Osobiscie uważam, ze wyprawa do kopalni siarki w Ijen to jeden z lepszych punktów podroży, nie tylko po Indonezji, ale w ogóle w mojej całej karierze podróżniczej! Wyprawa rozpoczyna się u podnóży krateru Ijen. Po około godzinnym treku można dostać się na szczyt krateru, ale nie jest to wcale takie proste, bo po drodze cały czas zatrzymywali nas lokalni pracownicy kopalni i przepiękne widoki na okoliczne szczyty. Nawet pogoda tym razem dopisała!
Pracownicy kopalni to atrakcja sama w sobie. Te przemiłe, małe, niepozorne ludki, są w stanie na swych plecach, w wiklinowych koszykach, przenieść ze szczytu aż 80 kilo siarki!!! Marcin z trudem podniósł ten kosz na chwile do zdjęcia ;) A ja zadowoliłam się podniesieniem jednej małej grudki siarki :) A ci goście zasuwaja z całkiem sporą prędkością z tymi koszami na plecach, dostając za jeden kurs góra-dół około 12 USD!! Najczęściej chodzą tam dwa razy dziennie. Ci starsi mają już konkretnie zdeformowane kości ramion i zgrubiała skórę w miejscu, na którym opiera się kosz. Mimo tego wszystkiego są pełnymi optymizmu ludźmi, którzy cały czas zaczepiali nas po drodze, żeby zagadać, opowiedzieć o swojej pracy. Bardzo chętnie ściągali kosze, żebyśmy mogli sobie z nimi zrobić zdjęcie. I nic nie chcieli nam sprzedać, ani w ogóle nie chcieli od nas żadnych pieniędzy!! Dla mnie to był ogromny szok, po Meksyku i Etiopii, gdzie każdy biały jest chodzącym dolarem, z którego trzeba wycisnąć co się da, zanim odleci do domu.
Anyway.. Po około półtorej godziny zaczęliśmy się zbliżać do krateru.. W zasadzie szybciej go poczuliśmy niż zobaczyliśmy. Zapach zgniłych jaj niemal zwalił nas z nog. Szybko jednak okazało się, że to pikuś i prawdziwe opary siarki dopiero mają nadejść :) Zejście do krateru jest dość strome i niebezpieczne. Idzie się wąska kamienną scieżką, gdzie każdy kamień jest niepewny. Tu znowu z pomocą przyszli nam górnicy, którzy bardzo chętnie nas poprowadzili, pokazując na których kamieniach stawać. Nawet momentami, gdy droga się wypłaszczała i spokojnie mogliśmy isś sami, stawali się trochę natarczywi. Kiedy im mówiliśmy, że damy sobie radę, nie odstępowali nas na krok :) Ale w końcu chcieli dobrze :)
Będąc już prawie przy samym kraterze, dojechała nas w końcu prawdziwa chmura siarki. Uczucie, kiedy człowiek znajdzie się w takiej chmurze, jest okropne! Oczy łzawią na potęgę, nic nie widać, nie da się wziąć odddechu, bo drobinki siarki niesamowicie kują przełyk... No i ten wszechogarniający zapach jaj!!! Nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak Ci ludzie sa tu w stanie przychodzić dwa razy dziennie od ostatnich kilkunastu lat... Całe szczęście, ze zmienił się kierunek wiatru i udało nam się zejść do krateru przy w miarę świeżym powietrzu. Na dole widok jest nieziemski!!! Zdecydowanie kopalnia zasługuje na miejsce w mojej liście Top10 najlepszych miejscówek na świecie! Księżycowy krajobraz, żółta ziemia wokoło, pomarańczowa płynna siarka wydobywajaca się z rur, do tego obłoki dymu i przepiękne, zapierajace dech w w piersiach jezioro otoczone ze wszystkich stron górami. Zresztą, co ja będę pisać.. Zobaczycie na zdjęciach, bo tego się po prostu nie da opisać! :)
Zostaliśmy na dole tak długo, jak tylko pozwoliły nam na to nasze nosy i kierowca, który niestety już o 10 chciał się zawijać w dalsza trasę :( W drodze powrotnej Marcin postanowił zostać świętym Mikołajem i podarował jednemu górnikowi swoją koszulkę termiczną. Chciał mu też oddać buty, ale szybko uświadomił sobie, że w jednym jego bucie mogłoby jednocześnie chodzić trzech Indonezyjczykow :)
Jawa - Yogyakarta
Kolejne 18 godzin spędziliśmy w busiku do Yogyakarty. Na miejscu bylismy o 4 nad ranem i w zasadzie jedyne, na co mieliśmy ochotę, to było pójść spać!!! Spaliśmy tak długo, że prawie nam się skończyła doba hotelowa :)
Na 3 doby daliśmy sobie luz. Blado Losmen w pełni zasługuje na najwyższe oceny z trip advisor'a. Nie spotkaliśmy nic porównywalnego biorąc pod uwagę współczynnik cena-jakość (211tys = 70 pln za dobę). Basen na dziedzińcu, pyszna restauracja, miła obsługa, czyste i stylizowane na kolonialne pokoje dostają od nas najwyższe noty. Jogga to miejsce na balet. Nie tylko w klubie czy przed marketem z piwkiem pod parasolką na wygodnym fotelu surfując po necie, ale też balet balijski, który z baletem, który z Jackiem znamy z przedszkola, nie ma nic wspólnego. To jest po prostu taniec balijski w wydaniu sztuki teatralnej. Odlożyliśmy ten rarytas na kolejny wypad w stylu kapeluch trip za 30 lat i wybraliśmy się wypożyczonym od pewnej staruszki skuterem na zwiedzanie okolicy.
