Iran zawsze mieć warto na swoich radarach, dlatego z powodu katolickiego święta Bożego Ciała pozwoliśmy sobie zakupić relatywnie tanie bilety z Wiednia do Teheranu, praktycznie w czwartą rocznicę poprzedniej wizyty w Krainie Islamskiej Republiki Ajatollahów.
Plan.. w zasadzie nie było żadnego planu, raczej ad hoc agenda i weryfikacja tego, co zastaliśmy w 2012 roku. Różnice trzeba przyznać są mocno widoczne, od kiedy zaczęli grzebać przy słynnych sankcjach Iran ruszył w kierunku utraty statusu egzotycznej lokalizacji. Globalizacja już puka do bram Iranu, choc była już tutaj niecałe przecież 40 lat temu, za znanego i niezbyt lubianego szacha Pahlaviego.Do Iranu najtaniej dotrzeć liniami Pegasus albo Ukrainian Airlines, najtaniej zrobić to z Pragi, Wiednia, Lwowa, czy Budapesztu. Najbliżej jest z Lwowa, najłatwiej chyba z Wiednia, do którego z Krakowa można dotrzeć na przykład Tiger Expressem. Cena między 500 i 1000 zł w dwie strony.
Same linie Pegasus idą za trendem, warunki można śmiało nazwać bydlęcymi, coraz mniej miejsca na nogi, coraz wyższa temperatura wewnątrz samolotu, coraz droższe lotnisko Istambuł Sabiha, coraz więcej podróżujących. Ale latanie już dawno przestało być elitarnym zajęciem.
Na lotnisku w Teheranie ceny amerykańskie, choc można też płacić w euro. Wiza bez zaproszenia to 75 euro (1 miesiąc), dodatkowo naciągają turystę na ubezpieczenie (15 euro), chyba, że posiada się swoje własne, wydrukowane na dużej kartce A4, choć Pan z okienka zrobi wszystko, aby je zakwestionować.
Po godzinie papierków stąpamy po demokratycznej ziemi irańskiej.
Kurs dolara podobny do tego jak w 2012 - 34 000 riali za 1 USD - ale złotówka mocno od tego czasu osłabła, a i same ceny w Iranie poszły do gory. Efekt? Iran stał się dla Polaków od 50 do 100% droższy niż 4 lata temu.W Teheranie widoczny jest podział północ-południe (i będzie dalej widoczny przez następne pewnie 100 lat). Dwa różne światy, południe jest biedne, szare, zasmogowane niczym Kraków w szczycie sezonu grzewczego, nastrojami rządzi tam bazar i meczet. Północ usadowiła się przy wierzchołkach gór Elburs, przy dobrej widoczności można dostrzec szczyt Damavand - 5604 m. Powietrze jest czystsze, ludzie bardziej elegancy, kawiarnie rodem z warszawskiej hipsteriady, a naftowe rody ogrodziły się w luksusowych willach. Tylko korki są takie same, pełnen egalitaryzm (choć pewnie w północnym są większe, bo góry i bo drogi węższe), mimo tego, że w tym 13 milionowym molochu wyjazdówka z miasta ma 9 pasów.
Badamy Erbil, muzeum zbrodni szacha, dużo propagandy (jak od rana przy śniadaniu w Press TV, to taki irański CNN, płyną informacje o gigantycznym kryzysie w Europie i w USA), również tradycyjny bazar, nie obywa się bez próby wcisnięcia dywanu, choc Persowie to nie Arabowie (biada temu, kto pomyli) i na siłę nikogo do kupna zmuszać nie będą.Szybka relokacja metrem (inny transport w Teheranie nie ma sensu) do północnych dzielnic, Darwandu i Velenjaka i wyciągi i kolejki wywiozą nas na szczyty, z których roztacza się widok na cały Teheran. Ceny też poszły w górę co najmniej 2 razy, w stosunku do tego co na południu i w stosunku do tego, co 4 lata temu.
Nocleg w Teheranie tylko u Firouzeha http://www.firouzehhotel.com/. To człowiek instytuacja, który w Iranie zna każdego, kogo należy znać. Coś a la Krzysztof Jarzyna ze Szczecina.
Na drugi dzień autobus do Kashan, dla fanatyków religijnych po drodze jest Qom. W Kashan jak zwykle piękne hotele w starych pałacach handlarzy dywanami i daktylami i kolejna smutna niespodzianka, ceny za wstęp wzrosły z 0,5 $ do mniej więcej 4$. Kilkuset procentowy wzrost to chyba dużo.
