Nechisar National Park to
kolejny stop na naszej trasie południowej. Park jest oddalony od Arba Minch o
kilka kilometrów. Zamieszkują go plemiona Kori i Guji Oromo. Ze względu na ich
roszczeniową postawę - czasem zabierają turystom pieniądze i inne wartościowe
przedmioty - władze parku narzuciły obowiązek wynajęcia skauta z karabinem i
przewodnika. Drogi w parku są prawdziwym wyzwaniem dla 4x4, dlatego
zdecydowaliśmy się na drugą opcję zwiedzania - rejs łódką motorową po jeziorze
Chamo. Rocznie dociera tu około 1500 osób (5 dziennie? coś ściemniasz :) -
przyp. JG), przez co park nie jest tak skomercjalizowany jak np. Góry Siemen.
Niestety jest i druga strona medalu. Przez niski budżet oraz małe
zainteresowanie władz stolicy losami parku, tubylcy systematycznie zmniejszają
liczbę gatunków dużych zwierząt. Z łódki mogliśmy podziwiać piękne okazy
krokodyli i hipopotamów (na wyciągnięcie reki). Te pierwsze leniwie wygrzewają
się w słońcu i nic sobie nie robią z przechadzających się obok marabutów -
widocznie głodem nie handlują. Hipki w stadach z małymi pluskają się w płytkiej
wodzie. Podpływając bliżej zauważyliśmy jak samce momentalnie ruszają w stronę
łodzi, żeby odwrócić uwage od młodych ktore sa bliżej brzegu. Miejscowi rybacy
czują duży respekt do hipopotamów. Podobno jednym trąceniem przewracają one
10-cio osobową łódkę, reszty dopełniają krokodyle.
Wracając do Addis
zatrzymaliśmy się na śniadanie w Sodo. Tutaj spróbowaliśmy po raz pierwszy
etiopskiego śniadania (po złych doświadczeniach z kuchnią etiopską nie
odważyliśmy się tego zrobić wcześniej :P). Special foul to pasta z fasoli
pomieszana z jajkiem i przyprawami, podawana z pomidorami, ostrymi papryczkami i
cebulą. Palce lizać - numer jeden wśród potraw kuchni etiopskiej. Dzięki tej
potrawie nasze zdanie o kuchni etiopskiej uległo diametralnej poprawie. Do tego
świeże soczki z mango, papaji , awokado i guaw (Ania naraz wypija po
4).
Podsumowanie:
Pętle południową zamknęliśmy w 6 dni - krócej już
się nie da. Dla tych, co chcą to robić całkowicie na własną rękę (tj. stopem lub
lokalnymi busami) polecam zarezerwować ponad 2 tygodnie. Celem dotarcia do
plemion i tak trzeba podłączyć się pod kogoś z 4x4, bo nic innego tam nie
jeździ. Zwykle biura pośredniczące w wynajęciu 4x4 wraz z kierowcą mają 10-cio
lub 8-mio dniowe programy. Zobaczyliśmy wszystko, to co planowaliśmy. Śmiało
mozemy polecać innym naszego organizatora Adimasu Tours (lub Lights of
Ethiopia), którego biuro znajduje się w hotelu Taitu (hotel równiez wart jest
polecenia) - pytajcie o Aiu - kierowcę i przewodnika w jednej
osobie.
Jeśli trasa północna to tzw Ethiopian Highlights, tak południe to
kwintesencja Afryki. Dzikie plemiona, powoli cywilizowane i niestety "psute"
przez bialych przybyszów, piękno afrykańskiej przyrody i odległość od prawdziwej
cywilizacji, nadają niepowtarzalnego klimatu. Budowa drogi asfaltowej do Turmi
(miejsca wypadowego do plemion) będzie miała ogromny wpływ na rozwój turystyki i
może zmienić życie rdzennych mieszkańców nie do poznania. Myślę, ze w odstępie
5-10 lat widok hammer dude'a na motocyklu czy anten na dachach lepianek może
stać się nieodłącznym elementem afrykańskiego buszu. Jedźcie póki czas! :)
Środa, czwartek, piątek - Hangin' out with tribal dudes - południe, plemiona, party i czat
Udało nam się skompletować grupkę backpackersów na eksplorację
południowych plemion. Jedzie z nami moja młodsza koleżanka po fachu, a raczej studiach - Alison, do tego dwóch kolesi z Kalifornii, social
workers z Long Beach, LA - Jessie i Justin - musimy przyznać, że dawno
nie uśmialiśmy się tak jak w ich towarzystwie, próbując lokalnego i
legalnego dopalacza, tzw. czatu. Czat to roślina o rozmiarach małej
brzozy, której małe liście, przeżuwane odpowiednio długo, dają uczucie
podobne jak amfetamina. Z tym, że trzeba to zielstwo rzuć jak krowa
przez 4h, żeby doznać 5-cio minutowego kopa. Tak czy inaczej, więcej
śmiechu było przy czatowaniu, niż jakiegoś efektu. Po drodze mijaliśmy
ogromne plantacje bananowców (5 kg bananów = 1,8 pln - czy można chcieć
czegoś więcej? ) -> (Marcinie drogi, można chcieć od życia czegoś
więcej niż bananów - przyp. JG), położone w dolinach wokoło jezior
Abaya i Chamo. Południe to o wiele cieplejsza część Etiopii, bliżej
Równika, ale też na niższszej wysokości (1300 m n.p.m). Arba Minch,
gdzie nocowaliśmy, otoczone jest przez trzytysięczniki - widoczki jak z
pocztówki z Pcimia. Przez wzgląd na sąsiedztwo jezior skusiliśmy się na smażoną tilapię - tym razem nie były
to kawałki jak paluszki kapitana iglo, tylko całe ryby podane na stojaku z papryczką w pyszczku. Wyśmienite i doskonałe - jakby to ujął
prof. Pakulski z Hobart , Tasmanii - vide relacja z Australii.
