Aby dotrzeć do Libanu, korzystamy
z shared taxi. Ponieważ w mniemaniu tubylców samochód 5 osobowy pomieści 6
pasażerów, mamy do wyboru: zapłacić za dodatkowemiejsce lub czekać na kolejnego chętnego.
Czekamy, czekamy, czekamy… Droga do Baalbek wraz z pokonaniem granicy syryjsko -
libańskiejzajmuje nam ok. 2
godziny.W rozmowie z celnikiem Łukasz
ujawnia swoją skrywaną tożsamość, odpowiadając twierdząco na pytanie: are u
singer (nie mylić z single). Dostajemy miesięczną bezpłatną wizę i
zadowoleni upychamy się w samochodzie wiozącym nas do Libanu.
Poszukiwanie noclegu w Baalbek
nie nastręcza trudności, gdyż wybór jest niewielki. Wynajmujemy trójkę. Cena to
10$ od osoby. Nie ma ciepłej wody, rekompensatą mają być chyba włosy łonowe w
naszych łóżkach, Łukasz (szczęściarz jeden) ma dodatkowo korki do uszu pod
poduszką i odcisk stopy na pościeli. Jesteśmy zmęczeni, więc pomimo tych miłych
gratisów udaje się zasnąć. Na śniadanie jak co dzień zjadamy pszenne wypieki z
różnym nadzieniem i rozpoczynamy zwiedzanie.Spacer wśród antycznych ruin znajdujących się wBaalbek (dawniej Heliopolis) cieszy nas
bardzo. Liczne budowleskupione wokół
majestatycznej świątyni Jowisza wspaniale prezentują się w ostrym porannym
słońcu… Och, ach jak pięknie!
W południe czeka już na nas
kierowca (nagrany dzień wcześniej przez Łukasza), który zawiezie nas do Bcharre.
Damian dzięki komórce (odnalazła się ta komórka skradziona w Bańskiej Bystrzycy? - przyp. JG) skrupulatnie informuje nas na jakiej znajdujemy się
wysokości, osiągamy 2500 metrów.W
„umowie przewozowej” mamy postój w dowolnym miejscu i czasie tak by móc
dostatecznie nacieszyć oko cedrowymi lasami i otaczającymi je górskimi pasmami.Umowa sobie, a szofer sobie, wysiadamy
więc przy cedrowym rezerwacie i decydujemy się na godzinną przechadzkę pieszą. Mały
lasek cedrowy, który odwiedzamy to pozostałość po dawnych czasach cedrowej
świetności Libanu. Silna eksploatacja połączona z eksportem doprowadziła do
znacznego wyniszczenia gatunku Cedrus Libani. W parku zostało jednak kilka
okazałych sędziwych (do 1,5 tys. lat) osobników.
Maszerując w kierunku położonego
w dolinie Bcharre, spotykamy przemiłego dziadka, przedstawiciela lokalnych
maronitów (chrześcijan wschodnich). Aby jednak nieco skrócić przechadzkę
łapiemy stopa do Bcharre, skad udajemy się w dalszą drogę.
Jadąc do Bejrutu, rozmawiamy o pracy, zarobkach, polityce czyli o tym co najbardziej interesuje Libańczyków. Z okazji umilających nam pobyt świąt są straszne korki, wiec jedziemy długoooo i wolnoooo….. Bejrut wbrew oczekiwaniem przyjmuje nas chłodno, ponieważ pomimo 3 godzinnych poszukiwań (zdecydowanie nie polecamy Valery House, gdzie przywitało nas kilku szczerbatych Libańczyków, dziadek w pampersie i łóżko polowe) zmuszeni jesteśmy ugościć się w budynku przypominającym nasze hotele robotnicze z lat 50-tych za cenę 45$ za dwójkę. I jeszcze ten cudowny aromat, który przenosi Łukasza w sentymentalną podróż po Indiach. Pierwszą naszą myślą po przebudzeniu są dalsze poszukiwania noclegu. Al – Nazih Pension okazuje się naszą oazą. Mamy czwórkę za 20$ od osoby.