Nie pozostaje nic innego jak wynając taksówkę i przez niesławne zakłady wzbogacania uranu w Natanz dojechać do Abyaneh (kolejna zmiana ... przy wjeździe do wioski postawiono kasę i szlaban... po wiosce spacerują setki turystów... 4 lata temu było ich 5 i nas 3) i w końcu do Isfahanu. Wszędzie są tłumy, rozrosła się klasa średnia, która uzbierała pieniądze na podróżowanie, na razie jeszcze nie wyjeżdza poza granicę gremialnie, ale trend się zapoczątkował. Widać to Chinach, widać to w Iranie, widać w Tajlandii i w Indiach. Każdy chce się przemieszczać, każdy chce podróżować, zwiedzać, konsumować i lansować się na Instagramnie, Snapchacie i starym, dobrym Fejsbuku.
Isfahan to drugi największy plac na świecie, po tym chińskim Tianmen w Pekinie, do około północy wypełniony dywanami, na których perskie rodziny organizują ciepłą kolację, mało kto przejmuje się tym, że dzieci nie poszły po bajce spać. Wciąż dziwi mnie brak w Iranie bazy gastronomicznej, restauracje to rzadkość w irańskich miastach, budek z kebabem jest znacznie mniej niż na przykład w Krakowie. Tu po prostu gotuje się w domu, "na mieście" jada nazwijmy elita. Ale nie wiem, czy to dobre słowo na określenie tej grupy. Na Isfahan proponuję 2 dni, tuż obok "rynku" jest fajny hotel - 60 USD za trójkę. To ważne, bo w Isfahanie z reguły hotele są kilka kilometrów od tego przyjemnego miejsca. Miło się chodzi po miejscowym bazarze, coś na kształt Sukiennic, niestety w większości chińszczyzna, ale nikomu nie przyjdzie do głowy nagabywać przechodnia.
W czerwcu w Iranie już dobrze powyżej 30 stopni.
Ruszamy do Yazd, 5 godzin, ceny transportu autobusowego w Iranie dalej są pomijalne. I wciąż autobusy mają w rzędzie konfigurację 2+1 i rzędów 2 razy mniej niż w autobusach europejskich, przeciwieństwo Pegasusa czy Ryanaira.W Yazd wizyta u słynnego cukiernika Ali Rahbara, to jest poziom lodziarni ze Starowiślnej.Prawdopodobnie jedne z najlepszych słodyczny na świecie. Słynne wieże wiatrowe, czyli jedna z pierwszych klimatyzacji naszej cywilizacji, to tylko dodatek do powyższego. Ale i tak po Yazd warto się chwilę pokręcić, sam Marco Polo tutaj się zatrzymywał, ale zawsze do takich informacji sceptycznie trzeba podchodzić, tak jak i do tej, że Krzysiek Kolumb to syn Władka Warneńczyka, polskiego króla.
W tamtych rejonach Bafq i Kalmand Protected Area zapraszają na zabawy na wydmach, za 50 USD można mieć pełne wyżywienie, wielbłąda, quada, piknik pod gwiazdami i towarzystwo prawdziwego Persa. Iran to głównie miasta, więc taka wycieczka to dobra odskocznia. Polecamy, choćby nawet siedzieć cały dzień w namiocie. I w nocy też w nim siedzieć. Pamiętajmy, że to ponad 40 stopni i pobyt na pustynii nie jest wskazany.
Część wycieczki udała się dalej na południe, klasyczna trasa przez Persepolis do Shirazu, a dla na prawdę chętnych jeszcze dalej na południe, część samolotem (bilet około 60 USD, generalnie bilety w Iranie można kupować w biurach podróży nawet na dzień przed wylotem za stałą cenę, z reguły 45 USD, ustalone dekretem państwowym) udała się do Mashhadu. Do świętego miejsca szyitów należy podróżować odpowiednimi liniami, żeby nie doczekać się statusu męczennika, jak Imam Reza, który w Mashhadzie zginął. Samoloty w Iranie nie są najlepiej serwisowane, z powodu sankcji USA zalecam wybrać linię, która operuje na Airbusach, a nie na Boeingach, czy Ilyushinach. A nawet jeśli wybierzemy Airbusa, to i tak zobaczymy coś, co wyszło z fabryki 40 lat wcześniej, jeszcze za szacha, kiedy do Iranu zwożono wszystko, bez względu na cenę, kiedy trzeba było jakoś zyski z ropy zrealizować, a nie koniecznie dobrze zainwestować.