Kolejne dni tj. czwartek i piątek, poświęciliśmy na odwiedzenie plemion i
jak to ujął Justin - kopia Zack'a Galifinakas'a z "Kac Vegas" i "Due date" - Hangin' out with tribal dudes (bujanie się z plemiennymi
ziomkami. W downtown Turmi (około 100 mieszkańców, baza wypadowa do plemion) zamieszkaliśmy na dwa dni w lepiankach pokrytych blachą,
których jedynym meblem na wyposażeniu było łóżko. Na podłodze zamiast deski barlineckiej lekko pomalowana wylewka, na ścianie lokalny barwnik z
jakiego kaktusa, pomieszany z wodą w gliną, blaszane okienko i drzwi
zamykane na zasuwkę - prostota i funkcjonalność, motto dla tych, co
urządzają swoje mieszkania, domy, wille i inne gniazdka. Prysznic to
beczka wody za domem umocowana na rusztowaniu z pociągniętą do małej
komórki rurą. Kibelek standard: dziura w ziemi otoczona giętą blachą
celem zapewnienia intymności. Luksus to może nie jest, ale za 10 PLN za
dwójkę na zadupiu, gdzie prąd pochodzi z generatora, a do większej
miejscowości jest 8h jazdy po wertepach, trudniej o droższą i lepszą
alternatywę. No chyba, że wycieczki z naszym kochanym Orbisem. I dla
nich znajdzie się miejsce w wypasionym bungalowie, choć bez plazmy, to z
bieżąca woda z pobliskiej rzeki Omo i prądem 24h/dobę, co jest tutaj
ewenementem. To wszystko za jedyne 100 dolców za dobę, wydaje się być
grubo przepłaconym luksusem - dla tych, co chcą sprawdzić podaje
namiary: Boska Lodge ok 3 km od Turmi (www.buskalogde.? jacek sprawdź
stronkę dla zainteresowanych - Jacek nie sprawdzi, bo ludzie nie głupi i
Google obsłużyć potrafią - przyp. JG).
W tym miejscu muszę przyznać, że
idziemy na łatwiznę i zamiast jeść z lokalsami indżerę za indżerą
polaną sosem indżerowym jemy europejskie potrawy w afrykańskim wydaniu.
Żeby dotrzeć do wiosek plemion Hammer czy Karo trzeba pokonać
kjilkadziesiąt kilometrów po wertepach wśród afrykańskiego buszu. Co
jakiś czas mijaliśmy grupki tańczących dzieci, kobiety przemierzające
kilometry w poszukiwaniu opału (oczywiście tachają te kilkanaście
kilogramów na plecach), odziane w skórzane wdzianka, przepaski na
biodrach, czasami z podwieszonymi przy piersi maluchami - klimacik jak z
National Geographic. Wizyta w wiosce to wielkie wydarzenie. Każdy chce
mieć zrobione zdjęcie, za które oczywiście żąda opłat. To trochę burzy
nastrój. Chatki zbudowane z wyschniętych drągów, pokryte strzechą albo
czymś w tym rodzaju, mają wejścia pół na pół metra - ponoć łatwiej
zamknac taki właz, może i tak, ale wchodzi się na kolanach. Domek ma
formę walca o średnicy 2 m i wysokości ok 3 m. Wysokość wewnątrz izdebki
to zaledwie metr i parę centymetrów, więc chodzi się w kucki. Reszta
przestrzeni nad głową stanowi spiżarnia, czasami klilka kur chilluję się
na grzędach nad głowami. Jest miejsce na palenisko, gdzie kobiety
przyrządzają strawę, pieką podpłomyki z sorga. Razem z turystami do
wiosek wdziera się cywilizacja. Playstation jeszcze nie mają, ale dzieci
bawia się starymi komórkami podarowanymi przez białych - nowe i tak by
się nie przydały, bo prądu brak, a zasięgu tym bardziej.