Tego samego dnia udajemy się do
Byblos. Portowe miasteczko, nieprzerwanie tętni życiem od III tysiąclecia
p.n.e.! Damian i Michał próbują swoich sił w konkurencji toczenia kolumn,
dywagując nad możliwością przewiezienia ich do Polski. Palące słońce zachęca
nas do spaceru nas morze i zakupu napojów chłodzących, po zmroku wracamy do
Bejrutu.
Stolica Libanu to miasto
kontrastów. Z jednej strony odnowiony, ekskluzywny Downtown przecinają alejki z
drogimi butikami – Louis Vitton, Cartier, Laboutin…Mieszkańcy siedzący w
ogródkach ubrani są w najnowsze kolekcje, pochodzące z tych właśnie butików.
Jest naczym zawiesić oko! Wzrok
przyciągają nie tylko czarujące, skąpo ubrane Libanki, ale również piękne
samochody.Z drugiej strony wciąż
widoczne pozostałości po latach wojennych.Straszą opuszczone, dziurawe molochy. Bieda zagląda z przedmieść do
miasta. Przemykają grupkami młode kobiety w czadorach…W ostatni dzień naszej
wyprawy zostajemy zaproszeni na kawę, podczas której dowiadujemy się jakie są
koszty edukacji w Libanie. Aby utrzymać rodzinę na odpowiednim poziomienasz gospodarz pracuje 16 godzin na dobę na
trzech etatach. Hitem jest amerykański uniwersytet gdzie, czesne za rok wynosi
25 tys $.
Przechadzając się po nadmorskim
deptaku, mijamy jooginujących przy 30 stopniach Celsjusza
Libańczyków w różnym wieku…krajobraz jak z Miami. Podchodzimy pod bejrutowskie must
see – czyli Pigeons Rock, gdzie zostajemy zasypani ofertami przejażdżki łódką.
Odwiedzamy również zadbany kampus wspomnianego uniwersytetu oraz kościół
maronitów.
Powoli zapada zmrok… muezin woła
na modlitwę, migocą światła minaretów górujących nad Bejrutem, biją kościelne
dzwony … .już wracać czas.
Droga z Palmyry do Aleppo to kawał prawdziwego podróżowania. Podjeżdżamy
na dworzec autobusowy i tam okazuje się, że uczciwy autobus do Aleppo
jest już pełen i następny będzie dopiero za 3h, a my na takie opóźnienie
pozwolić sobie nie mogliśmy. Na szczęście tuż obok stoi busik o co
prawda nie do końca przekonywującym stanie technicznym, ale lokalny
dispatcher oferuje nam miejsce. Przyjmujemy ofertę pt. "Good sit for
lady, a reszta da radę". Taaa... daliśmy radę. Damian zasiadł w
przejściu między siedzeniami, na plastikowym krzesełku ogrodowym, Haju
na schodkach wejściowych, a ja na wiaderku. Bardzo miłe dwie godziny
jazdy :)
Do Aleppo docieramy późnym wieczorem. Szybko odnajdujemy dobry hotelik.
Dobra cena 7$ od osoby w dwójce i w miasto. W przewodniku napisano, że
to handlowa stolica Syrii, lecz to, co zobaczyliśmy przerosło
jakiekolwiek oczekiwania. O godzinie 1 w nocy ulice były pełne ludzi,
wszystkie sklepy otwarte. Ruch jak na stadionie X-lecia za jego
najlepszych czasów. Byliśmy w szoku. Przy tym, co działo się na ulicach o
tak późnej porze, wymiękają takie metropolie jak NYC czy Tokio.
Następnego dnia jednak na porannej kawie z właścicielem naszego hotelu
dowiedziałem się, że to wyjątkowa noc, dzień przed rozpoczęciemczterodniowych świąt, które dostarczyły nam kłopotów z transportem. To
wieczór ostatnich zakupów, prezentów dla bliskich, a że Arabowie kochają
handel, to zabawa w szoping trwała prawie do świtu.