Masshad to w zasadzie tylko Holy Shrine, kompleks do którego rocznie przybywa 20 mln pielgrzymów, kompleks około 400 x 400 metrów, miejsce pochówku Imama Rezy, uniwersytet, biblioteka, muzeum. Obiekt typu Watykan, na 2 dni zwiedzania. Mili i sympatyczni duchowni z Los Angeles próbują przekonać, że Islam to nie taka zła religia, jak się ją w mediach przedstawia. Każdemu nie-islamiście przysługuje obowiązkowy przewodnik, raz z lepszym, raz z gorszym angielskim, w sumie jednak przy ciemniej karnacji da się w tłum wtopić i udawać pobożnego pielgrzyma.Wokół kompleksu są SETKI hoteli, w każdej kategorii cenowej.
Do Teheranu wracamy znów samolotem, samoloty do stolicy odlatują literalnie co 10-15 minut. Iran to naprawdę lotnicza potęga... szkoda jednak, że zbudowana na na sprzęcie z demobilu !!!I znowu Azadi Tower ... I Melad Tower... wieże symbole gorszego i lepszego Teheranu... i do tego Mauzoleum Chomeiniego... w drodze na lotnisko, otwarte całą dobę, ludzie nocują przykryci dywanem. W Islamie meczet to nie tylko miejsce modlitwy, ale sypialnia, jadalnia, klub dyskusyjny.
Docieramy na lotnisko, 10-20 USD z Teheranu, godziny szczytu między 1 i 6 nad ranem i znów się nic nie zmieniło, tuż po starcie większość kobiet nerwowo pozbywa się obowiązkowego w Iranie nakrycia głowy. To że hidżab, czador i reszta nakryć zostanie wycofana z użycia, jest kwestią czasu.
Środa, czyli wigilia naszego wyjazdu do Lachestanu (tak zwą tu Polske - "where are you from mister?", "from Poland", "what?", "from Lachestan", "aaaaaaaa, Lachestan, very goooodd") to raczej dożynki. O 12.20 wylecieliśmy Fokkerem 100 Iran Air z Shiraz do Teheranu. W Iranie lepiej wystrzegać się linii latajacych Boeingami, bo z racji amerykanskiego embarga serwisują je przysłowiowymi gumkami recepturkami. Lot przyjemny, z zapomnianym w Europie na tak krótkim dystansie serwisem, wylądowaliśmy z Allahem. Lotnisko krajowe, parę kilometrów od stacji metra do centrum. Teheran to 5 linii metra, szybkie, ładne, czyste, z wydzielonymi wagonami "woman only". W godzinach szczytu wagony męskie pełne lokalnych samców alfa, wycieczka tylko dla koneserów o innej niż standardowa orientacji. To jadą wagony pełne testosteronu.
Jako że jest to ostatnia relacja z Iranu (oprocz zdjęć) kilka ciekawostek na temat tego sympatycznego, pokojowo nastawionego kraju. Teheran to światowa stolica operacji nosa, rocznie w Iranie przerabia sie 90000 tych pożytecznych narządow. To widać na ulicach, plastry po operacjach na wielu twarzach, nie wygląda mi to na pobicia. Na teherańskim bazarze, ekonomicznym centrum kraju, światowym centrum sprzedaży perskich dywanów, w 2011 sprzedano stoisko 4 x 6 m za 1 milion Usd! W Iranie Do XIX wieku pito kawę, aż wpadli Angole i kazali miejscowym pić herbatę. Picie herbaty to sport narodowy, zawsze w dzbaneczku i porcelanie. W Iranie nie działa ani Visa ani Master Card, ani tym bardziej diabelski American Express. Ameryka ogólnie jest "very good", ale na hasło "Israel" bez wyjątku wszyscy marszczą czoło i rzucają kilka niemiłych słów, co wiąże ich z pewnych krakowskich taksówkarzem... a my dotarliśmy do Krakowa z czwartku na piątek w nocy!
Wtorek w Iranie przebiega pod patronatem miłości, poezji i sportu, choć wydaje się, ze pierwsze i trzecie żyją ze sobą wrogo. Iran wygrał z Korea Poludniowa własnie 1:0 i gdyby ten mecz był jutro, widziano by nas na trybunach w Teheranie (był komplet, 100 tysi, ale na czarnym rynku bilety chodziły po 10usd), ale my do tej pięknej 15-to milionowej stolicy lecimy dopiero jutro.
Obejrzeliśmy ten mecz w miejscowej lodziarni w Shiraz, właściciel i goście zdecydowanie bardziej zainteresowani byli nami, niż tym, co na ekranie biegało. Gospodarz prezentował nam zdjęcia Avril i Jennifer Lopez, wszyscy byli zachwyceni naszym dopingiem (udawanym) dla Iranu. Kolejny dzień wielkiej Polsko-irańskiej przyjaźni za nami.