Jak po zajęciu miejsca za kierownicą lewusa Daihatsu na lotnisku na Bali czułem się jak Szarik z 4-rech pancernych próbujący pomykać Rudym w składzie porcelany, tak skuterek okazał się zastrzykiem adrenaliny. Tym razem my stanowilismy porcelanę, na szczęście Szariki traktują skutery z duża dozą szacunku. Inaczej żniwo z dróg byłoby większe niż w Polszy, Rasyji i Rumunii razem wziętych. Po 15 minutach niewinnie wyprzedzasz na 3-ciego lub z lewej trąbiac mijasz zawalidrogę. Co twardsi zawodnicy lecą na 3-ciego, po czym wymijają samochód z naprzeciwka po poboczu tegoż samochodu. Tego jeszcze nie opanowałem. Tak podróżując dotarliśmy do Parambanan - największego kompleksu świątyń hinduskich na Jawie. Niestety po trzęsieniu ziemii z 2006 roku większa część świątyń rozsypała się niczym domek z kart. Na całe szczęście nasze kochane UNESCO nie dało popaść w zapomnienie kilkudziesięciu wiekom i w tydzień po tragedii wysłało swój team, żeby posdkładał ozdobne klocki. Odbudowa trwa nadal, ale Prambanan odzyskał swój splendor i godność. Kompleks jest też ciekawym przykładem symbiozy dwóch religii, hinduizmu i buddyzmu. Na terenie znajduje się buddyjska świątynia Sewu.
Okolice Jogya to także plaże, lasy na zboczach groźnego wulkanu Merapi (ostatni wybuch 2010) z systemem 25 jaskiń - świetne miejsce na jungle trek. Jednak nie eksplorujcie terenu poza wyznaczonymi szlakami. "W razie nagłego wybuchu, lawa osiąga prędkość nawet 300km/h" - czytamy w ostrzeżeniu.
Wiedzeni glodem odwiedzilismy jedno z lepszych muzeów na Jawie Ullen Sentalu poświęcone malarstwu, rzeźbie i szeroko pojętej kulturze Jawajskiej. Znajduje się w pięknej rezydencji z czasów kolonialnych, przypominającej bawarski zamek Ludwika Szalonego z ciekawym układem pomieszczeń, połączonych korytarzami na zewnatrz w stylu labiryntu. W romantycznej scenerii raczyliśmy się wyśmienitą kuchnią indonezyjsko-europejską. Palce lizać.
Ok, zdecydowaliśmy, raz kozie śmierć albo jak kto woli na pochybel czarnym i czerwonym. Kupiliśmy za 3 miliony lot do Pangkalang Bun, Kalimatan czyli indonezyjskie Borneo - the wildest part of Asia. Cóż, jak nie zjadły nas krokodyle z Jackiem Gie w dalekiej Australii, to damy rady z orangutami i krokodylami na lupince 12x2m bujającej się po dzikiej rzece w Tanjung Puting National Park. Udało nam się zdobyć namiary na kapitana koltoka (łódeczki co zabiera 2-białasów kapitana i załogę) i zapuszcza się w dzicz skąd nie ma jak pisać relacji, gdzie dzień kończy się z zachodem słońca, a noc z całą gama dźwięków i zdarzeń przypomina scenariusz filmu "From Dusk till Dawn". Dodatkowy stres jaki przeżywa Ania. to czy nie odwołają nam lotu powrotnego z Borneo do Jakarty 9 marca (ta mentalność korporacyjnych zwierzaków), bo 10 mamy lot do Europy z zagubionego, tzw. godforsaken jungle południowego Borneo. Ja natomiast mam stracha przed Plasmodium vivax, knowlesi i podobnym dziadostwem znanym normalnym ludziom jako malaria i inny syf. Zobaczymy, co przeniesie jutrzejszy dzień. Póki co, przemierzamy Jawę bynajmniej nie na Jawie, ale busem popijajac zimne Bali Hai (lager rodem z ulubionej wyspy Jacka:)
Sporo czasu minęło od ostatniej relacji, a to za sprawą tego, że przez kilka ostatnich dni naprawdę dużo się działo. A kiedy już dotarliśmy do Yogyakarty, to marzyliśmy tylko o tym, żeby odespać nasze ostatnie wycieczki ;) Ale od początku...
