Przypominam o przępięknych zdjęciach ze Sri Lanki - Igusi. Igusia bardzo sobie zachwalała tą wyspę, mówiąc, że łączy w sobie ona to, co lubimy - małe odległości, dobrą kuchnię, miłych ludzi (wyłączając Colombo), sympatyczne słoniki i duże fale. Tylko bilety mogłyby być na Sri Lankę tańsze, choć na miejscu bilet za 15 zł na 10 godzinną podróż rekompensuje nam trochę wydatki poniesione na dolot...
PONIEDZIAŁEK 23.IX - Powiemy Wam, że to bardzo ciekawe, podobno w sri lańskich kolejach (mówi się w lankijskoch) działa WIFI! To najwolniejsze, najbrudniejsze i najbardziej sympatyczne koleje, którymi było mi podróżować... a może to roaming ? Siedzimy w Colombo, stolicy Sri Lanki, za chwilę sunset, wg Lonely Planet jedyne Must See w Colombo, powoli będziemy się kierować w kierunku lotniska i 10 h lotu do Rzymu. Wakacje uważam powoli za zakończone...
CZWARTEK 19.IX - My znowu zmieniliśmy plany i byliśmy dzisiaj w Yala East NP. Tak więc już nie jedziemy do Douda Wale. Widzieliśmy to, co poprzednicy, ale bez kotka (czyli nie można zaliczyć), ale za to słonie i inne mniejsze zwierzaki. Tak więc zrobimy dłuższy chill w Arugam Bay i pomijamy Galle. Pojedziemy za to do Ella i stamtąd pociągiem do Colombo. Planujemy też jeden dzień w colombo. Dzisiaj miałem 1,15 h lekcji surfingu i kilka razy wstałem i popłynąłem (to wielki sukces), tak więc jutro może coś więcej poćwicze. Arugam Bay ma taki przyjemny klimat - dużo młodych ludzi, dużo bungalowów, dużo restauracyjek i brak biedy i co lepsze, brak bardzo drogich hoteli.
Co ważne, mimo dosyć dużych fal można się kąpać i bawić z nimi. Kolejny temat to jedzenie. Jak do tej pory to wszystko jest na prawdę bardzo dobre, żadnych obaw nie mamy (tak jak i Kania). Dzięki temu, że zawsze czekasz na jedzenie godzinę, to wiesz, że jest swieże. Piliśmy też sok z mango, smakuje wybitnie dobrze.
Śmieszna akcja, idziemy sobie plażą, rybacy przypłynęli z jakimś połowem, inni się schodzą, aby wyciągnąć łódkę. Ja podchodzę zobaczyć co złowili, proszą, to pomagam i sekundę później jeden gość do mnie 'do you want join?'. Ja odpowiadam, że nie, że nie chce to join, a on 'it is really nice, you could chill on the beach' :-)
ŚRODA 18.IX - ze śmiesznych historii. Ciągle chcą nam coś tu sprzedać, jedną z pamiątek jest tzw. Magic Box. A więc podchodzi facet i mówi: - "magic box, magic box, try to open it sir!". Oczywiście się bronimy, więc pyta "where are you from", my na to , że z Poland, a on na to: "szkatułka, szkatułka".
Już w Arugam Bay chociaż podróż ciężka. Jestesmy w przyjemnym miejscu nad morzem, oczywiście z plażą za 5000 rupii per day, czyli chyba ok 15 zł. Fale dosyć duże. Dzisiaj poszukam jakiejś szkoły, aby się jutro pouczyć surfować.
WTOREK 17.IX - plaże na wschodzie są piękne, piasek, palmy, ciepła woda i prawie nikogo przez 8 kilometrów wybrzeża. Bardzo przyjemnie tutaj minęły nam 2,5 dnia. Niestety, spora bieda wokoło. Widać tutaj skutki wojny i tsunami. Ogromny kontrast, bo po jednej stronie bardzo drogi elegancki hotel z noclegiem za 200$, a z drugiej domek z liści palm, oczywiście bez prądu. Nie zmienia to faktu, że ludzie bardzo szczęśliwi i bardzo mili. Czas na wybrzeżu, to również ryby i owoce morza w cenie 700 rs (5 $) za kilogram ryby / krewetek i 2 razy tyle za kilogram krabów, jeśli prowadzicie statystyki :-). Jutro już koniec tego lenistwa, jedziemy do Arugam Bay sprawdzić jak wygląda najlepsze miejsce do surfowania na Sri Lance i może też się tam wypróbować?