Wcześniej taksówką do Persepolis, miasto, które swoje sukcesy święciło ok 500 BC, wykopki robią całkiem spore wrażenie, świetnie utrzymany archeologiczny site, z dwoma wielkimi grobami wykutymi w skale, z których widać doskonale potęgę Persepolis. Koniec miasta był marny, spłonęło za czasów panowania Aleksandra Wielkiego, wieść niesie, ze po dobrej imprezie, po zwycięstwie w bitwie pod Atenami, choć neutralni historycy mówią, ze Aleksander Persepolis po prostu spalił celowo. Kolo Persepolis, w gaju cyprysowym stoją pozostałości miasta namiotów, które Szach Reza postawił w 1971 roku na imprezę z okazji 2500 lat Królestwa Perskiego. To była gruba impreza, przybyło 60 przywódców państw, pili, lulki palili, jedzenie przylatywało prosto z restauracji z Paryża, szach nawiązał dobre konszachty, światu zaimponował, ale niemiłosiernie wkurzył Irańczyków.
Wcześniej wizyta w mauzoleum Hafeza, lokalnego Mickiewicza, ponoć każdy Irańczyk może deklamować jego poezje godzinami, ale ja nigdy nie dowierzam takim zdaniom, napisanym przez praktykantów Lonely Planet. Duża tu kultura, ale bądźmy poważni. Chyba, ze mówimy o fragmencie pokroju "Litwo, ojczyzno moja", w kolko powtarzanym.
Prawdziwa bomba nastąpiła w południe. Watek miłosny. Zwiedzając bazarek podeszły niestety znów do mnie ;) dwie mile, ładne dziewczęta. Wymiana uprzejmości, Iran good, tak, good, zaskoczyła mnie pytaniem, czy znam japoński, bo ona świetnie. Dziewczyny zaczęły nas łapać za ręce, co tutaj jest szczytem ladacznictwa i koniecznie chciały zwiedzać z nami Shiraz.
Ja tam bylem przeciwny, ale polazły z nami, ludzie patrzyli na nie, jak na prostytutki, kiedy szły z nami. Odprowadziły nas kawałeczek i powiedziały głosem nie znoszącym sprzeciwu, ze musimy się spotkać wieczorem. My pojechaliśmy, po drodze zmieniliśmy taksówkę na inna, zmieniliśmy taksówkarza... W pewnym momencie do taksówkarza dzwoni telefon... Dziewczyny obdzwoniły wszystkie firmy taksówkarskie w mieście (1,2 mln ludziów), żeby namierzyć 3 białych jadących do Persepolis. Dzwoniły, aby potwierdzić, czy aby na pewno będziemy wieczorem... Polskie dziewczyny, nie róbcie tego w domu :) co za desperacja...
Spotkaliśmy się z nią w tea housie na meczu, Olek wysłuchał ja bliżej i plotka mówi, ze to prześladowana chcąca się przepisać z islamu na chrześcijaństwo pani, ze może wizy do Polski jej trzeba. Jest dość tajemniczy, ponoć maja się spotkać o 7.40 na jakiejś naradzie jutro....
P.S. Konwersja na Chrześcijaństwo grozi śmiercią...
Niedziela rano lekko przespana, wiec ponownie trzeba było wezwać taksówkę. 400 km z oazy do Yazd, takie rzeczy widzieliśmy dotychczas tylko w "zmiennikach" (Marian, do Poznania poproszę...). 100 pln, czyli milion riali.
Ruszyliśmy w kraj, przez pustynie Dash e-Lut, przystankiem na trasie była miejscowość Kharanaq, skąd do Polski mogły nadejść okropne wieści - "Trzech Polaków zginęło tragicznie podczas próby rozhuśtania minaretu". Kierownik przebudowy 1000-letniej wioski chciał nam bowiem wszystko nieoficjalnie pokazać, szczególnie Shaking Minaret ze szczytu (ok. 30m). Poleciało parę cegieł, a my powtarzaliśmy dumnie z przerażeniem tegoroczne hasło naszej firmy - "safety first!".
Po 6 h byliśmy w Yazd, znanego z badgirs, nie, nie, zdecydowanie nie z badgirls. To miasto na pustyni w lecie dotyka fala upałów - nawet 50 stopni Celsjusza. Na każdym domu postawiono coś na kształt wysokiego komina, który wyłapuje najmniejsza bryzę i zaprasza ja do środka do domu. Genialne urządzenie, działające do dziś. Yazd to badgirs i 100-letnia cukiernia, w zasadzie jeden dzień, jedna noc i żegnajcie. Ruszyliśmy w kierunku Shiraz, znów 400km, tym razem autobus, coś tu nie gra. zrobiła się dzika Azja, handlarze, pojawili się skośnoocy Tadzycy.