Bali - Kuta
Wszystkie drogi w Indonezji prowadzą na Bali. Trafiliśmy tam po raz kolejny po przygodzie z biletami lotniczymi w Bimie. Z początku nie za bardzo chcieliśmy tam nocować (Kuta jest stanowczo odradzana w chyba wszystkich wątkach na travelbicie). Ale koniec końców okazało się to całkiem sympatyczne miejsce. Marcin docenił zwłaszcza możliwość zakupu browara o 4 nad ranem zaraz obok hostelu ;) Kuta to ogólnie sklepy, knajpy, kluby i dłuuuga plaża z całym tabunem naciągaczy. Ale tak czy tak uważam, że to miejsce ma całkiem fajny klimat. Mieliśmy zostać tylko na noc, bo z samego rana mieliśmy wykupiony bilet lotniczny na Jawę, ale tak nam się spodobało, ze olalismy bilet i poszliśmy rano na plażę :) Na plaży oczywiscie wysyp surfer-wannnabe.
Ostatecznie postanowiliśmy jednak ukrócić to niesamowite lenistwo (trochę czujemy na plecach oddech Jacka Gie, który strasznie z nas szydzi) i wykupiliśmy nocny busik na Jawę. Oczywiście po 4 godzinach turbo niewygodnej jazdy pożałowaliśmy, że nie wsiedliśmy z rana w samolot, no ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem :)
Jawa - Probolingo
Z samego rana dotarliśmy do miasteczka Probolingo, we wschodniej części Jawy, które głównie słynie z oszustów, zlodzieji i naciągaczy, ale jest też główną miejscówką wypadową na wulkan Bromo. Naciągacze faktycznie pojawili się dość szybko, chcąc nam sprzedać wycieczkę na wulkan Bromo po trzykrotnie wyższej cenie, niż w przewodniku. Ostatecznie postanowiliśmy odespać podróż, a resztę dnia zainwestować w poszukiwanie taniej wycieczki.
I udało się! Za trip do wulkanu Bromo, kopalni siarki w Ijen i przejazd do Yogyakarty daliśmy po 700 000 rupii od osoby. Wszystko z noclegami, opłatami wstępu i sniadaniem w hotelu. Co prawda można tą wycieczkę kupić taniej w Yogyakarcie (nawet za 540 000 rupii), ale z tego co wiemy nie zawiera ona opłat wstępu do parków. No i niestety większość osób podróżuje w tą stronę, więc w Yogyakarcie jest większa konkurencja... Z takich całkiem przyziemnych i praktycznych informacji, to z czystym sumieniem możemy polecić restaurację Pepperbells zaraz koło KFC w centrum Probolingo. Super jedzenie, szybki net, a wieczorem koncerty jazzowe live!
Jawa - Bromo
Następnego dnia (a raczej nocy) o 2:00 zwlekliśmy się z łóżek, żeby wyruszyć na wulkan Bromo. W programie było podziwianie wschodu słońca nad Bromo, a następnie godzinny trekking na sam wulkan. Nie ma się co oszukiwać. W porze deszczowej wschód słońca nad Bromo wyglądał podobnie jak widok na kolej Goryczkową w grudniu z Kasprowego :) Temperatura w zasadzie też podobna. Ąnyway... Po wymarznięciu i oglądnieciu z każdej strony wielkiego białego obłoku ruszyliśmy na trekking na Bromo. Tu już widoki były o wiele lepsze. Chmury się trochę podoniosły i można było zobaczyć fajną świątynie zbudowaną u podnóży wulkanu. Samo wyjście na krater nie jest może zbyt męczące, natomiast podczas naszego wyjścia warunki atmosferyczne były tak ciężkie, ze trzeba się było trzymać poręczy, żeby człowieka nie zwiało do krateru :) Tak czy tak, uważam, że warto było wyjść na górę. Widok dymiącego krateru na wyciągnięcie ręki naprawdę robi wrażenie!!
Jawa - dojazd do Sempol
Po śniadaniu ruszyliśmy busikiem do miejscowości Sempol, która jest bazą wypadową do wulkany Ijen. Jedzie się tam prawie cały dzień, gorskimi drogami, ale tu zastało nas pierwsze bardzo pozytywne zaskoczenie w Indonezji. W Probolingo, stolicy oszustów, gość sprzedający nam wycieczkę wychwalał pod niebiosa hotel, w którym mamy się zatrzymać. W rzeczywistości wyglądał on jeszcze lepiej niż to sobie wyobraziłam!! Całkiem przyjemny hotelik położony w otoczeniu plantacji kawowców, z basenem i gorącymi źródłami na wielkim tarasie z widokiem na dolinę. Coś pieknego. Temperatura tutaj nie była zbyt wysoka, więc po całodziennej podróży busikiem, wskoczenie do gorącego jakuzzi było szczytem marzeń :) W dodatku w łazienkach była gorąca woda pod prysznicem, co również można uznać w Indonezji za ogromny luksus.