Można
powiedzieć, że życie wiele im się nie zmieniło od setek lat, no chyba że
w kwestii kontaktu z białymi. Co kilka dni we wsiach odbywa się targ. W
sobotę w Dimeka, czwartek Key Afar, poniedziałek Koko. Dziesiątki
tubylców przemierzaja dziesiątki kilometrów w 40 stopniowym upale niosąc
swoje wyroby na handelek. Na targu zawsze się coś dzieje. A to można
pogadać z ziomkami z innego plemienia, a to jakiś białas nowego birra
odda (starych nie chcą przyjmować). W wiosce plemienia Hammer
uczestniczyliśmy w lokalnej imprezce. Najpierw kobiety w dwóch rzędach
tańczą chodzonego, potem w półkolu tajniaczą się, prezentując swoje
wdzięki kawalerom. Ci w rządku dwójkami skaczą w rytm klaskania,
zbliżając sie do panien. Jeśli te nie są zainteresowane chłopcem, to
skaczą, ustawiając się bokiem do niego. Myślę, że nie odbiega to wiele
od zachowania na naszych dyskotekach. Albo kobieta daje sie zaprosić na
drinka albo odwraca się mówiąc, że zostawiła włączone żelasko. Ania z
koleżanką z Obamalandu dołączyła do tubylców. Kilkukrotnie została
wybrana przez plemiennych ziomków - taniec będzie dołączony wkrótce:)
Pon i wtorek w Etiopii - z poślizgiem (14.III.2011)
Written by Jacek Gabryś
Monday, 14 March 2011
Poniedziałek - W Afryce nie należy się śpieszyć
Życie ma inne tempo. Po ulicach nikt nie biega, nie widać pośpiechu, mało kto nosi zegarek. W poniedziałkowe przedpołudnie ruch jak zwykle. Potencjał ludzki siedzi na ławkach, murkach, szwęda sie bez celu. Potencjał ludzki drzemie w marazmie. Etiopia pokonywana w tempie Azji frustruje – nie rozumieliśmy tego na początku. Autobusy na Czarnym Lądzie nie mają żadnego rozkładu jazdy. Jak podstawią, to będzie stał i czekał, aż ludzie wypełnią go po brzegi. Czasami trwa to kilka minut, a czasami kilka godzin. W małych miejscowościach nawet dzień lub dwa. Jeśli chętni na jazdę chcą wysiąść w miejscowości nie leżącej na trasie busa, kierowca może zmienić drogę i zamiast trzech godzin skazani jesteśmy tłuc się 5. Najlepiej więc nic nie planować do końca, być otwartym na modyfikacje.
Dziś wracamy samolotem, do stolicy. Udało nam się kupić lot, jeszcze w Lalibeli, za promocyjną cenę około 600 birr (około 120 zł).
Wtorek - Addis Abeba, czyli nowy kwiat Etiopii
Addis założone w 1887 roku jak przystało na stolicę kraju jest największym miastem Etiopii i jedną z największych aglomeracji Afryki (około 4,5 miliona mieszkańców oficjalnie). Położone na wysokości 2400 m n.p.m., wśród wzgórz ma dość skomplikowany rozkład ulic: cześć meandruje wśród wzniesień, a inne przecinają je, wznosząc się na kilkunastometrowe pagórki. Do tego co jakiś czas łączą się w ronda. Poruszanie się po tak zawikłanym systemie ulic wydawałoby się nie lada wyzwaniem dla turysty w kilka godzin po przylocie, ale dzięki komunikacji, na którą składają się minibusy i autobusy, jest to całkiem proste. Ważne jest, żeby znać nazwę dzielnicy, do której chce się jechać . Minibusy w kolorze niebieskim, w Europie dawno już nie dopuszczone do ruchu, w Afryce dostają drugie życie. Co jakiś czas na skrzyżowaniu dużych ulic stoją, bądź podjeżdżają wysłużone busiki. Przez otwarte okno, na współ wychylony naganiacz w kółko powtarza stacje końcową i stacje pośrednie. Przejazd kosztuje średnio 1-2 biry (tj. 18 gr) Po dzisiejszym sprawdzeniu salda konta na necie, prostujemy dotychczasowy przelicznik (tj błędne 24 gr za birra).
