Przeżywszy gwałtowne i brutalne załamanie pogody w piątkową noc
musieliśmy zrezygnować z uczestnictwa w tallińskim night life.
Nadawalismy sie tylko na wybory miss mokrego podkoszulka, oczywiście
z realnymi szansami na zwycięstwo. Skoro więc świt wstaliśmy o 9.30 i
na naradzie zdecydowano, że nie wypożyczamy samochodu. To było tylko 35
euro, ale nas interesował zwrot w Rydze - to dodatkowe 120 euro!
Pozostał więc Pekaes do Tartu, drugiej metropolii Estonii. Po drodze na
dworzec krótka wizyta na stadionie Levadii i zapalenie świeczek za
poległą tu 2 lata temu drużynę Wisły.
Bilety do Tartu to koszt od 8 do
10 euro, autobusy odjeżdżają co pół godziny. W Estonii bezpłatny
Internet dostępny jest wszędzie, więc mimo że na GMAILU występowaliśmy
całą podróż on-line, to my naprawdę byliśmy w na wielkiej wyprawie... Po
prostu tu nie da się uciec od Internetu. Był i w autobusie, gdzie Haju
zaserwował nam Alfabet Mafii, o Baraninie, Słowiku, Wieprzowinie i
Cielęcinie. Krajobraz Estonii to pola, lasy, pola, lasy, chata,
pola, lasy. Mijamy zatłoczone lotnisko w Tallinie, gdzie zauważyliśmy
dokładnie jeden samolot.
Dojeżdżamy do Tartu, bardzo ładna miejscowość,
Town Hall, rzeczka, ryneczek, uniwersytet, słowem gdybym do Myślenic
zawitał... Wywołujemy skandal, wyciągamy laptopy i okablowanie, bo
trzeba naładować baterie, cały ten majdan idzie przez środek kawiarnii -
kelnerka wywinęła orła, przeprasza nas, my ją, przewody zostają
specjalnie oznaczone i zabudowane. Już Sołżenicyn pisał, że Estończycy
to najbardziej przyjazna i uczciwa nacja ze wszystkich republik USSR i
należy temu uwierzyć. Z ciekawostek - więzienie, siedziba estońskiej KGB
i Soup Neighbourhood, gdzie ulice biorą nazwy od rodzajów zup. No i
byłoby na tyle. Tartu zwiedzamy w godzinę, choć to najstarsze estońskie
miasto i resztę czasu spędzamy w tradycyjnej bałkańskiej estońskiej
knajpie. Stajemy przy drodze, bo przelotowo z St. Petersburga do Rygi
będzie o 17.45 pędził autobus. Przyjeżdża o czasie, jak nierosyjski,
kulturalni i piękni rosyjcy kierowcy, białe koszule, stewardzi, w środku
nie leje się wódka. Spodziewaliśmy się KAMAZ'a na opałowym oleju, a tu
znów na pokładzie Internet.
O 21.30 jesteśmy w Rydze. Po drodze
biedniej, przaśnej, widać, że zbliżamy się do Litwy i Polski. W Rydze
mieszka połowa Łotyszy, jak mówi przewodnik to największe skupisko na
świecie German Art Nouveau, najlepszy night life w Europie, ale ja takim
sformułowaniom przestałem już wierzyć. Z tego co czytam miastem od
zawsze zawiadywali Niemcy, ale na koniec coś się w nich załamało i
zbombardowali go w latach 40tych poprzedniego stulecia. Przez środek
płynie Daugava, szeroka jak 3 Wisły nie przymierzając, my
kwaterujemy się na jednym z brzegów. W hotelu odbywa się studniówka, ale
nas nie wpuszczają. Może dekadę temu.... Ruszamy w miasto, starówka przepiękna,
kilka ryneczków, na których odbywają się koncerty muzyki poważnej i
niepoważnej. Wszystko otoczone średnowiecznymi murami albo ich
pozostałościami. Jest kilka grup wieczorów kawalerskich z Wielkiej
Brytanii, czujemy się swojsko. Ceny - od 10 zł. Krążymy po mieście,
trafiamy do Havana Club, to jakiś znak, bo w podobnym miejscu
skończyliśmy w Bratysławie. Pora bookować bilety na Kubę. Łotewski band
też przyzwoity, ale my, dziadki, kończymy o 1.15. Wracajać do domu
zostajemy zaczepieni przez grupę angielsko-łotewskich turystek, które
zwracają się do nas słowami "miau, miau"... Nie wiem zupełnie o co
chodzi, ale o coś bardzo złego napewno. Rano zwiedzanie miasta przy
świetle i ruszamy autobusem numer 22 w kierunku lotniska. Piękne
radzieckie blokowiska i jesteśmy na tym kameralnym obiekcie. Zawitać tu
każdy może, bo Air Baltic potrafi dać dobrą promocję, a miasto jest
piękne i interesujące.