SOBOTA 14.IX - Następnie udaliśmy się do Annurathapurmy lokalnym autobusikiem w rytmie diso srilsko. Niestety, trafiliśmy na jakiś jadący przez okoliczne wioski i dosyć długo nam to zajęło, więc rowery zamieniliśmy na tuk tuka. Swiątyńki ok, ale lepsze są te importowane z Tajlandii. Oczywiście warto zobaczyć.
PIĄTEK 13.IX - Dziękuje dobrze - odpowiedział Damian na zapytanie, co słychać w pięknej Sri Lance. Dzisiaj transfer z deszczowego Kandy do Dambulli, spacer z zakupami (ludzie, co to za wyjazd, turystyczny czy handlowy?? - przyp. JG) i przejazd tam i z powrotem ze zwiedzaniem Sigiryji. Skała fajna. Na górę nie wchodziliśmy, bo lepszy widok w mojej ocenie był z dołu. (coś mi się wydaję, że nie o widok tu chodzi, a o 30 USD za wstęp :), ale nie przejmuj się, ja podjąłem taką samą decyzję - przyp.JG). Stacjonujemy w guesthause przy jaskiniach i jutro je sobie rano zwiedzimy i udamy się na przejażdżkę rowerową do Anurathapurny, a tak naprawdę udamy się tam lokalnym autobusem, a rowery wynajmiemy na miejscu (absolutnie się z tym zgadzam, możecie odwiedzić lokal, w którym Pan Pilch zbeształ obsługę za ryż z kurczakiem, w którym nie mógł znaleźć kurczaka), Właśnie piję browar za 350 rs i zjadłem świnkę w chili za 650 rs- szału cenowego tu nie ma, jest jak w krakowskim chińczyku. (tysiąc rupii to 25 zł, tyle zapłacił więc nasz bohater).
Był rownież bird and monkey watching przy okazji oraz parę bezpańskich piesków, ale mniej nachalnych niż w Rumunii. Miał być spacer wokół skały, ale przegoniły nas dzikie słonie. Z darów Wieziemy już (oby to dary dla nas, czytelników - JG): herbatkę czarną i zieloną, przyprawy, ajuwerdyjskie maści na wszystko, parasol w kolorach tęczy, spodnie alladynki w barwach lokalnych mnichów oraz sukienkę ze wzorem, jaki kiedyś robiło się domestosem na podkoszulkach. Wszystko pachnie i świeci.
---------------
Iga i Damian leżą teraz w łóżkach grzecznie, na Sri Lance jest 1:25 w nocy, a oni lubią chodzić do spania zaraz po Wiadomościach. Ale do meritum. Kilka słów ze Sri Lanki.
Wylądowali w środę rano, była chyba 5.50, Colombo. To lotnisko to wielka hucpa, do Colombo jedzie się busem 2 godziny. Wylądowali o 5.50, a wylecieli we wtorek o 17.40 z Rzymu, gdzie ciule pozdrawiał ich papież Franciszek. Ten człowiek nie raz wypisał się ze schematów, może naprawdę pożegnał ich na Fiumicino? W każdym razie, linie Sri Lankan Airways, 2 250 PLN za lot Rzym - Colombo - Rzym.
CZWARTEK 12.IX - Panśtwo Grela stacjonują w Kandy. Pobudka o 7 rano, wynajęcie kierowcy, który poobwoził po okolicy. Z tego co wiem, to Damian wyznaczył sobie 2 dni w tej miejscowości, my spędziliśmy w niej 1,5 godziny, z tego większość czasu to był lancz. W Kandy jest słynne Muzeum Zęba, ale zabijcie mnie, nie pamiętam kogo był ten ząb. Mógł to być ząb samego Buddy, może jakiegoś mnicha, może słonia ? W każdym razie historia jego transportu była tak nieprawdopodobna, że zrezygnowaliśmy z jego oglądania (mógł być w tym czasie u konwersatora). Miasto leży wokół jeziora, my byliśmy świadkiem jakiejś wojskowej parady, gdzie wszyscy robili groźne miny, bo przyjechał sam genera Szwajri. (komandosi Sri Lańscy liczą sobie 1,70 m wzrostu).
