W nepalskim wiezieniu u Damiana-sana (prawie) - 23.X.2011
Written by Jacek Gabryś
Sunday, 23 October 2011
Zanim o tym, co w tytule, cofnijmy sie historia do piatku. Piatek byl dniem zapasowym, gdyby cos na treku poszlo nie tak (deszcz, zawal, sraczka, milosc). Jako ze wszystko poszlo tak, w czwartek ustalilsmy, ze w piatek spedzimy czas na niebezpiecznych atrakcjach. Co zaoferowala nam Pokhara:
- paragliding, na takiej lotni sie skacze i leci pol godziny z widokiem na Himalaje - cena - 65 euro. Juz w czwartek chcieli od nas 40 zaliczki (za dusze). Nie zgodzilismy sie, obiecalismy, ze wrocimy nad ranem, bo ma to sens tylko przy pogodzie - zylecie. I nie pomylilismy sie - w piatek rano chmury i gory sie zjednoczyly - event SPALONY.
- rafting - w okolicy jest kilka rzek, ale sens maja tylko raftingi o klasie minimum 4 (skala 1-5). Ten mial ledwie 3 - taki rafting mozna zrobic na Rudawie - event SPALONY (cena 27 USD od osoby, fajne prawdziwe raftingi w Himalajach trwaja 2-3 dni)
- canyoning - ktokolwiek slyszal, ktokolwiek wie, posrednicy dzwonili to tu i tam i zaden nie byl w stanie sporzadzic jakakolwiek konkretna oferte - event SPALONY.
- kayaking - nikomu sie nie chcialo wioslowac - event SPALONY.
Tak wiec udalo nam sie przepierzyc piatek. A przepraszam, kilku chlopcow wynajelo lodke i poplynelo opalac sie na pobliskim jeziorze, na tym przykladzie pokaze wam ile warta jest praca w Nepalu - wynajecie lodki na jedna godzine - 3 euro, wynajecie lodki na jedna godzine z panem wioslujacym - 3,5 euro.
Dzien spedzilismy na kupowaniu kaszmirowych sweterkow albo szaliczkow, tudziez map Himalajow i kartek pocztowych, zlotych Buddow i innych bozkow.
Sobota rano to powtorka z rozrywki - nic nie wnoszacy przejazd z Pokhara do Kathmandu - tradycyjne 7,5 godzin, 200 km. A nie, podrozowali z nami talibowie z Pakistanu, ktorzy przyjechali tu do swietych miejsc, ale zainteresowani byli takze inwigilacja Michala Hajca - to byla ostra proba dwoch wielkich wywiadow - WSI i pakistanskiego, skonczylo sie tym, ze Pakistanczycy wysiedli (wysadzili sie) pod wielce wymownie brzmiacym budynkiem - Kathmandu World Trade Center (naprawde!!). Pojawia sie zdjecia z tego ciekawego wydarzenia.
A najciekawsze na koniec, czyli w niedziele, ktora w calosci spedzamy w Kathmadu, ktore jest pieknym, czystym, bogatym, o zanieczyszczonym powietrzu miastem (jesli dodamy "nie" przed tym zdaniem to otrzymamy zdanie prawdziwe). Choc i tak Lukasz twerdzi, ze jest to tylko Very Soft Version of India dla niemowlakow podrozniczych.
Wynajelismy sobie rano taksowki (kazda po 15 euro), ktore przewiozly nas po pierwszoligowych (ale globalnie czwartoligowych) atrakcjach Kathmandu (Durbar Square - czyli dawny ryneczek, na ktorym wznosza sie budowle krolewskie, Swayambhu, przyjemne wzgorze z kilkoma swiatyniami hindu i buddu, a takze Patan). We wszystkich atrakcji obowiazuja bilety wstepu, ale sa one powedzialbym dobrowolne...).