Tak kończy się pasjonująca 3 dniowa wyprawa przez Estonię i Łotwę, dziękujemy, bez odbioru.
Wczoraj, po 2,5-dniowym tygodniu pracy rozpoczęliśmy krótką operację Północne Republiki Bałtyckie 2011. Typowa wycieczka żeby zaliczyć, zobaczyć i się nie namęczyć. Promów do Tallina z Helsinek pływa więcej niż Szwagropolów do Zakopanego. Na Zatoce Fińskiej tworzą się korki, my wybieramy ofertę Eckero Line, której prom wprawdzie płynie około 3 godzin, ale kosztuje o kilkanaście euro mniej, niż odpływający w tym samym czasie Tallink (2h). Płacimy 20 euro, nasza godzina nie jest wczoraj warta więcej niż jeden złoty.
Na promie pustki, przy stoliku obok czas spędza grupa polskich kierowców tirów, wiemy, gdzie stoją najlepsze tirówki, że ten ku.. to ch.., a on jego pie.. $%&*@, a kierowców samochodów osobowych trzeba %^&#. To nie na nasze łagodne dusze. Haju gubi portfel, ale przypadek trafia, że wpadam na niego ja, a nie wspomniani powyżej.
Dopływamy, jest 00.45. Port w Tallinie przytulony jest do Starego Miasta, coś na kształt przystanii pod Wawelem w Krakowie. Idziemy do Park Inn'a, darmowy nocleg to pochodna dobrego rozeznania w programach lojalnościowych i promocjach Expedii. Jest przyzwoicie jasno, po drodze mijamy imprezę w pianie, ale nie dajemy się skusić. Może 5-6 lat temu, ale nie dziś, kiedy cenimy sobie bardziej telewizor i sen.
Rano zapoznajemy się z tym fińskim województwem na ziemiach radzieckich. Szwedzkie banki, norweskie helpdeski i Old Town, to krótka charakterystyka tego 400-tysięcznego miasta. Stare Miasto bardzo przyjemne, ale na nie więcej niż 2 h zwiedzania. Sandomierz nie przymierzając, brakuje tylko Ojca Mateusza vide Artura Żmijewskiego i jego roweru. Zbudowane, jak mówi Internet, przez German tribes, między XV i XVII wiekiem, w nienaruszonym stanie stoi do dziś, pełne knajpek, ambasad i innego blichtru. 2 km fortyfikacji, 26 baszt, tylko sama historia Estonii nie przedstawia jakiejś wielkiej wartości, zdobyła niepodległość w 1918, straciła w 1940, odzyskała z powrotem w 1991... Szalone 42 lata istnienia Estonii!
Robimy spacer do Pirity, nadmorskiej dzielnicy, ale z drugiej strony wszystkie tu leży nad morzem... Po drodze mijamy na szczęście znaki, które mówią nam o przeszłości tego rejonu. Betonowe pomniki Armii Radzieckiej, kilka dziurawych dróg. To nie jest jeszcze Skandynawia zepsuta dobrobytem i socjalizmem. Konsumpcja w porcie, Russian soup, ceny pomiędzy Polską i Skandynawią, jeden będzie narzekał, inny powie, że tanio. Obiad w lokalu od 7-10 euro, piwo od 2,5 do 3,5 euro, jak kogoś obchodzą ceny w estońskich koronach, to są, trwa okres przejściowy, bo euro jest tu świeżakiem. Od początku roku tu rezyduje.
Geriatyczna atmosfera miasta nie psuje jednak naszych dobrych nastrojów, Tallin to przyjemna mieścina, choć nie na 3-tygodniowy pobyt. Śledzimy ofertę całej Estonii, nie predstawia się imponująco:
- Tallin
- Park Lahemma - jezioro i rzeki, jest bagno
- Narwa - średniowieczna twierdza nad rzeką, za blisko granicy z USSR - odpada więc dla nas
- Rakvere - romantyczny zamek, do przemyślenia
- Tartu - zwane hucznie Atenami Północy, im bardziej imponująca nazwa, tym większe zazwyczaj rozczarowanie
- Jezioro Pejpus - vide Jezioro Rożnowskie
- 5 wiatraków
- zamek biskupa w Kuressaare
Decyzje jury podejmie jutro, kiedy się obudzi i poinformuje o tym należne organy.