Wizyta do Indii została zakończona, nawiązano wspaniałą współpracę,
która będzie kontynuowana poprzez kolejne transfery siły roboczej do
tego kraju. Podczas pouczającego tygodnia można się było przekonać, że
Indie to nie tylko slamsy w Kalkucie, fakiry i kobry, ale eleganccy
hinduscy panowie w wyprasowanych koszulach, powtarzający wciąż "will do
sir", a Ci bardziej szczerzy trochę inaczej - "please advise sir".
Bangalore, czyli "Dolina Krzemowa" Indii reprezentuje też bardzo wysoki
poziom w dziedzinie korków. Nieznaczne uspokojenie ruchu występuje tam w
godzinach 00-04.30, moja teoria jest taka, ze WSZYSTKIE samoloty
odlatuję do Europy w tym czasie, żeby dać pasażerom jakieś szanse na
dostanie się na lotnisko. W kraju, w którym powoli każdy zamienia rikszę
i rower na małego TATA albo SUZUKI, trzeba przyspieszyć z budową dróg, jak to zrobiło Niezwyciężone Słońce Peru z A2.
Nasz prywatny szofer czekał na nas w samochodzie każdego dnia od 9
do 18, zabijając czas Bollywoodem. Wiózł nas do pracy, po drodze
komentując stojące wzdłuż drogi centra Ericssona, Motoroli i innych -
"India very rich country sir, very good specialists there sir". W
chaotycznym ruchu miał jeszcze czas na oglądanie z nami telenoweli, jak i
na uciekanie przed nadjeżdżającymi z lewej strony włączającymi się do
ruchu samobójcami ( w Indiach chyba nawet na autostradzie obowiązuje
zasada lewej ręki).
Rzeczywiście, armie Hindusów w koszulach od Dżordzio z Armenii robią
wrażenie, centra żyją na 3 zmiany, wciąż pod nimi ruch, autobusy i
ciężarówki dorzucają siłę roboczą, a w holu każdego z budynków kłębi się
około 50-ka kolejnych z CV. To niesamowite jak ten kraj pędzi do
przodu, gdyby byli w stanie jeszcze tylko pozbyć się wrodzonej bierności
i ruszyć choć 20 procentami szarych komórek, cały świat mógłby zacząć
się bać. A tak, to na razie będzie się im opychać robotę typu "good
morning sir, how can I help you, can I already close the ticket?", którą
będą mogli spokojnie wykonywać wg księgi procedur.
Wciąż Indie można śmiało nazywać jednym z najtańszych krajów na
świecie. Jedzenie na ulicy, Chicken Masala, Lamb Masala, inne mięso
ciężko doświadczyć, choć zdarzają się już tacy, który sprzedają
wołowinę, z ukochanej w Indiach krowy, to koszt kilku złotych, płatne w
rupiach... Dla zmęczonych hinduskimi sosami, zestaw w McDonaldzie to
5,50 zł (Kurczakoburger), który w Brazylii kosztował ok. 25 zł....
Riksza to jakieś 60-80 gr/km, cena pociągów jest pomijalna, tylko modne
teraz wśród Hindusów "Galerie Handlowe" trzymają ceny europejskie. Wielkie oburzenie nastąpiło, kiedy zaczęliśmy szukać jakiegoś tradycyjnego targu. "Targ? Tylko biedni, niewykształcenie Hindusi z najniższych kast tam kupują, sir!".
Zanim Hindusów będzie z nami już 2 mld (dotychczas jest ich tylko 1,3),
koniecznie trzeba jeszcze ten kraj sobie obejrzeć choć raz z bliska.
Wyjazd do Indii to element planu zawarcia przyjaźni z lokalnym światem
IT, który na stałe już wpisał się do naszego życia. "I will do sir". "Of
course we know how to do this". "Yes, it has been tested many times
sir". Te małe kłamstewka weszły do slangu śwatka informatyków, czy jak
nasze dumne mamy i babcie mówiły - komputerowców, którzy z Indiami
współpracują.
Nie wiem czy wiecie, ale wiza biznesowa do Indii kosztuje 676 zł,
czyli więcej niż wiza do Stanów Zjednoczonych (400 zł). Ta do Indii
wydawana jest na maksymalnie pół roku, ta do Stanów na 10. W swojej
miłości i naśladownictwie Stanów lekko zagalopowały się i przesadziły.
Ciekawostka - większość zdjęć rentgenowskich w USA wysyłana jest do
Indii i opisywana tu przez miejscowych znachorów, którzy odsyłają je z
powrotem do Ameryki.
Liniami Qatar Airways dotarliśmy do Bangalore. Linie całkiem
przyzwoite, w końcu nr.1 na świecie za rok 2011 ;) Co ciekawe, poziom
obsługi na locie Monachium-Doha znacznie wyższy niż na odcinku
Doha-Bangalore (podobny czas lotu). Siędzący obok znawca Indii z
10-letnim stażem w tym kraju, stwierdził, że to normalne. Wszyscy mają w
dupie Hindusów, bo wiedzą, że i tak jakikolwiek serwis im zaoferowany
przerośnie wszystko, do czego są w swoim kraju przyzwyczajeni. Próbowałem zaanektować dla
siebie kilka miejsc więcej w samolocie w czasie boardingu, znawca ze
stoickim spokojem stwierdził: "wracaj, zaraz ktoś na to miejsce
przyjdzie. W tym kraju, do tego kraju i z tego kraju wszystkie środki
transportu zawsze mają nadkomplet".