Po grzecznej i kulturalnej Persji nie za bardzo nam się to podoba, do tego wylądowaliśmy w celi.... w norze miejscowego hotelu. Po szczepie wina shiraz tez nie ma śladu, uprawy zostały przykładnie zlikwidowane kilkadziesiąt lat temu. Ale tak, wino shiraz pochodziło z Iranu... Powoli przechodzimy mentalnie w przygotowania do opuszczenia Iranu, co ma nastąpić w czwartek o 3.25 rano.
Wróćmy do wydarzeń sprzed 2 dni, bo to był ważny poranek! O 9 obudził nas telefon - taksówką z gór przyjechał paszport! Wyjechał rano wcześnie, Olek musiał za niego zapłacić wg wskazania licznika... Wyjaśnijmy sobie raz na zawsze tajemnice śmiesznych kosztów przejazdu w tym kraju. Wielu kierowców jeździ na gaz i kosztuje to ok. 5 zł/100km. Dotowana benzyna, na którą każdy ma jakiś tam miesięczny przydział to 10 centów/litr (30gr.), a wolnorynkowa to 70gr za litr.
Ceny traktujmy orientacyjnie, bo my znów staliśmy się jeszcze bogatsi (dziś 1 usd to 34000 riali vs 28000 kiedy tu się zjawiliśmy).
O 13.30 wystartowaliśmy autobusem w kierunku Khoor, bite 400 km pustynia. Co 100 km w Iranie dla autobusów jest czekpoint, oddaje się kartki mówiące, kiedy minęło się czekpoint poprzedni, pan milicjant sprawdza, czy zapięte są pasy. Milicjanci nie jeżdżą tu Kia albo Stilo, a nowymi Mercedesami S klasy. Tym razem to ja mam przyjaciela, zagaduje, zagaduje, pyta czy Poland cold, ja mowie, ze cold, a czy Iran hot, ja mowie, ze hot, czy people good, tak, good, itd. Itp. Zza ramienia czyta mi książkę. Bardzo ciężkie są takie rozmowy, zaprawdę.
W Khoor już ciemno, głucho, a to oaza na pustyni, z której można wyruszyć w dwie strony, do Garmah albo Farahzadu. To miejsca, które promują slow motion, zagrody w małych oazach na środku pustyni, bez zasięgu, bez internetu, bez łózek,gdzie odpoczywa się na dziedzińcu przy ogniu, śpi na matach, w nocy romantycy chodzą oglądać gwiazdy, w dzień bierze się dżipa na safari na wydmach, są i kamele i kolekcja skorpionów i węży, które gospodarz znalazł w pokojach gości... Andrzej wyraził właśnie opinie, ze nawet Joanna Krupa i jej czarnowłosa siostra, które leciały rząd przed nim z Warszawy do Istambułu, prawdopodobnie uległy by czarowi rozgwieżdżonego nieba nad Farahzadem i 3 chłopcom z Polski, którzy zawitali do tego miejsca... Sam gospodarz to mistyk o długiej brodzie, słabo z angielskim, ale jak zwykle dorzuciliśmy do pieca jego irańskim gościom, pytając o politykę, religie, uran i inne kontrowersyjne tematy :) niestety, ale od kilku dni dzieje się coś niedobrego, ludzie nie poruszają już takich tematów, oprócz kilku okrągłych formułek i makaronu na uszy.
Jak mówią nasi informatorzy - jeden na czterech Irańczyków donosi, donosi się nawet za worek fasoli, za lepsza prace, za święty spokój. Wczoraj siedziało nas 8 sztuk, wiec to co najmniej 2 szpicli, policzmy ja raz, bo nie pije... Kto drugi? Wzajemnie zabawialiśmy się tarofem i kurtuazyjna dolewka herbaty, myśląc o Was ciepło, bo podobno jakieś przymrozki tam macie? ;) za 1,5 dnia, kamele, 2 noclegi, jeepa, 5 wielkich pysznych, nieznanych wcześniej posiłków, 25 dzbanków herbaty zapłaciliśmy po milion sześćset tysięcy riali, czyli po 160zl.... od kilku dni jemy już tylko na dywanach i w kucki, kolejny niedzielny obiad w Krakowie być może tak będzie musiał wyglądać!