W drodze z Panajachel w Gwatemali do San Cristobal de las Casas (Meksyk)
dotarla do nas tragiczna wiadomosc o katastrofie lotniczej, w ktorej zginal
moj serdeczny przyjaciel, Seba Majewski. To byl szok. Chwila w ktorej
chcialoby sie zatrzymac i cofnac w czas. Chwila w ktorej nie chce sie
wierzyc slowom w sluchawce. Chwila wielkiego bolu, niedowierzania, ze to
nie tak mialo byc... ze przeciez mielismy plany, niedokonczone rozmowy,
cale zycie jeszcze przed soba...
Nie ma co ukrywac ze beztroskie plecakowanie zakonczylo sie na granicy
Gwatemali i Meksyku. Przez kolejne dni snulismy sie po kolonialnym San
Cristobal wspominajac Sebka. Spogladajac ze wzgorza Cerro de Guadelupe na
nocna panorame miasteczka czy saczac wino wspominalem Ani nasze studenckie,
czasami stukniete przygody ktorych dziesiatki przeszlismy z Sebą przez
prawie 10lat znajmosci. Zal sciska za gardlo, ze juz nie siadziemy przy
piwie i nie pogadamy...
Innego dnia plynac łodzią przez wysoki na kilometr kanion Sumidero czy
wdrapujac sie na Piramide Slonca w Teotihuacan (trzecia najwyższa na
świecie) towarzyszyla mi refleksja jakim pylem wszechswiata jest nasze "tu
i teraz".
W Mexico City godna polecenia jest wizyta w dzielnicy Coyocan, gdzie wsrod
parterowych rezydencji niegdysiejszej meksykanskiej bohemy odnalesc mozna
spokoj i zlapac oddech uciekajac z buzujacego centrum. Coyocan i Viveros to
miesjsca kojarzone z Frida Khalo (pewnie wiele osob pamieta hollywoodzka
produkcje Frida), Diego Rivera czy Trotskym, ktory skazany przez
stalinowski rezim na banicje znalazl tu swoj azyl. Jak sie okazalo nie
dostatecznie daleko od ZSSR. Nawet za oceanem dosiegly go macki bezpieki.
Warto zwiedzic muzeum Fridy, ktore miesci sie w jej domu. Casa azul -
niebieski dom, w ktorym Frida i Diego spedzili dluzsza czesc swego
burzliwego zycia miesci niewiele obrazow,ale za to spory zbior osobistych
przedmiotow i zapiskow. Najciekawszy jednak jest sam dom i ogrod. Zostal
zaprojektowany na planie podkowy z wewnetrznym ogrodem (ciekawostka sa
przechodnie pokoje). Na Coyocanie serwuja tez wysmienita kawe.
No coz pora wracac. Dziekuje wszystkim za uwage. Zapraszam na bloga: Peru
Michala i Marii widziany Lukaszem oraz Jacka Brasileire.
Unoszony Boeingiem 767-300 ER linii Aeromexico nad Atlantykiem pomyślałem
wypatrując się w ogrom oceanu zlewający sie z wygwieżdżonym niebem:
"Sebcio, wiem, ze kiedys się spotkamy, ale jeszcze nie teraz, jeszcze
nie... "
Podobnie jak Warszawiacy zwykli mawiać zamiast Warszawa - Wawa, tak
Gwatemalczycy zwą swój kraj po prostu Guate. Na pierwszy rzut oka
Guatemala City przypomina Manilę, tyle że chyba bardziej niebezpieczna,
tak samo jednak zanieczyszczona oraz spowita smogiem i smrodem.
Zawitaliśmy tam tranzytem między Flores, a Antigua. Ale od początku. Do
Flores z Belize City w 5h udaliśmy się celem zobaczenia Tikal,
największego miasta Majów, datowanego na ok 700 BC. Archeologiem nie
jestem, ale dla mnie to najlepsze jak do tej pory ruiny Majów. Chitzen
Itza jest strasznie skomercjalizowane, wszystko ogrodzone, dziesiątki
autobusów z turistas z meksykańskiego Sopotu - Cancun. Tikal w Gwatemali
w czasach swojej świetności liczyło 100 tys. mieszkańców i dzięki
wydobyciu krzemienia stało się najsilniejszym miastem regionu. Wojownicy
opracowali całkiem chytry sposób walki. Zamiast stawać twarzą w twarz z
przeciwnikiem, otaczali go okręgiem i wykańczali rzucając włócznie
zakończone krzemieniowymi ostrzami. Ruiny położone głęboko w dżungli
robią wrażenie zaginionego miasta. Po meczącym dniu u Majów można się
pobyczyć w pięknym Flores, nad Lago de Peten Itza.