W każym razie przekazuję klawiaturę Damianowi:
Wszystko dobrze, driver zawiózł nas do słoni, gdzie jak w szkole, 9.15 karmienie, 10 mycie w rzece a po drodze możliwości zakupowe u zaprzyjaźnionych firm handlowych. Potem ogród przypraw i ziół wykorzystywanych w ayuverdzie, z nieobowiazkowymi zakupami, tea faktory, ale takie bardziej zabytkowo-pokazowe z degustacją i możliwością zakupu (całość oczywiście za free). Potem świątynia z XIV wieku i plantacje herbaty. Następnie ogród botaniczny i Świątynia Zęba. Wszystko byłoby ok, gdyby nie lekkie deszczyki przechodzące losowo w ciągu dnia.
W międzyczasie driver zawiózł nas do sklepu z sari oraz sarum. Pięknie w tym wyglądamy, musimy chyba zakupić, aby mieć potwierdzenie, że jesteśmy lokalsami i możemy płacić lokalne wstępy. Pan Kierowca polecił jakąś knajpę na obiad rownież (u kuzyna oczywiście i w sumie dosyć tanio, zjedliśmy lokalny ryżyk). Najlepsze było coś, co smakowało i wyglądało jak mięso, a naprawdę było jakimś drzewem...
ŚRODA 11.IX - to jest dla nas black box, prawdopodobnie zużyta na transfer do Kandy, po drodze mogły być przeróżne słoniowe sierocińce, którymi Sri Lanka stoi.
Rozlozylismy sie na plazy w Tangale, powaznie dotknietym tsunami, ale przez 9 lat zdazyli posprzatac. Kilka przecznic dalej stacjonowal prezydent Sri Lanki, straszny zakapior z twarzy, lud nie jest nim zachwycony, wrzuc Damian zdjecie jak mozesz. W Ocean View Resort rachunek wyszedl nas 2500 rupii za 2 dni ze sniadaniem, czyli po 63 zl na glowe. Jest problem z plazami Sri Lanki. Jest piasek, jest lazur, sa palmy, ale jest i wysoka fala. Mamy niedobre wspomnienia z Brazylii o fali, ktora zabrala nam prawie jednego wspoltowarzysza do Domu Ojca, dlatego na Sri Lance zalecane sa raczej niewinne zabawy przy brzegu. Potega oceanu! Polecam Tangale i Goyabambe jako miejscowki do krotkich wakacji, nam udalo sie zainstalowac na plazy pewnego resortu, gdzie noc kosztuje 800 usd (sprawdzone w necie, a nie tylko lokalna legenda), a ochroniarze zakomunikowali nam, ze nie wyrzuca nas tylko dlatego, ze jestesmy bialymi. Zakomunikowali w tonie "przepraszam, ze zyje". Cieszy nas to, ze sa miejsca, ze pomimo wszechobecnego zalewu Chinszczyzny, stary dobry bialas cieszy sie szacunkiem i sympatia.
Mamy chcice na lobstera, nikt z nas tego wczesniej nie mial przyjemnosci blizej poznac. Ludowa wiesc niesie, ze w Europietrzeba
zaplacic kilkaset zlotych, my wyciagamy po 50 z kieszeni i po konsumpcji oznajmiamy: absolutnie nie jest to cos, bez czego nasze
zycie przez kolejne lata nie bedzie moglo sie obejsc.
Wieczorem ostatnia atrakcja - nocne ogladanie jak powstaja nowe zolwie. Pedzimy do Ragawy, Kania prowadzi tuktuka, widze go w tej roli w nastepnym zyciu, po ciemku wchodzimy na plaze, gdzie czeka w skupieniu kilkudziesieciu bialych. Pada sygnal - zolw wyszedl z wody i idzie wysiedziec jaja. Od tego czasu przy zolwiu jest tylko jeden opiekun i kiedy zolw konczy posiedzenie, pada kolejny sygnal - run, run, people run! Ludzie biegna kilkadziesiat metrow, sciskaja sie, robia zdjecia, a biedny zuf na krotkich lapkach zapieprza do oceanu, w ktorym po chwili znika. Lud jest szczesliwy, zolw chyba tez, calym przedsiewzieciem kieruje dziewczynka z Belgii, ktora pomaga zolwiom w tych trudnych czasach i jej osoba daje nam nadzieje, ze zbierana skladka na zolwie nie pojdzie na nowego Landcruisera dla soltysa tej nadmorskiej wsi. Ustrzelilsimy podobnie jak lamparty - 2 sztuki. Backup jest wazny.