A teraz najciekawsze... dojechawszy pod hotel, Damian otworzyl drzwi i ...nadjezdzajaca druga taksowka dokonala dziela zniszczenia :) W tej drugiej taksowce zrobila sie wielka dziura, nasze drzwi nie byly sie w stanie juz domknac. I wszystko w najruchliwszym miejscu Kathmandu. Zbiegly sie tlumy,zaczely sie przepychanki, pojawilo si 5 policjantow ze strzelbami i niemniej groznymi palkami. Bylo goraco, wszyscy pokolei obrzucali sie wina. My na drugiego kierowce, ze jechal za blisko, on na nas, ze otworzylismy drzwi, my na naszego kierowce, ze pozwolil sie tu zatrzymac. Wg nas wina lezala po srodku i postanowilismy dac jednemu z nich 20 euro... (na tyle wycenlismy tutejsza blcharke tego zdezelowanego juz wozu). Damian wspomnial cos o ubezpieczeniu (wszyscy wokol zaczeli sie tarzac ze smiechu, Marcin chcial abysmy sie rozplyneli w tlumie). W koncu policjanci kazali Damianowi i jego adwokatowi (czyli mnie) jechac na komisariat. A tam widoki jak z Borewicza - szef placowki czytal gazete, a jego kumpel odganial muche. Nie mieli nawet dlugopisu na wyposazeniu, wiec poproszono nas o nakreslenie przebiegu wypadku naszym wlasnym sprzetem. Kreslilismy sugestywnie, kazdy wyglaszal tyrady, jeden przekrzykiwal drugiego. Adwokat, ofiary,swiadkowie i komendant spisali sie swietnie, wine rozlozono po rowno, my zaplacilismy rzeczone 20 euro, pierwszy taksowkarz zaplacil cos drugiemu, drugi pierwszemu, tylko my nic nie dostalismy, ale 20 euro / 6 nie specjalnie nas po kieszeniu uderzylo. Damian obiecal, ze na drugi raz bedzie uwazal, bo inaczej... zostanie umieszczony w nepalskim wiezieniu na 20 lat o misce ryzu z podejrzanymi o seksualne przestepstwa obywatelami Nepalu. Na takie postawienie sprawy Damian przystal.
Takie to przygody przezywamy w Nepalu. To juz prawie jest koniec, jeszcze tylko noc w jednym z najgorszych pokojow w mojej karierze (grzyb na scianie, brudna posciel, brunata woda, karaluchy i smrod, ale jest milo i przyjemnie ;)) i wylot o 13.45 z Kathmandu do Istambulu (tam 00.15 z poniedzialku na wtorek) oczywiscie via Zjednoczone Emiraty Arabskie (Sharjah).
Mamy 5-ty dzien treku, Lukasz juz dawno w trasie, a my z Marcinem w opustoszalym hotelu mielimy omleta i kupujemy kolejna juz (dziewiecdziesiata?) puszke Sprite. Ruszamy. To sa juz 3 tysiace, sciezka w koncu wyszla z lasu, idziemy zboczami, dolem plynie strumien, spadaja wodospady, a przy sciezkach bawia sie malpy. Nastepny przystanek to juz Machhaphuchhare Base Camp - 3700 m, a sam szczyt to 6993 m n.p.m, oficjalnie nigdy nie zdobyty, bo wladze Nepalu zakazaly wspinaczki (to swieta gora o ksztalcie rybiego ogona), ale ponoc w 1980 roku byl na niej jakis Nowozelandczyk. Obserwujemy to z dolu - wydaje sie byc trudnym do zdobycia szczytem nawet i dla nas. Do MBC docieramy jak zwykle osobno, jak zawsze na szlaku bowiem podrozujemy samotnie, kazdy samodzielnie dzwiga swoj krzyz. Marcinowi, Hajowi i Damianowi znow malo, postanawiaja wyskoczyc jeszcze tego samego dnia do celu dnia kolejnego - pozostala trojka uznaje to za glupi pomysl, w gorach trzeba energie oszczedzac. Jest juz dosc zimno - ladujemy w spiworach i od 14 do 21 wegetujemy, bo i tak wokol jest mgla. Gramy w karty w Dupe Biskupa z przypadkowo napotkanymi kobietami - Pawel i Marcin nawiazuja przyjazn z Kanadyjka lat 45, ktora zostawila swoje maloletnie corki (20 i 18 lat), rozwiodla sie z mezem, sprzedala dom i podrozuje dookola swiata. Mamy zaproszenie do Vancouver dla calej szostki, po tym kiedy Marcin zaaplikowal jej leki ze swojej magicznej przenosnej apteki.