Jezioro ma błękitną
wodę, po prostu Chorwacja. Z Flores nocnym lux busem, z fotelami
odchylającymi się prawie do poziomu, 12h przyszło nam podróżować z
szybką przesiadką w Guate City do Antiguy, miasta leżącego w cieniu 3
wulkanów: Agua, Fuego i Acatenango, ok. 4000 m n.p.m. Malownicze uliczki
byłej stolicy, z pastelową niską zabudową w kolonialnym stylu, pokrytą
terakotą, to must see w podróży po Gwatemali. Wybraliśmy opcję wycieczki
na dalej położony, niższy, nadal aktywny wulkan Pacaya - 2552 m n.p.m.
Niestety, nie było nam dane podziwiać przelewającej się pod nogami lawy,
bo podobno po erupcji w 2010 roku nieco wygasł. Co innego twierdzili
Francuzi, których spotkaliśmy wchodzących, obładowanych piwem i
kiełbaskami. Oby ich plan noclegu na krawędzi krateru nie zakończył się
jak wizyta Napoleona pod Smoleńskiem. Śledźcie Reutersa:-)
Zenek się w ogóle nie odzywa. Pewnie się gdzieś zaszyli w romantycznej hacjendzie. Według informacji kontrwywiadu gwatemalskiego przebywają kilkanaście kilometrów na zachód od stolicy kraju, Gwatemali, w ośrodku w pobliżu wulkanu Agua.
Jak widzimy, na pierwszy planie między innymi Audi TT, nieźle jak na kraj, którego PKB na mieszkańca to 4 500 USD (Polska = 18 500 USD).
Wcześniej pokręcili się chwilę po okolicznych świątyniach, głównie bawili w Tical, które było stolicą swego czasu Majów oczywiście, tak jak Kraków był stolicą Polski. Ale skończyła się koniunktura, Majowie musieli opuścić Tical w IX wieku, Krakowiacy wciąż tu mieszkają. Tical odkryto dla białych dopiero w XVIII wieku, uczynili to hiszpańscy misjonarze, poważne badania zaczeły się toczyć jednak dopiero w XX wieku. Świątynie są wysokie, do 65 metrów, nasi podróżnicy też są wysocy, sięgają nawet do połowy wysokości świątyni.
Trochę jak Kopiec Wandy.
A przypomnijmy, że do Gwatemali nasi przyjacieli przybyli prosto z Belize, gdzie było tak:
A quesadilla'e (tortilla z masy kukurydzianej z roztopionym serem i czasem z bogatszym nadzieniem) jadło się tak:
Po nieco nudnawym i przeładowanym emerytami i daleko przepłaconym San Pedro
pora na raj backpackersów i innych zmęczonych codziennym wstawaniem i
podejmowaniem wyzwań Actimela, wdzwanianiem się w call'e, osiąganiami targetów w korporacjach, szpitalach i innych
przybytkach. Caye Caulker to właśnie to miejsce, do którego nie
powinniście przyjeżdżać jeśli chcecie bezboleśnie wrócić do
rzeczywistości, która została za Oceanem - popytam, czy nie mają jakiejś
przychodni na NFZet.
Sprawa wygląda tak: miasteczko, raczej wioska, ok. 2 km długa, wzdłuż plaży, bez
asfaltu, biały piasek pod nogami, domki w stylu kolonialnym z werandami
jak u wuja Sama w Arkansas, otoczone palmami kokosowymi. Kilka sklepów, żeby kupić najpotrzebniejsze rzeczy, tj piwo Belikin i krem z filtrem
50, ewentualnie owoce u gospodarza za furtką, wszędzie można dojść (dla
leniwych opcja rent a bike) - tak tu obrzydliwie jest. Zapomniałem dodać, że
temperatura wody to ok 28 C (zupaaaaa!! - przyp. JG), powietrza to ok. 30 C, ale wiatr od morza łagodzi upał. Ceny
też na poziomie. 10 USD za skromny pokoik z wiatrakiem nad lóżkiem u pani
Elmy - Sandy Lane Guest House (dla tych co juz rezerwuja bilety:-)
Caye Caulker po huraganie 2008 roku zostało prodzielone na 2 części.
Nigdyś spokojna wyspa z farmami kokosowymi I przemysłem rybnym obecnie
pełna jest plecakowiczów i rastafarian.
