. U szczytu góry znajduje się konwent świętej Tekli i grota z jej grobem. Św. Tekla to pierwsza męczennica i kobieta równa apostołom, przeżyła skazanie na pożarcie, jednak cudem ocalała, gdyż wygłodniała lwica jej nie tknęła. Swiętych kobiet mało na świecie, więc z przyjemnością odwiedzam takie miejsca, choć z Pauzy i tak nie zrezygnuje. Na koniec Damian wypił wodę z lokalnego źródełka, do dziś żyje i ma się dobrze.
 
Malula

    Z Maaluli chcieliśmy pojechać dalej do Sednaya, ale nie kursuję między tymi wioskami żadne busiki. Na szczęście to nie problem w Syrii, rzuciliśmy temat lokalnemu establishmentowi na ławeczce w centrum i spokojnie zajęliśmy się jedzeniem rożków z ciasta francuskiego z różnorakim nadzieniem. W tym czasie przyjmowaliśmy pielgrzymki i prowadziliśmy interview z chętnymi do zawiezienia nas do Sednaya. Wygrał Pan, który prowadził mały sklepik z winem. Zamknął sklep i przerodził się na chwilę w samozwańczego taksówkarza. Flexibility w biznesie to też cecha tego kraju.

    W samej Sednaya maryjny "Konwent Naszej Pani", ładny kościółek, który z daleka wygląda jak zamek krzyżowców. Ów kościółek ma przyjemny taras z którego roztacza się widok na całe miasto, obok siebie stoją kościółki z krzyżami (a są takie bez krzyży ? - przyp. JG), a także minarety meczetów. Tylko synagogi tu brakuje - podsumował Haju.
 
Sednaya

    Wieczorem znów włóczyliśmy się po ulicach starego Damaszku, kulminacyjnym punktem było zwiedzanie meczetu Umayyadów. Oczywiście na dzień dobry ściągamy buty. Damiana to niezwykle cieszy, że dzięki bosym stopom jest bliżej historii i kultury. Meczet robi wrazenie i rzeczywiście spacerek po wielkim marmurowym placu, a potem po starych dywanach (na pewno dużo grzybicy tam było - przyp. JG) w samym meczecie daje sporo radochy. Sobota to Bosra, czyli na razie numer 1 w Syrii, wspaniały teatr rzymski. Niezwykła konstrukcja, jako jeden z nielicznych jest obiektem wolnostojącym, a nie jak większość z nich zbudowanym na zboczu gory. W samym teatrze mieści się ponoć 15 tysięcy widzów. Ustaliliśmy, że człowiek o nazwisku Obtułowicz (projektant stadionu Wisły) powinien przyjechać tam na wycieczkę. Miałby się czego nauczyć. Stromizna trybuny, akustyka, czy ilość wejść na samą widownię dają ogromną funkcjonalność i nie zaburzają ogólnej urody obiektu. Pan inżynier architekt (sic!) niech sam odpowie sobie o ile lat jest zacofany. Oprocz teatru w Bosra bardzo miłe ruiny miasta rzymskiego, super sprawa spacerować bez żadnych ograniczeń i wytyczonych szlaków, marzyło nam się zorganizować tam obóz integracyjny, połączony z jazdą na motorze pomiędzy kolumnami i paintballem. Wiem, nie mamy szacunku do
architektury, trochę nas poniosło, może to z nadmiaru piękna wokoło.
 
Bosra

    Do samej Bosry nie jest łatwo dojechać, a już na pewno nie, jak się ma przewodnik z 2004 roku. Otóż na miejscu dworca, z którego miał odjeżdżać autobus, zastaliśmy wielką dziurę. Ponoć był tu kiedyś dworzec, teraz kopią fundamenty pod centrum biurowe. Dobrych ludzi jednak nie brakuje, ktoś nam złapał busika i obiecał, że dojedzemy do właściwego dworca, co faktycznie się stało. Kończę, dobry kebabik za 1$ na kolację, bo od jutra koniec z wakacjami, czeka nas śmiertelnie niebezpieczna misja na wzgórzach Golan!

 
Już biblia przestrzegała przed celnikiem (12.XI.2010) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Friday, 12 November 2010
BY LUK PILCH
 
   W imieniu polskich linii lotniczych LOT życzę państwu miłego pobytu w Bejrucie. Taki komunikat usłyszeliśmy o godzinie 2.15 czasu polskiego, symbolicznie przesuwamy wskazówki zegarków o godzinę, symbolicznie, bo zegarków nie mamy, a komórki same aktualizują godzinę. Od pewnego czasu Polacy nie potrzebują wizy do Libanu. Jedyne, co trzeba, to wypełnić karteczkę z danymi osobowymi. Pomagają w tym, a właściwie robią to za nas ludzie z obsługi lotniska, pytając tylko o dane. Niektóre pytania były skomplikowane jak na 3 rano. Otóż jeden z nas (to chyba Damian - przyp. JG) zapytany, gdzie się zatrzyma w Libanie, wyciągnął przewodnik i wskazał pierwszy hostel z brzegu. Pan jednak zrobił wielkie oczy i zapytał, czy aby na pewno, faktycznie mały błąd, lokale nie z tej kategorii się otworzyły, spanie w restauracji mogłoby być trudne. Później już tylko pieczątka od celnika i możemy zostać w Libanie 1 miesiąc.
 