Ale koniec zachwytów nad hotelem, bo nam Jacek zaraz powie, że nastepne wakacje to z Orbisem :) Jak przystało na prawdziwych backpackersów, ruszyliśmy w miasto (a raczej w górską wioskę), na spotkanie z tubylcami. Sempol jest bardzo ciekawą wioską, niezwykle malowniczą, ponieważ składają się na nią cudne małe różowe domki pozostawione tu przez Holendrów. Przed domkami biegają stada dzieciaków puszczających latawce (tu muszę przyznać, że są w tym całkiem nieźli, bo niektóre latawce wypuszczają nawet na 200-300 metrów, tak, że już ich prawie nie widać). Szybko okazało się, że my sami jesteśmy tu większa atrakcją, niż lokalne plantacje kawowców i zostaliśmy zaproszeni na kawę do jednego ze ślicznych różowych domków :). Pokoje wewnątrz są tak malutkie, że aż sprawia to wrażenie, że domki zostały wybudowane dla lalek. W każdym domu znajduje się przedsionek i 3 małe pokoje. Kuchnie sa wspólne, na zewnątrz pomiędzy domami, a łazienki? Cóż.. Tego nie dane nam było się dowiedzieć, ale może to i lepiej, bo przy braku kanalizacji można się domyślić jak wyglądają ;) (nie znalazłem tych domków w necie, to jakaś fikcja, znalazłem tylko to, ale to nie takie malutkie - przyp.JG)
Nasz gospodarz okazał się być czlowiekiem orkiestrą. Rano uczył w szkole (wszystkich przedmiotów - podejrzewamy, że to jakieś nauczanie początkowe). Po południu zawiadywał lokalną elektrownią atomową. Nie wiemy co dokładnie robił, ale twierdził, że na noc wyłącza prąd w wiosce :) Dodatkowo o kawie i lokalnych atrakcjach wiedział wszystko. Naprawdę bardzo sympatyczny gość. Strasznie mi się to podoba, że ludzie tu sa tak otwarci. Mimo sporej bariery językowej, chętnie zaproszą na kawę i językiem angielsko - migowym próbują opowowiedziec jak im się żyje, jak również bardzo chcą się dowiedzieć, jak wygląda życie w Europie. Niestety musieliśmy się stamtąd zawinąć zaraz po zmroku, bo o 3:30 czekała nas kolejna wczesna pobudka i wyprawa do kopalni siarki w Ijen.
1) Nigdy nie otwieraj klapy luku bagażowego w autobusie podczas nocnego postoju. Możesz się głęboko rozczarować, kiedy zamiast swojego ukochanego plecaka z ciepłym śpiworkiem, który wlasnie chciałeś wyciągnąć, zaleje Cię morze karaluchów eksplorujących wszelkie zakamarki bagaży. Spokojnie, nie ma co się spieszyć, karaluchy będziesz jeszcze wyciągać z rożnych kieszeni plecaka przez kolejne 2 tygodnie :)
2) Zamarzyło mi się kupić piękną lokalną sukienkę w kwiaty, żeby móc się odrobinę wylaszczyć w tym kraju trzeciego świata (w końcu Marcin zaprosił mnie na kolację przy mobilnej budce ze smażonym ryżem :) ). Wchodzę do sklepu, znajduję odpowiednią zdobycz i oddalam się powolnym krokiem w celu znalezienia przymierzalni. W sumie bez większego zdziwienia stwierdzam, że jako takiej przymierzalni nie ma, ale jako że na trasie przebierałam się już w rożnych miejscach, nie straszne wydaje mi się zaplecze ze zgniłymi bananami i zardzewiałym motorowerem. Nagle podbiega do mnie rozgozgorączkowany właściciel sklepu, energicznie machając rękami i wykrzykuje "No changing! No changing!!". Myślę sobie: "Mily gość, na pewno nie chce, żebym przebierała się w tak obskórnym miejscu, zaraz pewnie wskaże mi przymierzalnię" :) Pytam zatem gdzie przymierzalnia. Nie ma przymierzalni! Pytam jak w takim razie mam sprawdzić, czy sukienka jest dobra. A gość mi na to funduje rozbrajający tekst "Kupujesz, albo wychodzisz. Nie ma przymierzania!" No cóż. Indonezja to bogaty kraj, ludzie tu nie muszą wypruwać sobie żył, harując po 12 godzin dziennie. Wcale też nie muszą zaprzątać sobie głowy niezdecydowanymi klientami ;)
3) Spędź ponad 24 godziny w autobusie na mega wyboistej drodze, słuchając całą noc uroczej, mega głośnej i piskliwej indonezyjskiej muzyki. Będąc już prawie u końca podróży dowiedz się, że promy na twoja wymarzona wyspę nie kursują od tygodnia i nie bedą kursowały przez kolejne 4 dni (o czym wszyscy wiedzą od dawna, ale jakoś zapomnieli wspomnieć wcześniej). Wróć rozklekotanym autobusem, gdzie nawet karzeł nie mieści się ze swoimi krótkimi nóżkami w fotelu, do najbliższej miejscowości i daj się oszukać lokalnemu sprzedawcy biletów lotnicznych :)