Nastepuje dzien szosty - normalnie to powinine byc dzien krytyczny, ale dla nas to bulka z maslem - niecale 400 metrow w gore, okolo 1,5 godziny nawet dla maruderow. Docieram jako ostatni do 4130 m, ale po prawdzie tez wyszedlem z bazy ostatni. Jest 11 rano i lansujemy sie wszycy u celu naszej wyprawy, dalej juz tylko wejscie wspinaczkowe ze specjalnym permitem, kilku z nas probuje szarzowac, ale wyzej niz 4550 m nie da sie wejsc. Annapurna to masyw szczytow, z ktorych 6 ma ponad 7 tys metrow, wszystkie z nich widzimy nad nasza glowa, w tym ten najwyzszy - Annapurna I (8091 m) - zdobyty przez Maurice Herzoga juz w 1950 roku, wiec jestesmy lekko spoznieni. Samo Base Camp to 4 hotele, kopczyki poswiecone zmarlym himalaistom, ktorych zginelo tu sporo (58 zmarlych na 153, ktorzy gore zdobylo). Kukuczka i Hajzer dokonali pierwszego wejscia w sezonie zimowym, a bylo to w 1987 roku (przy okazji - Kukuczka zginal na Lhotse 2 lata pozniej).
Wszystkim tym uradowani eksplorujemy okolice do godziny 13 tej, bo potem tradycyjnie gory osnuwa mgla i ladujemy w spiworach - noc jest krytyczna, ja spie w polarze i swetrze, Marcin w kurtce puchowej, Lukasza nie widac w ogole - byl on prawdziwym kokonem. Kaszel, sapanie, para z ust - ledwie docieramy do rana, temperature w pokoju szacuje na 4-5 stopni.
Dzien 7-my - sesje o wschodzie slonca, Marcin z rana wyprawia sie z jakims nepalskim niespelnionym goralem na gran - tam razem slubuja wiernosc Annapurnie, Nepalczyk wciska Marcinowi kilka glodnych kawalkow, ktore Marcin potem przekazuje nam. Nabombiamy salta w dol - Lukasz zle sie czuje, podobnie Pawel, dzielnie zbiegaja do wioski Chomrung, zdecydowanie liderzy tego etapu. Dzien na szlaku to oczywiscie spotkania z tymi samymi ludzmi, wyprzedzania, mijania, w szybszym lub wolniejszym tempie pokonuje sie podobne etapy w te same dni. Tlokow powiedzialbym nie ma, ale powiedzenie, ze jestesmy sami wsrod tych pieknych, himalajaskich gorek - to tez bylaby przesada. Dzien konczymy slynnym podejsciem schodami pionowo w gore w Chomrungu - cale zycie staje mi przed oczami, ale nie tylko mi, po drodze spotykam Marcina i Haja, ktorzy spozywaja browary w hurtowni, w ktorej zaopatruja sie wszyscy lokalni tragarze (1,60 euro kontra 3,50 euro na gorze). Pieknie podsumuwujemy dzien dyskusja polityczna, zwolennicy PO spieraja sie z obozem PiSu, prawdopodobnie sa wsrod nas tez wyborcy Janusza P. - o zgrozo!!!!!
Dzien 8-my - to urodziny Damiana, na ten czas rano przynosi on doskonale ciastka z miejscowej cukierni, nie obywa sie bez zyczen, gratulacji, akademii ku czci szanownego jubilata. To juz tylko 2000 m. n.p.m, slonce, nagie torsy, opalanie, zapowiada sie lekki, przyjemny dzien - za godzine bowiem docieramy do goracych zrodel (nie pomne nazwy, ale sa jakies 1 godzine od Chomrunga idac w dol po bardzo stromych schodach). Po drodze znajdujemy pilke, wykonuje kilka kapek w pelnym rynsztunku nad przepascia, ryzykujac wycieczke dzieciakow kilkaset metrow w dol po pilke (w tym kontekscie tragicznie wygladaja w Himalajach mecze pilkarskie - kto wykopie pilke poza linie boiska ten moze wrocic z nia juz kilka godzin po meczu). Zrodla bardzo przyjemne, jakies 35 stopni, tuz obok dla rownowagi strumien - stopni 5. Kapiemy sie tu i tu - oprocz mnie, bo mi sie w strumieniu nie chce ;) Dalsza droga bardzo przyjemna, powiedzialbym wczasy do Tolki (1770 m). Trek w koncu prowadzi po czyms poziomym, mijamy wsi spokojne, wsi wesole, gdzie ludzie pozdrawiaja nas bardzo radosnie, a my ich. Ten etap wygrywa Lukasz bohaterskim atakiem na schodach - o czym miejscowi beda rozprawiac przez dlugie zimowe wieczory. Przypatrujemy sie jak miejscowi miela cos w ryzu, jak dzieci wracaja ze szkoly (a do szkoly czesto idzie sie 2-3 godziny)- it's beautiful - jest pieknie.