W tym samym mieście
jesteśmy świadkami makabrycznego widoku. Na naszych oczach zabijane są
barany i dzielone jest ich mięso, na ulicy leżą skóry, płynie krew
martwych zwierząt, słychać przerażające beczenie tych, które jeszcze
żyją, ale widzą i wiedzą, co je czeka. Makabra. A to wszystko dzieje się na jednej z
głównych ulic miasta łączących starą bramę miejską z cytadelą. To tak
jakby w Krakowie gdzieś na Floriańskiej zabijano zwierzęta. Wszystko
znów przez święta i tradycję, która mówi, że odwiedzając rodzinę, należy
podarować im baraninę.
Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć Dair Sem'an, a tam bazylikę św.
Szymona Słupnika. Szymon jak sama nazwa wskazuje mieszkał na słupie,
gdyż ciężko znosił życie wśród ludzi i chciał być od nich daleko. Z
biegiem lat ta niechęć rosła, a wraz z nią wysokość słupa. Zaczynał od
3, a skończył na 18 metrach. Ze słupa Szymon wygłaszał kazania, nauczał i
odpowiadał ludziom na pytania natury egzystencjonalnej. Szymon całe
życie konsekwentnie unikał rozmów z kobietami uważając, że to strata
czasu jego, szowinizm nie przeszkodził w otrzymaniu statusu świętego.
Choć ciężko mi to przychodzi, to jednak powstrzymam się od komentarza
pozostawiając was z suchymi faktami.
Ostatni must see Syrii to zamek krzyżowców - Krak de Chevaliers. Ogromna
twierdza znajduje się na szczycie 650-metrowego uskoku, co dodaje jej
wyniosłości, przypominając o potędze zakonu Kawalerów Maltańskich,
którzy w XII wieku wnieśli największy wkład w jego budowę. I tym
pozytywnym akcentem kończymy przygodę z Syrią (choć w praktyce kończymy
przygodę niezbyt pozytywnym akcentem płacąc opłatę wyjazdową w wysokości
11 USD). Wracamy do Libanu, o którym Damian opowie wam wkrótce.
W niedzielny poranek rozpoczynamy tajną misję. Operacja specjalna polega na dostaniu się do strefy granicznej pomiędzy Syrią, a nieistniejącym na tutejszych mapach Izraelem. Zadanie zaczyna się jeszcze w Damaszku, gdzie należy iść do jednego z biur ministerstwa spraw wewnętrznych. Tajny oddział, ukryty głęboko w dzielnicy ambasad odnajdujemy bez problemu, tam dostajemy specjalne przepustki na tereny Wzgórz Golan. Etap drugi to dojazd w okolice miasta Quinetra na Wzgórzach Golan. Przejeżdżamy przez parę czekpointów, gdzie sprawdzają nasze paszporty i pozwolenia, upewniają się, czy aby na pewno jesteśmy turystami i czy nie mamy broni, widać, że podświadomie czują respekt.
W ostatnim punkcie kontrolnym przydzielony zostaje nam człowiek do zadań specjalnych, który będzie dbał o bezpieczeństwo nasze, Syrii i światowego pokoju. Sama Quinetra to wioskacałkowicie zniszczona przez wojska Syjonistów, szczególne wrażenie robiszpital podziurawiony kulami wszelakiego kalibru. Smutny to widok. Wojnom bez względu na lokalizację globtroteria mówi stanowcze NIE (mimo że sama rozpętała poprzednią wojnę w Libanie - przyp. JG).