Na lotnisku szok. Dr Indiologii Łukasz Pilch, który z miejscowym
naciągaczami przegadał wielu zimowych wieczorów i prowadził kilka
pogadanek, byłby wzruszony. Na odcinku 100 m do oficjalnego postoju
taksówek tylko 2 panów chciało nam sprzedać "special price taxi sir". Do
miasta kawał drogi - 50 minut o 4 nad ranem, droga poprzecinana lejami
jak po bombie atomowej, pasące się krowy, nieoficjalny ruch pod prąd.
Ale to nic, czego by się piszący nie spodziewał. Oczywiście w pełnym mroku.
Kurs kulturalny, na meter, na paragon, na przysłowiową fakturę, za 950 rupii.
Bangalore to przyjemna indyjska mieścina. Wynająwszy miłego
rikszarza w kilka godzin zobaczyliśmy topowe atrakcje. Taksiarz ten
zaproponował ciekawą usługę. Zapłaciliśmy mu 200 rupii za kilka godzin
(100 rupii to 6,30 zł), a w zamian mieliśmy odwiedzić z nim kilka
sklepów, w których przypadkiem nic nie kupować! Mieliśmy tylko wejść i
oglądać. Wyglądało mi to na jakiś bunt i dywersję, ale pokornie
robiliśmy, co nam kazał. Bardzo miły, dzięki niemu zobaczyliśmy stadion
do krykieta (to ten sport, który oglądasz, idziesz spać, potem do pracy,
wracasz, a mecz dalej się toczy ... dziś odbywał się finał miejscowej
Ligi Mistrzów - Chennai vs Kalkuta, "1 billion people my friend will be
watching it!"), Vidhana i Vikasa Soukha, czyli rządowe budynki, pod
którymi odbywa się walka petentów i służb ochroniarskich (komu uda się
dostać do środka i skorumpować notabla?), Bengaluru Palace i parę
innych, czwartoligowych atrakcji. Szału nie ma, ale zobaczyć jak żyje
jedno z największych hinduskich miast - bezcenne. W ogóle zobaczyć Indie
- must see. Może nie - "zobaczyć Indie i umrzeć" (mimo tego co będzie
Wam wciskało kilka nawiedzonych zakochanych w Indiach dziewcząt w
sukienki w kwiaty, odpalając kolejnego jointa na Goa ;)), ale jednak.
Bangalore to swoiste "Indie for the beginners". Mieszka tam tylko ze 7
milionów ludzi, przez ulicę przebiega się tylko w 15 minut, nie ma
żebraków i ulicznych treserów kobr. A szkoda.
Ale cały folklor udało nam się zobaczyć dnia następnego. Wycieczka do
Mysore, 137 km by train. 3h45', 2 klasą, 9 zł za 4 osoby!, z ławkami pod
sufitami, ludnośćią wskakująca przez okno do biegnącego jeszcze pociągu,
świętą krową na torach, drewnianymi wiaduktami nad brudnymi rzeczkami,
do których zesakują chłopcy, którzy przyjechali na wielkich kolonialnych
rowerach, w kolonialnych ubrankach. A w tle palma i przechadzająca się
pani w sarii, wszystko to wymieszane z kupą śmieci przy torach.
Sielanka! Real India, nie taka z zakłamanej produkcji CNN za 300 tys.$.
Biletów nie trzeba kupować roki przed odjazdem, w ogóle nie trzeba ich
kupować, bo nikt ich nie sprawdza, obiowiązuje zasada - "jedzie pociąg,
wskakujemy, a potem się będziemy martwić, wszyscy wskakują, tam musi być
cywilizacja"
Mysore - pomińmy milczeniem. Pałac fajny, ale zwiedzany w grupie 1
miliona Hindusów - mało komfortowy. To kolejne ważne doświadczenie,
odnaleźć się w tłumie, który w Indiach jest zawsze i wszędzie i nie da
się od niego uciec. Naszym celem i tak była droga. Powrotna to hardcore -
oczywiście najpierw należy stoczyć walkę żeby do niego wejść. To akurat
nie problem - będąc 20 cm wyższym i 20 cm szerszym od przeciętnego
Hindusa łatwo zająć dobre miejsce przy wejśćiu do autobusu, Potem tylko
łokcie i kolanka i przesuwamy konkurencje, która czeka na swoją kolejną
szansę. Cena - 15 zł. Pamiętajmy, że za pociąg było 2,5 zł, słusznie
koleje indyjskie cieszą się tak wielką estymą i są w 10 największych
pracodawców świata (1,4 miliona kolejarzy -> 1. Armia USA. 2. Armia
Chin....). A że z powodu faktu, że każdy Hindus przesiada się teraz z
rikszy na Tata, wracaliśmy 5 godzin, koleje te nie mają sobie równych w
świadczonych usługach...
A potem nadszedł poniedziałek i trzeba było iść do pracy! CDN (wydaje mi się, że Indie próbują mnie uwieść...)