Na pierwszy rzut oka Addis może zniechęcić ilością naganiaczy, żebraków, weteranów bez kończyn, powykręcanych ofiar polio, czy też zwykłych kieszonkowców, ktorzy opanowali swój fach do perfekcji. Myślę, że po powrocie z północy Etiopii, zaznajomieni z realiami tego kraju, o wiele łatwiej odnaleźliśmy się w buzującym kotle Addis. Korzystając z dnia przerwy (jutro ruszamy na południe, do doliny Omo), zwiedziliśmy jedno z ciekawszych miejsc w Addis - były pałac cesarza Hajle Selassie, w którym obecnie mieści się wydział nauk o Etiopii, a z pozostałymi budynkami tworzy kampus uniwerku AA - nasz kampusik na Ruczaju za morzem to betonowa pustynia w porównaniu z tutejszymi ogrodami Edenu. W pałacu można zobaczyć sypialnie z łazienką wielkiego Hajle Selassie. W rzeczywistości Cesarz był prezydenckiej postury, co widać chociażby po jego mikroskopijnym łóżeczku. Miał swojego poduszkowca (dla tych, co namiętnie spędzają urlop nad Bałtykiem - nie chodzi tu o wodolot), który w odpowiednim momencie podkładał siadającemu cesarzowi poduszkę pod stopy. Mimo tak prostej roboty chłop musiał się nastresować, żeby trafić w odpowiedni moment. Gdyby za późno podłożył, dyndające nogi cesarza naraziłyby władcę na śmieszność, a siebie na ścięcie bądź w najlepszym razie degradację, wyrzucenie z dworu i pewnie przymieranie głodem. Dwór cesarski opiewał w różnych dziwnych sługusów. Był tam kłaniacz, który co godzinę wychodził przed cesarza i składał ukłon, żeby władca wiedział, że minęła godzina. O innych dziwadłach Hajle Selassie przeczytacie sami u Ryszarda Kapuścińskiego w "Cesarzu". Przyległe do sypialni cesarza i cesarzowej łazienki mogą posłużyć za natchnienie dla niejednego z was - proponuję Jackowi, żeby wziął przykład z Cesarza i machnął na Rucaju za morzem podobną kompozycję, zamiast angażować dekoratorów wnętrz, architektów i innych kuglarzy ;)
Po całym dniu negocjacji, rozmów telefonicznych (co ciekawe rozmowy telefoniczne w Etiopii należą chyba do najtańszych na świecie - minuta kosztuje mniej niż 1 gr! - warto zabrać ze sobą komórke ze ściągniętym simlockiem), udało nam się znaleźć grupę trzech Amerykańców na podróż na południe kraju. Koszt 130 USD za dobę wynajmowanego Land Cruisera z kierowcą. Południe kraju, przez to, że słabiej rozwinięte jest dużym wyzwaniem dla podróżników. Problem pojawia się jeśli chce się zobaczyć coś więcej niż kolejne mijane miasteczka na głownej trasie. Dlatego też, jedynym sposobem na dokładne zwiedzenie południa jest wynajęcie własnego samochodu.
"Jedziemy do Wieliczki". Skuszeni dobrą ceną - manager Ghiona ma
slabość do backpackersów - nie szukaliśmy innego samozwańca z łódką, żeby
zobaczyć kilka kościołów na okolicznych wyspach jeziora Tana. Mówiąc kościoły
nie dajcie się zwieść, że będą to budowle przypominające nasze kościółki z
Pdogórza czy nawet nawet te z Lalibeli. Bet Maryam, Ura Kidane Mihret i Kibran
Gabriel to lepianki wzmocnione bambusami, czasami na kamiennych fundamentach i
co najwyżej obłożone kamienistym murem. Pochodzą z XIV wieku, zamieszkiwane
były przez mnichow, którzy w izolacji kontemplowali Biblię. Z tego powodu, a
także, żeby nie kusić młodych adeptów, do niektórych kościołów kobiety nie mają
wstępu. Zniechęceni zaporowymi cenami za wstępy do kościołów (dziękujemy w tym
miejscu zorganizowanym grupom Orbisu, które za pokazanie małpy na drzewie
gotowe są płacić grube baksy) chillowaliśmy się w cieniu limonek i drzewek
pomarańczy, odpierając namolnych sprzedawców szmelcu, widła i powidła.