Jest poniedzialek, dotaczamy sie do Colombo, stolicy Sri Lanki, podobno jednej z najobrzydliwszych azjatyckich stolic. Po drodze przeprowadzilismy szybka akcje zwiedzania Galle, holenderskiego fortu, portu. 15 minut tuk tukiem i mozna powiedziec, ze Galle znamy na wylot. Podoba mi sie to miasto, wysokie mury, oblane woda, kosciolek, cmentarz, urokliwe to bardzo. O 2.55 czasu Sri Lanka (+4.5 h do Polski) lecimy na Dubai, o 10.50 ladujac w Warszawie. Badzmy optymistami. PS. Musze cofnac niesprawiedliwe slowa o Colombo, jestesmy na dachu na przeciw hotelu Hilton, przygotowani do ostatniej wieczerzy. Colombo prezentuje sie stad naprawde dobrze i niech tak juz zostanie, nie bedziemy blizej sie mu przygladac, jadac za 2 h na miedzynarodowe lotnisko.
Srilanka - Yala National Park i podróże(16.III.2013)
Written by Damian Grela
Saturday, 16 March 2013
Written by Jacek Gabryś
Po jakze produktywnym dniu, po ktorym i dla Was i dla nas proces
tworzenia herbaty nie ma dzieki Pilchowi tajemnic, rozpoczelismy
piatek, dzien znacznie mniej produktywny. Ruszylismy z Nuwara Eliya, 9
km tuktukiem, tam skad mial nas wziac tzw. Mixed Train. Na dworcu
poruszenie, Amerykanski Klub Milosnikow Kolei pakowal sie wlasnie do
pociagu na ksztalt Orient Expressu, szybko zarzadalismy widzenia z
bossem tego calego przedstawienia, ktory byl bardzo mily, ale nie
chcial nas zabrac na poklad, argumentujac, ze to nie fair nas brac,
jesli dziadki za 2 tygodniowa podroz zaplacily po 7 tysiecy dolarow.
Jeden z nich wychylil sie dziarsko i krzyknal, "to niesamowite, jade
najwyzej polozona trasa w kategorii tej szerokosci torow!!!!".
Poczekalismy na Mixed Train, ktory z godzinnym opoznieniem wtoczyl sie
na stacje. Nie wygladalo to dobrze, lokomotywa, wagon cysterna, wagon
pocztowy, wagon kurnik, a miedzy nimi 2 pasazerskie. Ruszyl ten cyrk.
To slynna kolej, slynna ze swej predkosci, 70 km pokonala w 4 godziny.
Widoki sa dobre, jedzie przez plantacje herbaty, pod najwyzszym
szczytem Sri Lanki (2500 m), pozdrawiamy sie wzajemnie z paniami
zbierajacymi herbate. Pamietajmy, ze jestesmy dzentelmenami, dzien
wczesniej nabylismy czlonkostwo w Hill Clubie. Po drodze temperatura
spada do dramatycznych 20 stopni, jest nawet mgla, ale szybko wszystko
wraca do normy, marzec jak mowi internet i panie od geografii to
najlepszy z miesiecy do odwiedzenia Sri Lanki. Jedziemy z Elle w
kierunku Yala, Sri lanscy kierowcy lokalnych pekaesow to chyba
najwieksi popierdzielency jakich widzialem na drogach. Wyprzedzaja na
zakretach, na trzeciego, nie zwalniaja w terenie zabudowanym, a
wszystko to z otwartymi drzwiami, zeby byl przewiew. Dzis jeden z nich
przeszedl samego siebie, z calym impetem wpadlismy na prog
zwalniajacy, wybijajac w gore i samochod i my w srodku. Trojka Kania,
Pilch i Gabrys zaryla glowami o sufit, wychodzac z progu niczym Kamil
Stoch w Trondhaim. Myslalem, ze takie rzeczy tylko na filmach akcji, w
kazdym razie kregoslupy chyba sa cale. Dojechalismy do Tisy, bazy
wypadowej do Yala National Park, wszechobecni biznesmeni szybko wzieli