Po południu przez Damaszek udajemy się w stronę Palmyry. Autobus wypakowany po brzegi, wszyscy (oprócz 4 obywateli kraju zwanego tu Bulanda) jadą do domu w czasie hadżdż i o bilety trzeba walczyć z lokalną mafią przewoźników. W autobusie ponoć działała klimatyzacja, przez co nie można otworzyć okien, choć lokalni strasznie protestują.Dziwiło nas to, że ledwo 22 stopnie i już jest im gorąco. Po 2godzinach jazdy następuje jednak bunt, okna dachowe zostają otwarte i już wiemy czemu chcieli je otworzyć, otóż zaczyna się akcja papieros. (dziś w radiu słyszałem a propos nowej ustawy, jak jakiś mędrzec mówił, że nawet w krajach arabskich już ją dawno wprowadzono - przyp. JG).
30 chłopa naraz odpala szluga, ciężka była ostatnia godzina jazdy, naszczęście nagroda była godna. Ruiny w Palmyrze robią niesamowite wrażenie. Ogromna ilość kolumn, wspaniale zachowanych starożytnych budowli to na pewno liga mistrzow zabytków. A ile jeszcze nie zostało odkopanychspod piachu pustynii cudów architektury - tego szybko się nie dowiemy.Jednak co rusz przyjeżdżają ekipy archeologów, pomagając miejscowym odkrywać to cudo. Teraz gości tam ekipa włoska, z paroma uroczymi mieszkankami Werony. Dodatkowo w końcu pokonaliśmy lokalny Internet i wysyłamy parę zdjęć.
W Palmyrze spotkaliśmy Polaka, który podróżuje od 14 miesięcy. Opowiedział nam parę historyjek z podróży. Najbardziej zainteresowała mnie ta o Iranie. Potwierdził plotki rozgłaszane na mieście przez JG, tam na prawdę są nalepsze imprezy, nielegalne w ukryciu, ale najlepsze. Następny wyjazd do Iranu. O terminie rekrutacji na wyjazd zostaniecie poinformowani w stosownym terminie. Salaam.
JG: Z powodu skandalicznego internetu w Syrii (nawet Fejsbunia zablokowali) nie będzie na razie zdjęć. Musieliby noc spędzić w kafejce, żeby jedno podesłać. W poniższej relacji korzystam ze zdjęć Pana Googla, oby mnie nikt za to do paki nie wsadził.
Piątkowy ranek zaczynamy od ciepłych bułeczek ze słodkim nadzieniem i
świeżego soku z pomarańczy. Za to między innymi już lubię ten kraj,
dobre jedzenie jest absolutnie wszędzie i za niewielkie pieniądze.
Pierwszy punkt programu na piątek to wycieczka do chrześcijańskich
wiosek położonych niedaleko Damaszku. 40 minut busikiem za 1$ od osoby i
znajdujemy się w Maalula. To podobno najbardziej malownicza wioska w
Syrii, nie pozostaje nic innego, niż zgodzić się z przewodnikiem. Wioska
położona jest na zboczu góry porośniętej malowniczymi, niebieskimi
małymi chatkami. U szczytu góry znajduje się konwent świętej Tekli i
grota z jej grobem. Św. Tekla to pierwsza męczennica i kobieta równa
apostołom, przeżyła skazanie na pożarcie, jednak cudem ocalała, gdyż
wygłodniała lwica jej nie tknęła. Swiętych kobiet mało na świecie, więc z
przyjemnością odwiedzam takie miejsca, choć z Pauzy i tak nie
zrezygnuje. Na koniec Damian wypił wodę z lokalnego źródełka, do dziś
żyje i ma się dobrze.
Z Maaluli chcieliśmy pojechać dalej do Sednaya, ale nie kursuję między
tymi wioskami żadne busiki. Na szczęście to nie problem w Syrii,
rzuciliśmy temat lokalnemu establishmentowi na ławeczce w centrum i
spokojnie zajęliśmy się jedzeniem rożków z ciasta francuskiego z
różnorakim nadzieniem. W tym czasie przyjmowaliśmy pielgrzymki i
prowadziliśmy interview z chętnymi do zawiezienia nas do Sednaya. Wygrał
Pan, który prowadził mały sklepik z winem. Zamknął sklep i przerodził
się na chwilę w samozwańczego taksówkarza. Flexibility w biznesie to też
cecha tego kraju.