Dzieciaki próbują opchnąć papirusowe miniaturki piróg, którymi lokalesi
przemieszczają się po jeziorze. Ogólnie trąci to mega odpustem, z tym że
zamiast plastikowych wisiorków i kiczu made in China, mają metalowe krzyże, ozdoby z fałszywego złota i srebra, kieliszki z rogów zwierząt, apaszki
ręcznie tkane itd..aha, waty cukrowej
brak. Oczywiście nasi przyjaciele z Orbisu wszystko to kupują bez względu na
cene i tachają na łódkę. W drodze do ostatniego kościółka doszło do małego
handelku wymiennego. Nie chcąc rozpuszczać dzieciaków przy dorosłych,
postanowiłem wymienić małego misia za dwie guavy, przy okazji sobie pogwarzyliśmy
o rolnictwie, posługując się podstawowym
amharic-english.
Jezioro Tana jak już wspomniałem śmiało może być porównane do
Śniardw, tyle że 2 razy większe, a średnia głębokość to 14 m. Poza rekreacją
tj. pływaniu pirogą lub domowej roboty rowerkami wodnymi, służy ono głównie
jako źródło Tilapii (ryb, które każda z restauracji serwuje na wymarzony przez
klienta sposób) - całkiem dobre, smażone lub grillowane fileciki, trochę jak
nasze ukleje - podawane z ryżem i duszonymi warzywami np. słodkimi ziemniakami,
marchewką lub kapustą. Ciekawe, że Etiopczycy nie kąpią się w jeziorze - może
boją się hipków? Druga wersja, którą słyszeliśmy jest taka, że mało który
Etiopczyk umie pływać. Jeszcze inna teoria zasłyszana mówi, że w wodzie są demony, dlatego do niej nie wchodzą, jeśli nie
muszą. Jesteśmy skłonni w to uwierzyć , bo podróżując z lokalesami busem, co
chwilę zamykali okna, które my z powrotem otwieraliśmy, argumentując to krótko
: "Close, deamons go in bus!" - co kraj to obyczaj. Po powrocie do
naszego wypasionego Ghiona i szybkim prysznicu pod natryskiem dla karłów
ruszyliśmy w miasto dać szansę innej restauracji. Zaszliśmy do Summerland Hotel
– wymienionego przez nasz przewodnik spośród średniej klasy hoteli.
To był
strzal w dziesiątkę. Pomidorówka jak u mamy, spaghetti jak w Neapolu, Tilapia jak
z Lake Tana. No i kawa - czarna i wyśmienita. Kilka słów o kawie. Kawa to w
Etiopii świętość. Pije się ją częściej niż shay (herbatę) i podawana w sposób
tradycyjny smakuje rewelacyjnie. Proces przyrządzania to rytuał. Najpierw
ziarna palone są na rozżarzonych węgielkach, w miedzyczasie gotowana jest woda.
Następnie ziarna mielone są w czymś przypominającym nasz moździeż. Swieżo parzona,
podawana jest z mlekiem - buna watat lub solo jak espresso - buna, w czarnych
glinianych dzbanuszkach. Niebo w gębie. Ciśnienie podnosi o wiele skuteczniej
niż włoskie espresso, a smakuje jeszcze lepiej niż ta z Syrii czy Jordanii. Kawa jest glównym produktem eksportowym Etiopii, poza biegaczami ;)
Ciekawej obserwacji dokonaliśmy jadąc porannym busem z Gondar do Debark. Kilka
grupek młodzieńców w dresikach i całkiem fachowych laczkach cwiczyło bieganie
przed szkołą albo wracało z "zakupów" w Intersporcie. No cóż, każdy
ma jakieś marzenia, Jacek chce być drugim Lato, Ania marzy o serku topionym, a oni chcą powtórzyć sukces
swojego rodaka Haile Gebrselassie, który na okładce autualnego Ethiopian Air
Magazine reklamuje Johnny Walkera – „He ran to school, now he's running for gold.
Keep walking. Johhnie Walker black.”
W drodze powrotnej z wystawnego obiadu, mijając jednego z czyścibutów, przyszło
mi na myśl, żeby spróbować zreperowaćmoje wysluzone adidaski, pamiętające jeszcze czasy Ludwika XIV-stego.
Bahir Dar cieszy się największą ilością czyścibutów, przewodników samozwańców i
innych naganiaczy w całej Etiopii. Jakem pomyślał, takiem zrobił. W 15 min, przy
pomocy dłutka zakończonego pętelką do przeciągania solidnej nitki, chłopiec
zreperował trampki. Następnie je wypucował za pomocą pędzelka i proszku
rozpuszczonego w wodzie z kałuży. Następnie białą pastą na błysk i glancował
wytartą skórą adidasków. Skasował za to 7 birow (1,3 pln). Efekt proszę oceniać
na fotach. Wkrótce JG uruchamia audiotele.
Niedziela - Wodospad na Nilu Blękitnym i wykład o ekonomii,
czyli urlop jak w Ciechocinku.