nas do swojego hotelu I zaproponowali deal - 12 zl za osobe za hotel +
6 tysiecy rupii za 7 godzinne safari. 3,8 tysiaca to wstep, 2,2 za
safari dzipa, razem wiec 150 zl za osobe. Takie safarii w Tanzanii to
nawet i 800 zlotych, choc zwierza jest wiecej, to prawda. Co my tu
zobaczylismy? Przede wszystkim 2 leopardy, w Yala zyje paczka 35ciu,
to najwieksze skupisko leopardow na swiecie. Przepiekne kotki, caly
dzien chill outujace sie w koronie drzew, tam ich szukamy. Do tego
slonie, krokodyle, bawoly, a takze dziki, sarenki I bociany, dzieki
ktorym poczulismy sie jak w Bialowiezy. Samemu parkowi wydaje
najwyzsze oceny, mimo ze jeden z uczestnikow blysnal nam wiedza, nie
bedac zachwyconym brakiem slynnych 50-metrowych anakond ;) To ten,
ktory ma za soba doswiadczenia kenijskie. Ruszylismy dalej,
dotarlismy do Tangali, gdzie o 16 rozpoczelismy oficjalne wakacje, 2
dniowy pobyt na plazy. To te plaze, gdzie w 2004 roku szalalo tsunami
i zamordowalo 30 tysiecy mieszkancow Sri Lanki. Fala jest wysoka, ale
my zainstalowalismy sie na drugim pietrze, wiec jestem optymista.
Bedziemy raportowac z plazy w kolejnej pilnej depeszy.
Kazdy z nas co dzien wypija choc pare lykow herbaty. Lecz ilu z nas zastanawia sie jak dluga droge musi pokonac ow produkt zanim wrzucimy go do naszego ulubionego kubka i zalejemy go woda, by moc sie cieszyc jej smakiem i aromatem.
Dzis spedzilismy dzien tam gdzie jak to sie mowi "wszystko sie zaczelo". Jestesmy na wyspie cejlon w miejscowosci Nuwara Eliya, swiatowej stolicy produkcji herbaty. To w tej okolicy znajduja sie przepiekne i prze-zielone zbocza porosniete krzaczkami herbacianymi.
Takze tam wizytowalismy fabryki herbaty, az dwie zeby miec pewnosc ze nic nam nie umknie i wszystko poprawnie wam przedstawimy.
Tak wiec po kolej lekcja parzenia herbaty od krzaczka po goracy napoj.
1. Posadz krzaczek. Po paru latach bedzie mozna zbierac liscie. Krzaczek zyje 50 lat a co 4 nalezy go przycinac do odpowiedniej blisko metrowej wysokosci.
2. Zetnij liscie. Tylko te najmlodsze. Idealnie ciecie to trzy male listki na jednej malej lodydze.
3. Suszenie 14h w tym czasie liscie odparowujac wode traca polowe wagi.
4. Ugniec liscie. Najepiej uzyc spejcalnej prasy
5. Zostaw na pare godzin na dzialanie powietrza lub slonca
6. Potnij
7. Znow susz na rozgrzanej blasze
8. Posortuj ze wzgledu na rozmiar.
9. Zalej woda i pij lub wyslij na aukcje do Colombo tam przyjada eksperci z najwiekszych koncernow i zaplaca 10 dolcow za kilo.
Caly proces trwa 24h szybko latwo i przyjemnie. Fabryka Pedro daje mozliwosc wejscia na hale produkcyjna dotkniecia maszyn a nawet wlozenia reki w ich tryby. Gdyby Pan od BHP w waszej firmie to zobaczyl padl by od razu na zawal, a tak turysci inwestujac w bilet za 5pln moga doslownie dotknac herbaty na kazym etapie procesu produkcji. Co ciekawe herbata zielona, biala, czarna, mocna czy slaba powstaje z tego samego krzaczka. Jest tylko troche inaczej suszona i pociete listki maja nieco inne rozmiary. Mala zmiana w procesie przerobki liscia zmienia jej smak i kolor diametralnie.