W samej Sednaya maryjny "Konwent Naszej Pani", ładny kościółek, który z
daleka wygląda jak zamek krzyżowców. Ów kościółek ma przyjemny taras z
którego roztacza się widok na całe miasto, obok siebie stoją kościółki z
krzyżami (a są takie bez krzyży ? - przyp. JG), a także minarety
meczetów. Tylko synagogi tu brakuje - podsumował Haju.
Wieczorem znów włóczyliśmy się po ulicach starego Damaszku,
kulminacyjnym punktem było zwiedzanie meczetu Umayyadów. Oczywiście na
dzień dobry ściągamy buty. Damiana to niezwykle cieszy, że dzięki bosym
stopom jest bliżej historii i kultury. Meczet robi wrazenie i
rzeczywiście spacerek po wielkim marmurowym placu, a potem po starych
dywanach (na pewno dużo grzybicy tam było - przyp. JG) w samym meczecie
daje sporo radochy. Sobota to Bosra, czyli na razie numer 1 w Syrii,
wspaniały teatr rzymski. Niezwykła konstrukcja, jako jeden z nielicznych
jest obiektem wolnostojącym, a nie jak większość z nich zbudowanym na
zboczu gory. W samym teatrze mieści się ponoć 15 tysięcy widzów.
Ustaliliśmy, że człowiek o nazwisku Obtułowicz (projektant stadionu
Wisły) powinien przyjechać tam na wycieczkę. Miałby się czego nauczyć.
Stromizna trybuny, akustyka, czy ilość wejść na samą widownię dają
ogromną funkcjonalność i nie zaburzają ogólnej urody obiektu. Pan
inżynier architekt (sic!) niech sam odpowie sobie o ile lat jest
zacofany. Oprocz teatru w Bosra bardzo miłe ruiny miasta rzymskiego,
super sprawa spacerować bez żadnych ograniczeń i wytyczonych szlaków,
marzyło nam się zorganizować tam obóz integracyjny, połączony z jazdą na
motorze pomiędzy kolumnami i paintballem. Wiem, nie mamy szacunku do
architektury, trochę nas poniosło, może to z nadmiaru piękna wokoło.
Do samej Bosry nie jest łatwo dojechać, a już na pewno nie, jak się ma
przewodnik z 2004 roku. Otóż na miejscu dworca, z którego miał odjeżdżać
autobus, zastaliśmy wielką dziurę. Ponoć był tu kiedyś dworzec, teraz
kopią fundamenty pod centrum biurowe. Dobrych ludzi jednak nie brakuje,
ktoś nam złapał busika i obiecał, że dojedzemy do właściwego dworca, co
faktycznie się stało. Kończę, dobry kebabik za 1$ na kolację, bo od
jutra koniec z wakacjami, czeka nas śmiertelnie niebezpieczna misja na
wzgórzach Golan!
Już biblia przestrzegała przed celnikiem (12.XI.2010)
Written by Jacek Gabryś
Friday, 12 November 2010
BY LUK PILCH
W imieniu polskich linii lotniczych LOT życzę państwu miłego pobytu w
Bejrucie. Taki komunikat usłyszeliśmy o godzinie 2.15 czasu polskiego,
symbolicznie przesuwamy wskazówki zegarków o godzinę, symbolicznie, bo
zegarków nie mamy, a komórki same aktualizują godzinę. Od pewnego czasu
Polacy nie potrzebują wizy do Libanu. Jedyne, co trzeba, to wypełnić
karteczkę z danymi osobowymi. Pomagają w tym, a właściwie robią to za
nas ludzie z obsługi lotniska, pytając tylko o dane. Niektóre pytania
były skomplikowane jak na 3 rano. Otóż jeden z nas (to chyba Damian -
przyp. JG) zapytany, gdzie się zatrzyma w Libanie, wyciągnął przewodnik i
wskazał pierwszy hostel z brzegu. Pan jednak zrobił wielkie oczy i
zapytał, czy aby na pewno, faktycznie mały błąd, lokale nie z tej
kategorii się otworzyły, spanie w restauracji mogłoby być trudne.