4) Zwiedzanie muzeum. W niedzielę większość muzeów jest zamkniętych. W sumie liczyliśmy się z tym, ale nie mając totalnie nic innego do roboty, czekając na samolot w Bimie, wybraliśmy się do lokalnego Pałacu Sułtana. Co prawda nie był on wiele większy od mojego domu, ale skoro piszą o nim w Lonely Planet to trzeba zobaczyć :) Z góry założyliśmy, że nie wejdziemy do środka (bo niedziela), ale chcieliśmy go chociaż zobaczyć z zewnątrz. Nic bardziej mylnego. Nie ma rzeczy niemożliwych w Indonezji :) Zaraz znalazł się lokalny przedsiębiorca, który zaoferował się być naszym przewodnikiem po muzeum :). Na moją drobną sugestię, że chyba muzeum jest zamknięte, odparł tylko "No problem sir (sic!)" i wdrapał się po jakimś haszczu do okna, szybko znikając w czeluściach pałacu. Po chwili otwierał nam główne drzwi od wewnątrz :) Oczywiście nic nie wspomniał o opłacie za wejście (wiedzieliśmy, że wynosi 2000 rupii od osoby), bo w końcu jest naszym "big friend". W Pałacu, jak można się było spodziewać, nie było zadnych rewelacji, poza paroma szmatami, łóżkiem i wiekowym kibelkiem ;). Po wyjściu z Pałacu nasz wielki przyjaciel zarządał od nas po 10000 rupii, czyli jakieś 5 razy więcej niż cena biletu. Po pokazaniu mu cennika na drzwiach zaczął coś marudzić po indonezyjsku (pewnie wspominał o dodatku za pracę na wysokości przy wchodzeniu przez okno). Ostatecznie zadowolił się 4000 rupii, które prawdę mówiąc i tak mu się nie należały ;)
A więc tak się zarabia pieniądze w Indonezji! Co ciękawe, parę dni później chcieliśmy w innym mieście kupić owoce. Przy straganie nie było nikogo, ale po jakimś czasie zainteresował się nami lokalny parkingowy, który wydawał się być zainteresowany sprzedażą owoców :) Widzę, że w tym kraju wszystko to jedno wielkie dobro wspólne :)
Żeby nie było, ze Indonezja to taki straszny kraj to teraz kilka pozytywów dla równowagi:
1) Ludzie. Ludzie są po prostu fantastyczni! Nie mowię tu o dworcowych cinkciarzach, którzy nas chcą oszukać na każdym kroku, bo tacy trafią się w każdym kraju (choć tu akurat wydaje mi się, że jest ich stosunkowo mało, np. porównując z Meksykiem). Chodzi mi o zwykłych ludzi, których można spotkać na każdym kroku. Po pierwsze, wszyscy się do nas uśmiechają. Dzieciaki na ulicach machają do nas i proszą, żeby sobie z nimi zrobić zdjęcie. A jeśli trafi się ktoś ze średnią znajomością angielśkiego, to można się załapać na całkiem ciekawą konwersację (będąc w Meksyku nauczyłam się, że każda rozmowa ma na celu sprzedanie mi jakiegoś badziewia, ale tutaj ludzie naprawdę chcą tylko porozmawiać, dowiedzieć się, jak jest w Europie, to jest naprawdę bardzo budujące). Naszym number one jest nauczyciel biologii, którego poznaliśmy w Bimie. Zaprosił nas do siebie do domu na kawę i naprawdę dużo opowiedział o prawdziwej nieturystycznej Indonezji. Wiecej szczegółów w relacji Marcina.
2) Plaże. Fakt faktem pogoda nam się nie udała, więc może przez pryzmat tego trochę gorzej oceniamy lokalne krajobrazy, ale jednak trzeba przyznać, że Indonezja plaże ma przepiękne. Zwłaszcza te na małych wysepkach, do których dociera mniej turystów (np. Gili Meno).
3) Jedzenie. Spotkałam się z opinią, że jak ktoś raz był w Tajlandii, to już nigdy mu nic nie będzie nigdzie indziej smakowało :) Osobiście uważam, że kuchnia w Indonezji jest całkiem całkiem. Począwszy od smażonego ryżu lub makaronu z warzywami, który można dostać na ulicy już od 10000 rupii za porcje, aż po rewelacyjne grilowane rybki, ktore można dostać na wyspach (te niestety maja już ceny prawie europejskie :( ). No i na koniec moja ulubiona rzecz, czyli szejki owocowe w nielimitowanych ilościach :) tak jak Marcin kocha swoje Bintangi (lokalne piwko), tak ja mogłabym siedzieć godzinami na plaży i wsuwać gęste swieżo miksowane soki owocowe, czasem z dodatkiem mleka i lodu. Taka przyjemność zaczyna się nawet od 7 000 rupii.