Dziś w planie wodpospad w Tis Abay, miejscowości oddalonej o godzinę jazdy po wybojach
z Bahir Daru. Tis Abay, znaczy w amharskim nic innego jak dym Nilu. Wodospad
Tis Isat, porównywano kiedyś do wielkich Wodpospadów Wiktorii, po wybudowaniu
elektrownii wodnej stracił wiele ze swojej okazałości.
W busie do Tis Abay, spotkaliśmy Addisa, gościa, z którym uciąłem sobie wczoraj
pogawędkę podczas wizyty u ulicznego szewco-pucybuta. Addis pochodzi z Tis
Abay. Chodzi do szkoły hotelarsko-turystycznej w Bahir Dar i dorabia pracując
jako przewodnik. Wcześniej kelnerował w naszym hotelu, ale z powodu niesnasek z
managerem został wylany.
TEN WYKŁAD PROSZĘ PRZEMYŚLEĆ, BO COŚ MI SIĘ TU NIE ZGADZA,
MARCIN MIAŁ ZAWSZE PROBLEMY Z LICZENIEM! – przyp. JG
Poza wydatkami na
codzienny wikt płaci miesięcznie 200 birrów (34 zł) za prywatną szkołę i
kolejne 200 za lokum do spania – tj. obskórną norę bez prądu i wody. Mowiąc o
tutejszej walucie - żeby lepiej zrozumieć siłę nabywczą birra, trzeba by
przyjąć że 1 birr = 1 pln. Kawa lub herbata w kawiarni to odpowiednio 3 i 4 birr.
Bus lokalny do Tis Abbay (jak z Krakowa do Zakopanego) - 11 birr. Pyszny soczek z mango lub awokado – 7
birr (praktycznie bardziej przypomina mus niż sok). Obiad dla 2 osób w lepszym
hotelu - 100 birr. Piwo na mieście 8 birr, a w hotelu na werandzie 12. Może to trochę na wyrost, ale większość turyściaków podróżujących
z Orbisem nie czuje siły nabywczej birra, bo cały czas przeliczają na USD lub
EUR. I tak, nie ma dla nich zauważalnej
różnicy czy dają komuś 1 biir (4 eurocenty) czy 10 birr. Dla nich to drzazgi,
dla tubylców pół dniówki ochroniarza stojącego przy bramie do hotelu 24h na
dobę - odpowiednik naszego ciecia, z tym, że z kałachem i bez normowanego czasu
pracy. W Tis Abay - jak nas ostrzegano, nachalność przewodników samozwańców i
dzieciaków wyciągajacych od białasków one birr czy pen, sięga zenitu. Niestety
całą drogę wokół przełomu Nilu Błękitnego towarzyszyła nam sztafeta. Jedni
rezygnowali, inni podłączali się. Trzeba się z tym pogodzić inajlepiej
odpowiadać im tak, jak oni sami zagadują. Np. jak chcą one birr to mówisz im: "you you!
give me one birr!" lub "give me your shoes". Wtedy chyba
uswiadamiaja sobie jak wygląda ich zachowanie dla nas i dają sobie spokój. Poza
tym w kolo powtarzaliśmy jak mantrę, że szkoła to miejsce, gdzie powinny być
(zwłaszcza , że dziś niedziela :P). Z wodospadem udało nam się jak ślepej
kurze. W niedzielę zakręcała kurek od jednej z turbin i wody jest 50% więcej,
co niby ma nakręcać turystykę – czy tak jest? Nie wiem, ale 90% towarzystwa
było pochodzenia etiopskiego. W końcu jest niedziela, więc hejże na Kryspinów!
Tak czy inaczej, uważam, że będąc w Etiopii warto odwiedzić pierwszy wodospad
na drodze Błękitnego Nilu.
Czwartek - Góry Siemen, przybieżeli pastuszkowie, Niemcy z
Orbisem, Paryż - Dakar do Gonder
Po wieczornym telefonie od Charliego odetchnęliśmy z ulgą. Charlie na spokojnie
przemyślał w domu z żoną przy szklaneczce shaju (tutejszej herbatce, którą
jeśli parzyć w sposób typowy, ma nutę cynamonu), że chyba nie opłaca się robić
pustego przebiegu i jadąc w Góry Siemen po grupę turystów, którą zawiózł trzy
dni wcześniej, chętnie nas weźmie. Choćby za 300 birr (wyjściowo chciał 1000!!