Dzien 9-ty - po kulinarnej uczcie dzien wczesniej (najlepsze jedzenie na treku, pierwszy lodge w Tolka, wszystkie potrawy przyrzadzane w koncu przez kobiety, na swiezo, w przeciagu miniumum godziny!), kiedy zamowilismy wszystko co mieli w kuchni, czeka nas ostatnie podejscie (cholernie strome schody, na ktorych postanawiamy po raz kolejny urzadzic wyscigi, a z ktorych powinny odebrac nas karetki reanimacji).No i juz spacerek w dol do miejscowosci Phedi - mijamy placowke APAC'u, na ktorej sprawdzaja jeszcze raz nasze permity i wypisuja nas z ksiegi gosci - niestety musielismy przemycic mnie, bo moje permity znalazlem dopiero dzisiaj w hotelu.Czyli stan naszej grupy wyglada nastepujace - 6 weszlo, 5 wyszlo, gdybym wierzyl w to, ze ktos sie tym bedzie przejmowal, to bym sprawe probowal jakos wyjasnic, ale wiem, ze po prostu spisza mnie tam na straty jako kolejna ofiare Annapurny, jak ktos sie kiedys dokopie do ksiag, bo komputera tam nie zauwazylem.
Dojezdzamy do Pokary (12 euro za 6 osob) i tak konczymy swoj trek, ktory dla wielu moze byc najwiekszym sukcesem ich zycia, ale ja bym tam nie dramatyzowal.
Hallo, hallo, Warszawa, czy nas slyszycie ? Ze studia w Pokhara witaja panstwa Jacek Gabrys i Damian Grela. Pogoda jest dobra, slonce juz nie swieci, bo jest godzina 19, a na zwrotniku, dokad stad niedaleko (do Zwrotnika Raka), ciemno sie robi zawsze miedzy 17.30 i 18.30. Dzis zakonczylismy trek do Annapurna Base Camp. Mial trwac 9 dni i tyle trwal. Wszyscy mieli dojsc i tak sie tez stalo. Dokladny opis trasy dla potomnych z lista tego, co brac, a czego nie, zamieszcze juz po wyjezdzie, a teraz opowiem Wam w skrocie jak to wygladalo.
Jak sie rzeklo, niespodziewanie w Ghorepani w drugi dzien treku znalezlismy neta. I nastepnego dnia, a byl to dzien trzeci, obudzilismy sie o godz. 4.50. Wyjrzalem przez okno (prawie wszystkie okna w Himalajach maja jakis widok na osmiotysieczniki) i zobaczylem widok jak spod kopalni Ziemowit. Setki czarnych postaci z czolowkami na glowie blyskalo wokolo. Koniec szychty, wszyscy zmierzali w kierunku Poon Hill. Nalozylismy buty, bo na treku zyje sie w trybie sciagnij/ubierz buty do spiwora i ruszylismy w gore. 45 minut, 3200 m, na gorze zainstalowala sie juz budka z goraca herbata i Coca Cola, bo tego nigdy i nigdzie na swiecie nie moze zabraknac. Widok powiedzialbym pierwszorzedny - w promieniach slonca prezentowaly sie po kolei lokalne osmiotysieczniki - Dhaulagiri 8167 m. n.p.m i Annapurna 8091 m. n.p.m oraz oczywiscie kilkanascie siedmio i szescio tysiecznikow, niewartych uwagi, cisze przerywaja przeltaujace nad glowa male samoloty, ktore regularnie spadaja, kilkanascie osob na pokladzie za pol godzinny lot nad Annapurna czy Mount Everest placi ok. 100-120 euro.