4) Małpy. Jeszcze w żadnym innym miejscu nie widziałam, zeby było ich tak dużo i zeby były tak otwarte na ludzi. Oczywiście ma to swoje słabe strony. Wystarczy chwila nieuwagi, żeby wszystkie nasze gadżety, które mamy gdzieś na wierzchu, powędrowały sobie wysoko na drzewo w małych zwinnych łapkach. Jeśli jednak przygotowujemy się odpowiednio na spotkanie z naszymi dalekimi krewnymi, to może to być całkiem fajne przeżycie. Małpki chętnie podają ręce, skaczą po plecach, ramionach a nawet po głowie. Jedna nawet próbowała mi troche zmodyfikować moją fryzurę ;) w dodatku małpki są strasznie fotogeniczne i chętnie pozują do zdjęć.
5) Jedzenie Bogów. Tak naprawdę nie wiemy jeszcze do końca o co chodzi i musimy jeszcze trochę zgłębić ten temat, ale już nam się podoba :) W buddyjskiej części Indonezji panuje zwyczaj rozkładania malutkich koszyczkow z liści zawierających kwiaty, jedzenie (najczęściej ryż lub jakieś cukierki). Koszyczki sa w najczęściej w kształcie kwiatów i rozkłada się je dosłownie wszędzie, zwłaszcza przed wejściem do domu/sklepu/świątyni, ale też w samochodach i na motorach (pewnie utrzymują się do pierwszego zakrętu ;) ) Podejrzewamy, że mogą to być dary dla bogów, mające zapewnić szczęście i pomyślność. Koszyczki rozkłada się kilka razy dziennie (bo niestety dość szybko są rozdeptywane przez pieszych). Praca troche syzyfowa, ale moim zdaniem ma to swój urok :) Dzięki temu wszystko jest kolorowe i pachnie kwiatami :) Do koszyczków wkłada się też czasem kadzidełka, a raz nawet widzieliśmy całego papierosa :) Nie wiem którego boga to miało przekupić ;) Dodatkowo zaobserwowaliśmy, że niektórzy Indonezyjczycy parę razy na dobę chodzą wokół swojego domostwa i skrapiają jedzenie Bogów płatkami kwiatów nasączonymi wodą. To również rzecz do wyjaśnienia w najbliższym czasie. Jak tylko dowiemy się coś więcej, damy znać ;)
Z powodu braku neta raportujemy dopiero z Bali. Znów pogoda okazała się silniejsza od nas i zamiast karmić smoki na Komodo, leżymy na plażach Kuty - kurortu znanego z licznych zamachów islamskich ekstremistów (ostatni w 2005 roku). Ania w tym miejscu serdecznie pozdrawia swoją babcie, która dzielnie śledzi poczynania wnuczki, mając pod ręką odpowiednie leki nadciśnieniowe i zwalniające akcje serca - Babciu jesteśmy z Tobą. Do 28 lutego prom między Sumbawą a Flores zawiesił rejsy ze względu na kiepskie warunki pogodowe. Indonezję dotykają jedne z najsilniejszych prądów morskich, przy silnych wiatrach wiejących tworzą się bardzo niebezpieczne fale, których próbkę mieliśmy na krótkim 2-godzinnym promie z Lomboku na Sumbawe. Tak czy inaczej, znów spryt i chciwość lokalnych naganiaczy i tour operatorów wzięła górę. Choć wiedzieli od 3 dni, że prom nie kursuje sprzedawali białasom bilety na autobus wraz z promem. Patrząc przez pryzmat cinkciarza (którym jeszcze Jacku nie byłem w swojej karierze), nie dziwię się że wciskali nam taki kit. Z Białego można ściągnąć 2 x więcej kasy, sprzedając mu wycieczkę z bungalowu na plaży do kolejnego bungalowu na innej plaży oddalonej o 30 h za 300% ceny. Oczywiście my wynegocjowaliśmy cenę 220 tys, co było bardzo w niesmak naszych lokalnych friendow.
Anyway, ruszyliśmy tym samym busem z rzeczonego Sape Harbour na poznawanie indonezji "off the bitten track". Po 2 h turlania się po krętej i wąskiej drodze, wróciliśmy do Bimy. Bima is not the place to hang around jak donosi LP. Dziura, Radom jest ciekawszy, chociażby dzięki chytrej babie. Dworzec pełen naciągaczy i przyjació,ł którzy z przyjemnością oszyją cię z uśmiechem na twarzy. Okazało się, że miasteczko też. Nauczony licznymi przygodami z one minute friend poszedłem szukać jakiejś agencji turystycznej poza dworcem. No i nadziałem się na pobożnego muzułmanina (Man Jaya Tour - pierwsze biuro po prawej od dworca) który z trzema małżonkami i liczną dziatwą, z gorliwością równą Justynie Kowalczyk, na ostatnich metrach rzucili się do szukania połączeń z pięknej Bimy do cywilizacji. Poszły w ruch laptopy, stacjonarne pudła i telefony. Rezerwowali każdy lot, który internet wypluł po długim mieleniu. Dziwiło mnie tylko, że za każdym razem klikali book now, pay later. Zagadałem czemu. Odpowiedź, że tak to jest w Indonezji, że nie ma problemu, pieniądze są przesyłane przez ich finansistów z Wall Streat, bla bla bla.