– 160 zł).Zajęło mu to około pół dnia
lub też chciał nas wziąć na przetrzymanie.Kto jak kto, ale polak wyrolować się nie da ;). Wyruszyliśmy o 6 rano
minibusem Charliego w góry. Z Gondar do Debark zajęło nam to4 godziny (około 100km). Droga jest
przebudowywana - oczywiście przez wszędobylskich Chińczyków.Jeśli i u nas będą tak budowali autostrady
jak w Etiopii drogi to za 4-5 lat będą w nich większe dziury niż te z ulicy Kazimierza
Wielkiego. Droga jest tak wyboista, że można by ja porównać do tej między
granicą tajską a Phnom Phen, którą jednak nie jechaliśmy ;). Pierwszy raz widziałem
jak cała deska rozdzielcza w Toyocie porusza się kilka centymetrów w górę i w
dół (prawo- lewo też ) w rytm walenia głową w dach. Ania kimając z tyłu lewitowała kilkanaście
centymetrów nad kanapą. Do tego niewyobrażalny pył, który jest nieodłączny w
całej Afryce. Pył wchodzi do nosa, włosy nabierają koloru gliny, a ciuchy koloru
khaki. Nic nie daje zamknięte okno, wyłączony nawiew. Pył jest jak wierny towarzysz, gdyż większość dróg w Afryce
nie jest asfaltowana. Widoczki kolorowego autobusu przecinającego afrykańskie
pola z chmurą pyłu ciągnącą się na pół kilometra to tutejsza codzienność.
Debark to afrykańska dziura. Poza centrum turystycznym parku Siemen Mts i
hotelem 1,5 gwiazdki, gdzie nie było wody ani prądu - nie ma nic zasługującego
na uwagę. Centrum turystyczne to maszynka do dojenia turystów - dosłownie. Każdy
wjeżdżając do parku Siemen musi uiścić opłatę - to zrozumiałe, do tego musi
mieć przewodnika i scouta, który nosi domowej roboty pepesze (prędzej strzelał
z niej banie z kompanami niż kulami). Nic nie dały tłumaczenia, że jedziemy z
Charliem do Siemen Lodge, żeby się przespacerować po okolicy (a nie zagłębiać w
dzikie góry). "You must
have a guide, scout and a guide!". Pytamy po co? Oni, że pierwszy
dla ochrony, a drugi, żeby nam tłumaczył co, gdzie i jak. Ania spasowała. Ja
walczyłem dalej. Na szczęście podjechali inni turyści. Okazało się, że to nasi sąsiedzi
z zza Odry, ze Stuttgartu. Niereformowalni typowi Niemcy zachodni , dla których
wydanie 3 tys. euro za 3 tygodnie po Etiopii to pestka. Płynnym bawarskim
przedstawiłem im jak się mają sprawy. Zgodzili się na wzięcie wspólnego zestawu
scout + guide. Pojechaliśmy do Lodge'a. Siemen Lodge (SL) jest położony na
wysokości 3260 m. n.p.m. i oddalony od Debark o 20 km. Stamtąd w obstawie 70-cio
letniego scouta z galopującymi suchotami i trzydziestokilkuletniego guide'a
ruszyliśmy na trek po Siemen.Trek trwał
około 3h, widoki zapierające dech w piersiach. Po drodze co chwilę napotykaliśmy grupki kilkuletnich dzieciaków, które zamiast być w
szkole, zarabiały na szlaku łażąc za turystami. Nauczeni przykładem Azji, że i
tak wszystkim nie pomożemy, pouczaliśmy je żeby chodziły do szkoły i pilnie sie
uczyły. Dając pieniądze, tylko utwierdza się dzieciaki w przekonaniu, że
zebraniem zarobią więcej niż rodzice, którzy zajmują się wypasem owiec lub chałupnictwem.
Oczywiście guide powiedział 2 słowa, a scout tylko szczerzył zęby, ale tak czy
inaczej skasowali 275 birrów. Wzięli się pod ręce i zostawili nas.
W Siemen Lodge wdałem się w dyskusję z paternalistycznym Klausem. Twierdził on,
że dzięki turystom, którzy szastają pieniędzmi i każdemu dają na piwo, kraj ten
zmieni się wkrótce w drugą Irlandię. Z grzeczności i różnicy wieku, nie wyprowadzałem
go z błędu. Szczególnie, że mieliśmy wracać do Gondar z nim, jego uległą
małżonką Marion i kierowcą - somalijskim piratem z pończochą na głowie. Niestety
przez takich turystów cierpią wszyscy. Nie chodzi o 10 baksów dla dziadka z
giwerą, który w 3h spacerem po szlaku dostał równowartość tygodniówki. Cierpią
dzieciaki, które nauczone, że wyciągając rękę i wołając"You! You! One birr!' dostają dziennie
po 50-100 birr, nie pójdą do szkoły uczyć się, bo łatwiej stać na szlaku i
potem zostać analfabetą. Cierpią inni turyści, obskakiwani przez żebrzące
dzieciaki i dorosłych, bo to odpycha ich od bliższego kontaktu z tubylcami,
ograniczając go do wyrzucania zwitków birrów przez okna Land Cruiserów. Cierpią
wreszcie sami backpackersi, bo Etiopczycy przyzwyczajeni do tego, że turysta rzyga
pieniędzmi i jest gotów zapłacić każdą cenę, przepłaca z każdym miesiącem 10 %
więcej za usługi, transport, wycieczki. Chyba, że to ich inflacja tak rośnie -
ekonomem nie jestem, mogę się mylić.