Wracamy do hotelu - a tam w menu to co zwykle (wszystkie restauracje maja tu wydrukowane te same menu, w tej samej szacie graficznej, z +-10% roznica w wyborze potraw) - omlet, sadzone, pancake, czyli nalesnik, chiapati, czyli indyjski placek czy tibetan bread. Ruszamy do Chomrunga (2150 m), mielismy do przejscia 3000 m roznicy poziomow - 1000 w gore, 1000 w dol i znow 1000 w gore. Dzielnie z Lukaszem trzymalismy sie grupy prowadzacej, ale na ostatnich metrach padlismy - znalezione nas w bramach Chomrunga, lezacych pod murem - to byl zabojczy dzien, bo pamietajcie, ze urzadzalismy sobie w Himalajach wyscigi. Na calym, 9-dniowym treku wyprzedzilo nasza grupe moze 2 lub 3 ludzi, nie liczac nepalskich tragarzy. Wiem, wiem, jak mawial pewien himalaista - "na zawody wybieram stadion, a Himalaje sa dla mnie sanktuarium, gdzie modle sie", ale on juz nie zyje i zginal w tym sanktuarium... przypomnialem sobie, ze byl to rosyjski Himalaista i zginal wlasnie pod Annapurna. W kazdym razie atmosfera rywalizacji byla wyczuwalna.
W Chomrungu w menu byl stek i hamburger, ktorego pobralismy, ale nie polecamy. Przypominam raz jeszcze o zasadach, jakie rzadza w hotelach na treku - mieszkasz zawsze za jedno euro, ale obligujesz sie do stolowania w lokalnej restauracji - ceny oczywiscie ida mocno w gore wraz z wysokoscia. W kazdym razie wydawalismy srednio od 7 do 17 euro za dzien za osobe (plus sprite, mars w stacjach posrednich). Kilka cenowych rekordow jest bitych - piwo za 3,50 euro, Mars za 1,70 e, ale i tak budzet jest smiesznie niski.
Po Chomrungu kolejna stacja jest Himalaya (z pamieci jakies 2950 m). Zgodnie z zasada, ze dla aklimatyzacji warto wznosic sie nie wyzej niz 500 m na dzien, my mamy plan na tysiaca. Poczatek jest trudny, 300 m w pionie stromymi schodami w dol. Juz rozpaczamy, ze za kilka dni trzeba bedzie pokonac ta droge pionowo w gore. Na schodach bohaterkism atakiem wslawia sie Jacek Gabrys, ktory pierwszy dociera o 14.10 do Himalaya, odpokutujac to potem przez kilka dni Ten atak mial podwojne znaczenie, bo zarezerwowal bowiem 6 ostatnich miejsc w lokalu. O kolejnych harcownikach opowiemy pozniej.
Bohaterska czworka lokuje sie w jednym lokalu, Lukasz i Pawel mieszkaja z pania Renata, wspolczujemy takim kobietom, ktore majac 60 lat musz isc same z przewodnikiem w Himalaje, bo nikt inny nie chce ich zabrac, albo zabrac sie z nimi. Ale takie to nasze spoleczenstwo, wola na All Inclusive pojechac :(
Do poznej nocy bawimy sie przednio w naszej swietlicy, a wiecie co to jest pozna noc na szlaku ? To 20.15, bo o tej porze w swietlicy klada sie spac szerpowie i tragarze, ktorzy swoje w ciagu dnia przebiec musza i ktorzy swoje w ciagu dnia zaniesc musza. Holenderki i Kanadyjki niepocieszone tym, ze tak fajnych 6 chlopakow juz dzis nie poderwa ida spac do swoich pokojow, a my i rowniez zasypiamy o 21.30, dokonujac lektury (ja przeczytalem juz na tym wyjezdzie 3 ksiazki...).
O dniach 5-9 w Himalajach juz jutro, bo wciaz bedziemy stacjonowac w Pokhara.
Tak jak myślałem, na 2900 m n.p.m.
tez maja net. Ma on daleka drogę do pokonania, musi zejść z gór, ale w końcu
dotrze do waszych chatynek. Wracając do treku, to rozpoczęliśmy go jak chcieliśmy
wczoraj rano. Pożegnał nas gospodarz tradycyjnym nepalskim "Namasteee",
to powitanie, pożegnanie i znak pokoju, którego używamy i my. Po 1 godzinie
jazdy taksówką (13 euro) - tym razem wzięliśmy dwie, bo nepalskie taksówki mieszczą
3 osoby w środku i 3 plecaki na dachu - dojechaliśmy do Nayapul. Tam wszystko
sie zaczęło, szkoła się zaczęła... Pojawiają sie 2 budki, sprawdzające permity
(TIMS – można zrobić je tam za ta sama cenę, co w mieście, i APAC - za tego zapłacić
trzeba 2 razy więcej, wiec odradzamy). Robimy testy na szczelność kontroli - z
naszych wyników wychodzi, ze moglibyśmy przemycić 2 na 6 osób bez żadnych
permitow. My permity mamy, ale testy szczelności zawsze robimy, nie przeszło
ich wiele atrakcji klasy światowej (np. zoo w Madrycie i zamek Himeji w
Japonii). Testów nie oblało Macchu Picchu.