Po wydrukowaniu flight itinerary, posklejaniu przez jedną z żon w piękny klaser z okładką biura podróży jak z lat 80-dziesiatych, ruszyłem po moją lepszą połowę na dworzec, gdzie dzielnie broniła naszego przybytku (wymieniając wizytówki z lokalnym pośledzonym biznesmenem, który chciał kupić mój telefon za 2000 rupii. Rozbiliśmy obozowisko w jednym z dwóch hoteli (nie hosteli! - bo takowego nie było :-). Po szybkim zwiedzaniu dziury, czyli pałacu sułtana, gdzie pokazali nam jakieś szmaty, parę pokoi, które równie dobrze mogły być pokojami hotelowymi każdego z dwóch hoteli w Bimie i sułtańskiego kibla, tj. muszli klozetowej, jak na dworcu w Chrzanowie. Najciekawsze było, jak nasz "przewodnik" poprosił, żebyśmy chwilę poczekali i wlazł przez okno do pałacu, po czym otworzył od środka nie używając klucza :-) Oczywiście po oprowadzeniu zarządzał kosmicznej kwoty, co było do przewidzenia. Dobrze jest oddalić się od centrum. Tam zagadał nas całkiem sprawną angielszczyzną 28-letni nauczyciel biologii. Po krótkiej rozmowie zaprosił nas na kawkę ( Flores Cafe - fckin far away from Nescafe:) do swojego domu. Źle nie dzieje się w tej Indonezji.
Średnia pensja nauczyciela to ok 6 000 000 rupi = 2000 pln, plus fuchy w postaci pisania różnych dotacji dla rolników do administracji lub zajęcia dodatkowe dla młodzieży, to nawet podwójna pensja. Zarobki są godziwe. Lekarze specjaliści ok 100 -120mln rocznie, ale tym to się przelewa, wszędzie :), podobnie piloci, mechanik samolotów skarżył nam się na niesprawiedliwość w tym świecie. On przy tak odpowiedzialnej pracy (każdy samolot musi być przed lotem zatwierdzony przez takowego speca), zarabia jedynie 15 mln (5 tys)m podczas gdy koleżanki z branży lotniczej stewardesy po 50 mln (16 tys.). Do tego, jak mówi podatki prawie nie istnieją. Rocznie płaci 1,5 mln (500 Pln), miesięcznie na składkę emerytalną 45tys (15 PLN) - nie zapytałem go tylko, jaka później jest emerytura, podejrzewam, że krótka:) Tak czy siak, źle się tu nie dzieje. Paliwo po 1,5 PLN, a korupcja szaleje od poziomu lokalnego po władze państwowe. (strasznie zagmatwałeś te wyliczenia, ale nigdy nie byłeś dobry z matematyki - przyp. JG).
Po powrocie do hotelu z nudów sprawdziłem, jak się ma nasza rezerwacja lotu z biura "uprzejmego" pana menadżera (jak sam się przedstawił) Area. Po przeklikaniu się (cały czas zrywalo zasięg, dlatego wciągnąłem w całą operacje Jacka, kuzynkę Paule i Damiana G. - niech wam Buk wynagrodzi w dzieciach, piniądzach, bądź w czym tam chcecie), okazało się, że rezerwacja ma status CANCELED. Nie czekając, pobiegłem do biura menadżera naciągacza z pytaniem co jest k... grane. Próbował mydlić oczy, ale nie odpuściłem, kazałem wydzwonic szefa biura MerpatiAir w Bimie. Dochodzila 8pm. Pan Maskur przyjechał i zaczęło się wyjaśnianie. Oczywiście menadżer próbował nas oszukać i to nie tylko nas. Jak dowiedziałem się od Mr Maskura, to już kolejny raz jak menadżer z biura Man Jaya Tour próbował swoich szachrajstw. Maskur po rozmowie w biurze MJT obiecał, że polecimy nazajutrz do Bali nawet, jak będą tylko miejsca stojące=). Jak obiecał tak i zrobił. Zawiózł nas na lotnisko rano, bez pobierania drakońskiej sumy 100tys. (34 PLN), oferowanej przez każdego friend driver wanna be, przeprosił za komplikacje z agentem i powiedział, że odbierze licencje na sprzedaż biletów lotniczych oszustowi z Man Jaya Tour (wielu naciągaczy spotkałem backpakujac, ale ten był wyjątkowo perfidny i dobrze zorganizowany, do tego zagadujące po angielsku wnuczki, miłe żony oprawiające bilety w twarde okładki jak za czasów PanAm Air, nawet znanego agenta jakim jest Jacek Gie mogłyby zmylić:)
Jakby ktoś pytał, to nadal pada...ale przy 30C to jak w Polszy lipcowy deszczyk. Ogólnie nic się nie dzieje... Cały dzień włóczymy się po okolicach Senggigi i zastanawiamy się, co ze sobą zrobić. Internet radzi jechać na północną Sumatrę, miejscowi na Papuę, a my mocno zastanawiamy się nad Wietnamem :)