Beirut airport

    Ale nie chcemy tam na razie zostawać ani jednego dnia. Celem jest Syria i jej stolica Damaszek. Pomoc w dostaniu się tam oferują miejscowi taksówkarze, żądając 150 $ za dojazd do Damaszku, gdy mówimy, że pojedziemy tam autobusem, oferują transport na dworzec za 20$. Te oferty odrzucamy i wybieramy spacer, 1 km od lotniska ma być przystanek autobusowy i o 5.30 pierwszy autobus zawiezie nas na dworzec. Po drodze jednak zgarnia nas busiarz, który za symbolicznego dolca od osoby zawozi nas na dworzec. Dla tych, którym standardy bezpieczeństwa są bliskie dodam, że żeby ułatwić wsiadanie i wysiadanie ów bus miał na stałe otwarte dzwi i przymocowane sznurkiem, żeby czasem się nie zamknęły.
 
    Najlepszą opcją dostania się do Damaszku jest shared taxi, a jako że jest na 4, to szerujemy ja tylko między siebie - cena 18$ - pomimo usilnych starań została zbita tylko o 2 baksy. Ruszamy w stronę Syrii, drzemiąc i zastanawiając się, co będzie na granicy, czy ich szpiedzy już odkryli,  że kiedyś byliśmy w takim kraju na literę I, który tutaj nie isnieje i nawet na mapach jest zamazywany. Żegnamy się z Libanem wypełniając ponownie tą samą karteczkę, zaznaczając ten sam hotel (tym razem nie restaurację). I nikt nawet nie zapytał kiedy spaliśmy, skoro opuszczamy ten kraj tego samego dnia, a dzień trwa dopiero od godzin 7, ale mniejsza o to. Syrię i Liban dzieli najdłuższa strefa niczyja, jakąkolwiek w życiu widziałem, ok. 5 km pasa w ktorym jest dokładnie to, co obiecywał Kononowicz, czyli nic.
 
Granica
 
    Na granicy z Syrią zostawiamy paszporty i wskazują nam ławeczkę, na której mamy usiąść. Długo im zajmuje dojście do tego, co to Polska i gdzie to i co z takimi się robi. Po kolei zapraszają do okienka i pytają co, gdzie, po co, dlaczego i zawód, zawód, zawód (chyba 10 razy odpowiadaliśmy na to pytanie).
   
    Po wywiadach siedzimy i czekamy. Kierowca pyta celników, ile to potrwa, dostaje info, że długo, że muszą dostać pozwolenie (a jak to zrozumiałeś, po arabsku mówisz ? - przyp. JG). Mija prawie 2h kiedy proszeni jesteśmy do gabinetu naczelnika przejscia granicznego. Naczelnik siada za wielkim stołem, nad nim portret prezydenta i stos papierów po bokach, a nas usadza na kanapie przed soba. Znów 30 minut rozmów, a właściwie próby komunikacji po angielsku i odpowiedź, że zaraz poprosi górę o zgodę i jego ludzie za 15 min dadzą nam wypełnione paszporty. Te 15 minut trwa godzinę, tylko naszego kierowcę to mocno zdenerwowało, my jednak  szczęśliwi zaczęliśmy swoją przygodę z Syrią (wiza 28$).
 
    W samym Damaszku zamieszkaliśmy tuż przy murach starego miasta, w miłym  hoteliku za uczciwą cenę 1000 Syp (60zł) za pokój dwuosobowy. Damaszek to miłe miasto, masa kawiarenek, restauracyjek, panów wyciskających świeże soki owocowe i wszechobecne stragany z orzeszkami w najróżniejszych kombinacjach. A to wszystko przy temperaturze 20 paru stopni. Da się tak żyć. Jutro opowiem wam więcej.

 


TRIPS AND TRICKS

Trips and tricks


Karaiby - ranking


Świat - ranking


Zostań fanem na Facebook'u!

Kliknij aby zostać fanem!

bitcoin

JESTEŚMY SŁAWNI!

Artykuł w Dzienniku Polskim

Artykuł w Dzienniku Polskim


----------------------

PRODUKCJE FILMOWE


Filipiny 2009

Australia 2006

© 2023 Globtroteria.pl
Joomla! is Free Software released under the GNU/GPL License.