Koniec dygresji. Wchodzimy na trasę
(1000 m. n.p.m.) i co mogę powiedzieć, ani ona trudna, ani łatwa. Od razu
formuje sie od 4 do 6 grup. W pierwszej z nich idzie Haju, prawdziwy nadczłowiek
gór, ale on codziennie rano biega, tańczy, skacze i pływa w Krakowie. W drugiej
podążają Damian i Marcin, oni w górach są co 2 tygodnie, wiec to zobowiązuje,
ale spodziewałem sie więcej po nich ;) Grupa trzecia jednoosobowa to Pilch,
czasem ponosi go fantazja źrebaka, ma aspiracje być w grupie drugiej, ale
czasem kończy w grupie czwartej, która stanowię ja. Stały, równy poziom to moja
dewiza. Szacunek do gór przede wszystkim, często rozmawiam z miejscowymi,
dlatego dochodzę później. Karawanę zamyka Paweł, któremu nie pomogło
nawet to, ze przez ostatnie 4 tygodnie chodził do pracy na nogach i ma 5 pluszów
w plecaku. Aha, i ma jeszcze kijki, ale nie wiem czego sie po nich spodziewał.
Dochodzimy do miejscowości z dwoma mostami, od samej bazy wzdłuż drogi ciągną
sie hoteliki, restauracyjki (ale nie spodziewajcie sie cudów, wszystkie maja to
samo menu, polecamy garlic soup, onion soup, reszta to makaronopodobne średnio
smaczne potrawy i nieśmiertelny ryz z sosem z soczewicy, ale ludzie gór karmia się
widokami). Mielismy dojsc do 1880 m i doszlismy, ale poprzedzil to jeden bardzo
trudny, niczym Golgota, fragment. 3710 stopni i czuc to na plecach. Juz o 14
odpoczywalismy w lodzy, ktora pobila nasz dotychczasowy rekord - 1 euro za
osobe w pokoju. Dotychczasowy rekord dzierzyla wioska gdzies w marokanskim Atlasie.
Piekne widoki, wysokie gory, zielone pola ryzowe i Szerpowie niosacy na plecach
80 kilogramowe plecaki, tyle zapamiętamy z pierwszego dnia. Byly jakies glupie
dywagacje, czy nie zrobić jeszcze dodatkowego podejscia, które przewodnik
przewiduje na drugi dzien, ale grupy czwarta i piata mocno protestowaly. Rano
pobudka, obudzily nas śpiewające dzieci, zmierzające do szkoły, ktora jest
tysiąc metrów w pionie pod nimi. Szczęśliwe dziecinstwo. Aha, no i obudziła nas
Annapurna South (7020 m czy jakoś tak), ktora zajrzała do naszych okien. To będzie
na zdjęciach. Drugi dzien bez historii, 4-5 godzin bardzo spacerowego przejścia
z Uluri (1880 m) do Ghorepani (2890 m), gdzie w lóżkach szykujemy sie do
jutrzejszego bardzo powaznego wyzwania - o 4.30 rano na Poon Hill, gdzie w słońcu
zaprezentują się nam wszystkie góry okoliczne,w tym Dhalaughiri (8167 m)
i Annapurna właściwa (8021 m), a potem czeka nas okolo 8-9 godzin marszu w dol
i w gore (to bez sensu, po nie po to wchodziliśmy na 3200, żeby jutro schodzić
na 1800) i potem wracać na 4200, ale co poradzi... Kolejna relacja pewnie
po treku, bo światłowodu pod Annapurna sie nie spodziewamy. Ogólnie jest fajnie,
zabawa trwa, nic nas nie boli, jesteśmy zdrowi, tylko naszym śladem podaza ukraińska
brygada, ktora bedzie sie pewnie chciała dziś zintergrować. Pozdrawiamy.