Piatek - z Gondar do Bahir Dar czyli Lake Tana first
impression
Jako że piątek - tygodnia koniec i początek, postanowiliśmy dziś pociągnąć
spanie do 9 (od 21 można sie wyspać ;)), szczególnie po wczorajszych przeżyciach w Górach
Simien. Po lekkim śniadaniu, które składało się z resztek z wczorajszej kolacji, tj. 10 małych bananów i
zeschniętej bułki, ruszyliśmy na poszukiwanie transportu do Bahir Daru - siódme
największe miasto Etiopii, 185 tys. mieszkańców, a to za przyczyną wielkiej
zapory wodnej, produkującej energię dla miasta i okolic. Dzięki tej
budowie, Bahir Dar z małej rybackiej wioski nad jeziorem Tana, wyrosło na spory
kurort z wieloma hotelami położonymi nad brzegiem malowniczego jeziora - trochę
jak nasze Śniardwy, tylko zamiast leszczy i sandaczy - krokodyle i hipopotamy.
Transport do BH sam się znalazł. Po zejściu do recepcji (dużo powiedziane -
biurko z krzesłem) naszego Circle Hotel (tak, tak, hotel był naprawdę w
kształcie koła, niczym Salwator Tower na Bronxie) zagadnął nas jeden z kolesi
tam pracujących. Po 5 min podjechał mini bus, który za jedyne 65 birr zabrał
nas w niezapomnianą drogę do kurortu nad jeziorem Tana. Nie zapomnimy jej z
powodu niesamowitego ścisku jaki tam panował. 160 km w 11-osobowym busie w 20
osób w 4 godziny. Nawet z JG nie jeździliśmy tak skompresowani po Syrii,
pamiętnego 2005 roku, vide relacja, notabene pierwsza w historii globtroterii.
Po wysypaniu się na dworcu w BH i zaczerpnięciu kilku haustów świeżego
powietrza ruszyliśmy do znanego nam z przewodnika Bradta Hotelu Ghion. Coś w
rodzaju naszego Orbisu. Ghion ma sieć hoteli dla swoich gości, którzy za
bagatela 12 tys. PLN kupują wycieczki po Etiopii, vide spotkana w dniu
wczorajszym para Niemców. W 3 tygodnie przerzucają ich jak worek kartofli po
Etiopii, to samolotem, to wypasionym Land Cruiserem za 200 tys. euro (cenę
podał nam kierowca i raczej nie przesadził, bo samochody w Etiopii są około 2-3
razy droższe niż w EU z powodu wysokich podatków). Wracając do Ghion - Hotel
Bahir Dar, hotel jest powalający (bez sarkazmu), mimo iż wyleciał z sieci (ale
pozwolono właścicielowi nadal korzystać z nazwy - pewnie za drobną opłatą) jest
chyba jednym z lepszych wśród budget accomodations, licząc sobie 300 birr za
noc. Po szczerej rozmowie z managerem zbiliśmy cenę na 200 birr na noc,
oczywiście nie wspomniałem, że jestem lekarzem, a Ania pracuje w PwC, bo
pogawędka polegała na przeglądaniu książki meldunkowej, gdzie każdy gość
wpisuje swoje dane, w tym zawód. Tak więc, co drugi wpisany tam był doktorem,
co trzeci pilotem, a co czwarty executive managerem w wielkiej korporacji - tak
więc historia Jasona Mrówki z Filipin znajduje naśladowców ;).
Ale o hotelu,
składa się on z około 30 bungalowów położonych wśród zółciutkich i błękitnych
irysów, róż i innej maści afrykańskich chabazi - jak im to zdechnie to klapa,
mogą zwijać biznes ;). Pokoik z narzutą jak u babuszki na wsi, a prysznic dla
karłów z zamontowanym natryskiem na wysokości 150 cm. Ogród rulez! - zdjęcia
potwierdzą, teraz siedzimy w beachbarze, sączymy soczki - ja piwo St George (w mojej ocenie 8/10). Zaraz ma
wjechać rybka (Tilapia) z oddalonego o 10m jeziora Tana. Ciekawa sprawa,
rachunek wjechał jeszcze przed spożyciem - zawsze można się przecież rozmyślić.