Bardzo długo misiaczki nie dawały znaku życia. Nie chcę spekulować, ale
coś tam mogło się wydarzyć, Marcin kazał mi wrzucić tą piosenkę na początek relacji, która ponoć towarzyszy im od samego początku wojaży po Ameryce Północnej (Meksyk) i Środkowej (Belize i Gwatemala)
Nie wiem dlaczego akurat tą, bo jej akcja dzieje się na Kubie i na Jamajce, ale nie był on nigdy z geografii zbyt mocny. Swoją drogą podzielę się tu smutną (radosną) refleksją. Podróżowanie zeszło pod strzechy, w tym tygodniu tylko sami bliżsi znajomi kolejno odlatują do: Szanghaju, Miami, Buenos Aires, Mombassy i Limy. Gdzie te czasy, kiedy globtroteria.pl przedzierała się z maczetami przez najdziksze rejony świata, będąc tam pierwszymi białymi ;) Oddaję głos Marcinowi.
W Meksyku czas spędziliśmy głównie na nurkowaniu w cenotach, czyli w studniach krasowych, utworzonych w skałach wapiennych, z tego słynie właśnie Jukatan. Filmik z tego wydarzenia dostępny jest na Facebooku Zenka Smetany (to mój FBkowy pseudonim). Najtrudniejsze jest zejście do takiej jaskini, wymaga zeskoku prawie jak Kamil Stoch, z pełnym rynsztunkiem nurkowym na plecach. Za czasów Majów wierzono, że to droga w zaświaty, na szczęście nam udało się wrócić. Nudziliśmy się też w Tulum, co pokazuje kilka poniższych zdjęć. Wiecie, co można robić jak wokół marne 28 stopni.
"Hello sweetheart, how are you doing?" - przywitało nas na odprawie
paszportowej w Belize. Pani w dredach, ale w urzędowych niebieskich kolorach
uniformu, pobieżnie przerzuciła strony paszportu, zwracając uwagę, że sweet heart
trochę podróżował, życzyła miłego pobytu. Witamy w Belize, Caye
Ambergis, San Pedro znanego z hitu Madonny La Isla Bonita i
amerykańskich rentierów spędzających tu swoją emeryturę.
Pożegnanie w meksykańskim Chetumal było o wiele mniej wyluzowane. Po
odprawie paszportowej i uiszczeniu obawiązkowej port fee 50 peso (100 peso to 6 zł) i 294
peso podatku dla tego pięknego kraju zostaliśmy skrupulatnie obwąchani
przez słodkiego pieska, czy aby nie wywozimy dropsów dla rastafarian.
Dobrze, że zjadłem swoją suchą wiejską, bo pies by zwariował.
Belize, mimo swojego położenia między tanią Gwatemalą i stosunkowo budget
price Meksykiem jest dalekim od filipińskich realiów miejscem. Dzięki
miłemu Irlandczykowi, który miesiąc temu założył knajpę i nie narzeka,
udało nam się znaleźć pokój za 80 dolarów belizyjskich, tj 40 USD. Wszystko inne było
przebrane lub porezerowane. Ponoć najtańsze pokoje można ustrzelić za
20 USD, ale nie teraz - it's high season. Pan na recepcji po krótkiej
rozmowie stwierdził, że da mi special price i zszedł do 70 $belize. Jak poszedłem płacić ze swoją kartą, którą tak dobrze schowałem
przed los banditos, że jej nie mogłem znaleźć, w recepcji pan wyluzował
na maksa i stwierdził, że czemu by nie wystarczyło mu 60 $belize = 30 USD, bo tu źle nie żyją i rodziną za to też utrzyma :-). Może bogactwa nie ma, ale biedy definitywnie też nie. Każdy ma
dach nad głową, klapki japonki z Biedronki, temperatura jest optymalna, jedzenie przechadza się pod podwórzu, owoce i warzywa same sie rodza - Eden? (nie Marcinie, takie są realia każdej wsi nie licząć Finlandii i dalekiej Syberii ;) - przyp. JG). Dla ekipy z wyprawy
po Filipinach: rum z colą trzyma wciąż dobrą cenę - jedyne 4 PLN za szklaneczkę.
Na północy kraju jest największa destylarnia tego trunku, chyba jeszcze
z czasów Piratow z Karaibów, dlatego takie ceny. Reszta tania nie jest, ale to w końcu
Belize. San Pedro nie przypomina wcale dziewiczego raju Madonny, choćby
przez obecność amerykańskich emerytów - część wyspy jest pokryta domkami białasów, którym przyszło tu spędzić tą piękną cześć swojego żywota - Jacku
nam jeszcze zostało parę lat (chyba mi, Ty się już sypiesz - przyp. JG).
Jutro (sobota) spływamy do backpackerskiego Caye Caulker, trochę poleżeć pod palmą :-)