Ostatecznie wieczorem trafiamy do knajpy, gdzie zgromadzili się chyba wszyscy turyści na wyspie (czyli około 30 osób :P). Kapela odgrzewa znane szlagiery Bryana Adamsa i Abby (jest fajna muzyka live) i o dziwo serwują całkiem niezłe i tanie sushi! W Polsce te dwa przymiotniki nigdy nie idą w parze :P W końcu, biorąc przykład z przemykających obok nas chwiejnym krokiem Australijczyków stwierdzamy, że przy takiej pogodzie jedynym sensowym pomysłem jest się mocno wstawić :))
20.02
Gili Islands - Gili Meno
Daliśmy się namówić miejscowym na wycieczkę na wyspy Gili. Lokalny przyjaciel Marcina, Benek spod budki z piwem, zapewniał "You are going to paradise my friend!". Zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinniśmy tych słów potraktować dosłownie w momencie, kiedy nasza mała łupinka zaczęła się niebezpiecznie przechylać na falach... Podróż na wyspę była jednym z ciekawszych elementów naszej wyprawy. Mała drewniana łódeczka została mocno przeładowana zarówno ludźmi, jak i samymi najpotrzebniejszymi rzeczami (czytaj kury, jajka, szpinak, czipsy i piwko ;) ). Koniec końców wydaje mi się, że to tylko dzięki temu ładunkowi nie zaliczyliśmy grzybka na wodzie :) Morze było dość sztormowe, a kapitan caly czas zasłaniał sobie oczy talerzem, żeby mu deszcz nie zalewał twarzy. Paru naszych lokalnych towarzyszy podróży mocno rozważało zwrócenie swojego śniadania, ale na szczęście ostatecznie zachowali je dla siebie :)
Gili Meno to rzeczywiście raj na ziemi. Nawet mimo pochmurnej pogody jest zachwycające lub jak kto woli, po prostu zjawiskowe. Bungalowy w ogrodach pełnych zieleni, wychodzące na śnieżnobiałe piaszczyste plaże. Turkusowa woda, a pod powierzchnią kolorowe ryby i koralowce na wyciągnięcie ręki. Nawet na jakieś 15 minut wyszło słońce!! Chyba zostaniemy tu na dłużej.
Ps. Z przyziemnych info. Najlepiej samemu poszukac transportu do portu Bengsal z pobliskiego Sangiggi ok 15000. Koszt public boat 10000=3.2pln
by Marcin
Gilis to perła Indonezji. A raczej były nią jakieś 15 lat temu, jak znudzeni białasi znaleźli kolejną miejscówkę to crash and smoke some weed. Obecnie Gili straciły wiele z uroku dziewiczych wysepek, otoczonych nietkniętymi rafami. Na całe szczęście nie ma żadnych mechanicznych pojazdów, a jedyny środek transportu to mała furmanka, ciągnieta przez kucyka, a OK, mają jeszcze kilka rowerów. Jak przystało na klasę średnią rozbiliśmy się w Royal Palm Resort, który mimo dobrej ceny widniał w Lonely Planet pod akapitem midrange - w końcu wyszliśmy z budget standards:) (Jezus Maria, czyżbyśmy pożegnali już na dobre pokoje rodem z filmów o chińskiej triadzie, karaluchy i nie zmienianą od tygodni pościel? mówimy temu stanowcze nie! - przyp. JG). Całkiem przyjemne 4 bungalowy przy samym morzu z widoczkiem na lagunę, stylizowane na stary klub jachtowy (175 000 = 56pln). Ogólnie w okresie nov-mar można się mocno targować, bo resorty świecą pustkami.
Pogoda się poprawiła, wyszło słońce i po kilku godzinach zaczęliśmy tęsknić za lekkim deszczykiem. W słońcu temperatura rośnie pow 37 C, a dodatkowo uczucie gorąca potęguje, że wilgotność sięga chyba 99%. Są i dobre strony: w końcu rafa nabrała kolorów, ryby jak z bajki o nemo. Mnie to zachęcilo do zrobienia nurka, ale Ania stwierdził,a że takie widoki miała setki razy (na zakrzowku;) i nic nie wnoszą w jej karierę nurka biegłego referenta, dlatego podjęliśmy karkołomną decyzję o wrzuceniu na ruszt podobno one of the best indonesia divespots - Komodo National Park. Za jedyne 250 tysięcy rupii wydaliśmy na siebie wyrok - 32h jazdy różnymi środkami lokomocji (łódką, bemo-lokalny mikrobus, luxbusem, promem, busem lokalsow z kurami, promem i taryfą), żeby dostać się przez Lombok, Sumbawe, do katolickiej wyspy Flores, która nazwę, wiarę i dostepność piwa zawdzięczają portugalskim konkwisatorom. A wiec bienvenue Flores - w końcu ponownie przepłukam gardło zimnym Bintangiem. Komodo nadchodzimy, drżyjcie smoki :-)