Później już tylko pieczątka od celnika i możemy zostać w Libanie 1
miesiąc.
Ale nie chcemy tam na razie zostawać ani jednego dnia. Celem jest Syria i
jej stolica Damaszek. Pomoc w dostaniu się tam oferują miejscowi
taksówkarze, żądając 150 $ za dojazd do Damaszku, gdy mówimy, że
pojedziemy tam autobusem, oferują transport na dworzec za 20$. Te oferty
odrzucamy i wybieramy spacer, 1 km od lotniska ma być przystanek
autobusowy i o 5.30 pierwszy autobus zawiezie nas na dworzec. Po drodze
jednak zgarnia nas busiarz, który za symbolicznego dolca od osoby zawozi
nas na dworzec. Dla tych, którym standardy bezpieczeństwa są bliskie
dodam, że żeby ułatwić wsiadanie i wysiadanie ów bus miał na stałe
otwarte dzwi i przymocowane sznurkiem, żeby czasem się nie zamknęły.
Najlepszą opcją dostania się do Damaszku jest shared taxi, a jako że
jest na 4, to szerujemy ja tylko między siebie - cena 18$ - pomimo
usilnych starań została zbita tylko o 2 baksy. Ruszamy w stronę Syrii,
drzemiąc i zastanawiając się, co będzie na granicy, czy ich szpiedzy już
odkryli, że kiedyś byliśmy w takim kraju na literę I, który tutaj nie
isnieje i nawet na mapach jest zamazywany. Żegnamy się z Libanem
wypełniając ponownie tą samą karteczkę, zaznaczając ten sam hotel (tym razem nie restaurację). I nikt nawet nie zapytał kiedy spaliśmy, skoro
opuszczamy ten kraj tego samego dnia, a dzień trwa dopiero od godzin 7,
ale mniejsza o to. Syrię i Liban dzieli najdłuższa strefa niczyja,
jakąkolwiek w życiu widziałem, ok. 5 km pasa w ktorym jest dokładnie to,
co obiecywał Kononowicz, czyli nic.
Na granicy z Syrią zostawiamy paszporty i wskazują nam ławeczkę, na
której mamy usiąść. Długo im zajmuje dojście do tego, co to Polska i
gdzie to i co z takimi się robi. Po kolei zapraszają do okienka i pytają
co, gdzie, po co, dlaczego i zawód, zawód, zawód (chyba 10 razy
odpowiadaliśmy na to pytanie).
Po wywiadach siedzimy i czekamy. Kierowca pyta celników, ile to potrwa,
dostaje info, że długo, że muszą dostać pozwolenie (a jak to
zrozumiałeś, po arabsku mówisz ? - przyp. JG). Mija prawie 2h kiedy
proszeni jesteśmy do gabinetu naczelnika przejscia granicznego.
Naczelnik siada za wielkim stołem, nad nim portret prezydenta i stos
papierów po bokach, a nas usadza na kanapie przed soba. Znów 30 minut
rozmów, a właściwie próby komunikacji po angielsku i odpowiedź, że zaraz
poprosi górę o zgodę i jego ludzie za 15 min dadzą nam wypełnione
paszporty. Te 15 minut trwa godzinę, tylko naszego kierowcę to mocno
zdenerwowało, my jednak szczęśliwi zaczęliśmy swoją przygodę z Syrią
(wiza 28$).
W samym Damaszku zamieszkaliśmy tuż przy murach starego miasta, w miłymhoteliku za uczciwą cenę 1000 Syp (60zł) za pokój dwuosobowy. Damaszek to
miłe miasto, masa kawiarenek, restauracyjek, panów wyciskających świeże
soki owocowe i wszechobecne stragany z orzeszkami w najróżniejszych
kombinacjach. A to wszystko przy temperaturze 20 paru stopni. Da się tak
żyć. Jutro opowiem wam więcej.