Okolica Nuwara Eliya zwana jest mala anglia wiec nie moze zabraknac miejsc przyponinajaych czasy gdy sri lanka byla kolonia brytyjska. Tak wiec wieczor spedzamy w miejscu godnym milordow ( lacze w tym momencie pozdrowienia dla rozsianych po swiecie znanych nam i lubianych milordow i paniczow) w klubie the hill top.
Ow obiekt to staroangielski palac w ktorym obecnie miesci sie hotel i restauracja. Jest to jednak miejscie tylko dla czlonkow klubu, znamienitosci swiata i okolic (bywala tu Ela krolowa anglii i inni przedstawiciele jej klasy). Nam na wstepie obsluga oferuje wstapienie do klubu na prawch czlonka tymczasowego pobierajac przy tym oplate manipulacyjna w wysosci blisko 3 polskich zlotych.
Wnetrza bez grama szydery sa godne domow angielskich lordow co nas cieszy bo w tym klimacie globtroteria tez czuje sie jak w domu. Do wyboru sa dwie sale jadalne oficial i casual. Do tej pierwszej obowiazuje surowy dres code. Krawat i maynarke mozna wypozyczyc co zamierzalismy uczynic jednak obsuga sugeruje ze to slabo wspolgraloby z naszymi lekko pomietymi Tshirtami. Wybieramy wiec opcje casual i jemy najdrozszy posilek na wyjezdzie lecz obsugujacy nas kelner ubrany w koszule z muszka i biale rekawiczki w pelni rekompesnuje nam wydane dzis kilkanascie dolarow.
Chlopcy z rana wyruszyli do Sigiri, lokalnego Ayers Rock, ale kazdy ma take Ayers Rock na
jakie zasluguje. To ruiny bylej stolicy, z ktorej krol chcial zrzucic
swojego ojca. Po powrocie padaly komentarze, ze to widoki jak z Kopca
Kosciuszki, ze po drodze na gore tworzyly sie korki, ze mozna to
machnac w 40 minut. Ruszyli w dwojke, ja ogladalem Sigirie z werandy
hoteliku (2500 rupii za trojke, 67 zl), moje Wolne Cialko Stawowe
jeszcze spalo i nie chcialem go budzic, aby ogladalo pozostalosci
ruin. Z dolu bardzo fajnie wyglada, ale z gory niekoniecznie. No i
kosztuje 25 usd, jest czescia slynnego Cultural Triangle, czyli
miejscowej maszynki do robienia pieniedzy. W hosteliku raczylem panie
gospodyni zdjeciami ze sniegiem, ze slynnego zdobycia zimowego Babiej
Gory, zony, dzieci. Byly zachwycone, szczegolnie sniegiem. Akurat
przejezdzal tuk tuk, jeden z 10 milionow na wyspie, na pusty przebieg
i zabral nas do Dunballii, skad mial odjechac bus do Kandy. Za
tuk-tuka 25 km, 5 zl, potem za busa 75km po 2,50 zl. To dobre cena.
Kandy to slynna miejscowka, gdzie przechowywany jest mityczny zab
Buddy, swieta relikwia Sri Lanki. Z tym zebem to jest dziwna sprawa,
za duzo po drodze bylo transportow tego zeba, wrogich przejec, zeby
ktos po drodze go nie podmienil. Po za tym minelo ze 2 tysiace lat od
pogrzebu Buddy... W kazdym razie Sri Lanczyk przynajmniej raz w zyciu
do Mandy musi zawitac. Udalismy sie na grob zolnierzy brytyjskich, ale
droge zagrodzili nam miejscowi borowcy, Sri Lankan Special Force, 1
polski to okolo 4 miejscowych, lankijczycy ogolnie wygladaja na
niedozywionych. Wizyta ministra. Na wieczor dojechalismy do plantacji
herbaty, liczylismy na elegancki hotel w klubie angielskiego
dzentelmena, fajke, cygara, debowy stol, jelenia na rykowisku i taras,
z ktorego kolonizator poganial zbieraczy herbaty, ale taka impreza
kosztuje co najmniej 120 $ za pokoj. Jutro przyjrzymy sie blizej tej
calej herbacie. Drastyczny spadek temperatury do 15 stopni, miejscowi
w puchowkach i czapkach, ale my wciaz w krotkich spodenkach. Jest
rzesko.