Aktualności arrow Wyprawy arrow Family USA
Family USA
USA podsumowanie (5.V.2013) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Sunday, 05 May 2013
   No i 26 dni podróży do USA dobiegło końca. Zleciało jak z bicza strzelił. Odwiedziliśmy 6 stanów: Nowy Jork, Kalifornia, Nevada, Arizona, Utah i Floryda. Przelecieliśmy ok. 25 tys mil, przejechaliśmy ok. 5 tys kilometrów, nie wiem ile przeszliśmy. Tak, to wszystko z Jaśkiem na pokładzie. Ale jak ludzie mówią jest to nad wyraz spokojne dziecko. Czasem było cieżko (np. jak sie zatruł hamburgerami i frytkami ;), ale w większości super. Na każdym lotnisku fast track, zachwycone panie, itd. No i był to zapewne ostatni wyjazd Jaśka za darmo samolotem (chociaż kto to wie). Bez Jaśka pewnie byśmy zaliczyli jakiś musical w NYC, clubbing itp. A z drugiej strony wychodziliśmy czasem na zmianę, byliśmy też do rana w Las Vegas, przez co cały następny dzień był "z bani"... Za stary już jestem ;) PS. Gosia i Paweł, dzięki za babysitting podczas całego wyjazdu. 

   Skupiliśmy się na dużych miastach, parkach narodowych i plaży.Kilka słów o każdym z miejsc dla przypomnienia:

- Nowy Jork - krążą o nim legendy i chyba wszystkie są prawdziwe. Manhattan ze swoimi prostopadłymi uliczkami, Central Parkiem, wieżowcami, tętniącym biznesem, sklepami, restauracjami wydaje sie być jednym z bardziej atrakcyjnych miejsc na świecie. Must see! Na pewno mógłbym tu wrócić z trzech powodów: do pracy, nightlife oraz dobry tranzyt do obu Ameryk.
  
- San Francisco - best of the best - miasto położone na wzgórzach - takie jak lubię, niesamowity klimat, zatoka, ocean. Kalifornia. Co prawda dużo bezdomnych, ale wszystko wina Arniego Schwarzeneggera, bo Kalifornia jest już bankrutem. Za duży socjal dał i się wszyscy zjechali. Koniecznie trzeba kiedyś wrócić...

- Las Vegas - królestwo kiczu i pustyni. Jeśli tam wrócę to tylko do kuzyna na steka

- Los Angeles - raz wystarczy - nic wielkiego. Dziwne miasto.

- Miami - o tak, na pewno na zakupy i wakacje

- Key West - to tak jakby być w Sopocie dwa razy - super, ale nie dla mnie.

   Drugim głównym celem były parki narodowe, głównie w Kalifornii.
Zaczęliśmy od Yosemite - można tam wpaść na 3 dni, pożyczyć rower i przejść wszystkie szlaki z malowniczymi widoczkach, następnie Kings Canyon i Sequoia National Park - 1-2 dni aby zobaczyć największe drzewa na świecie. Robią wrażenie.

Death Valley - 1 dzień - przejechać autem, zobaczyć pustynię z góry i z dołu. Ale trzeba tam być. Fajne miejsce.

Grand Canyon - miazga! Coś, co zapiera dech. Ja bym przeznaczył 2 dni z noclegiem na dole, ale to raczej bez dziecka.

Glen Canyon i jezioro Powell i cały dzień z wyprawa na ryby.

Na koniec Floryda Keys - nie jest to park, ale na pewno unikalne miejsce. Droga przez ocean, morze i domki z zaparkowanymi motorówkami zamiast samochodów. Warto siętam wybrać na dwa dni.

   Mogliśmy jeszcze walnąć Everglades na Florydzie, ale jak zobaczyłem na ulotkach, jak koleś wkłada głowę krokodylowi do paszczy, to stwierdziłem, że dość kiczu. Biedne zwierzę (nie takie rzeczy sie w Amazonii robiło).

   Jeśli chodzi o koszty to loty do USA (1700zł) i w USA (120-200$) nie są  drogie. Noclegi od 50 $ na Route 66 za czwórkę do 1700zl za 4 noce za dwójkę w NY. Generalnie, jak chce sie mieć względny komfort, to się płaci. Jak nie, to też się płaci, ale znacznie mniej. Ceny jedzenia, alkoholu w supermarketach jak w Polsce, z tendencją do tańszego. Restauracje raczej drogie oraz to, co mnie wkurzało, to prawie zawsze sobie wliczali " gratuity" od 12-20%. Oczywiście można zjeść burgera za 2,5 bagsa w sklepie nocnym ;).  Wypożyczenie auta względnie ok -  mini van na 11 dni to ok. 2000 zł (można mieć Mazde3 za 1100zł), paliwo tanie - 3 zł za litr, ale pojawiają sie rodzynki za ok. 5 zł jak przy lotnisku w Miami. Ciuchy - no można zaszaleć, ceny w Polsce to jest czysta masakra!!! Można tu w ciemno z pustą walizką przyjechać. Elektronika - dalej kilka stówek taniej m.in dlatego, że nie ma VAT.

   Kraj mocno na plus, już widzę następny wypad, może Nowy Orlean i Bahamy ze stopoverem w Miami, może Texas, a może Alaska....

 
Krokodyle z Florydy (1.V.2013) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Wednesday, 01 May 2013
   Zamykając Kalifornię. Plaże w Malibu prezentują się wspaniale, a szczególnie razem z modelkami, ktoś nawet tam przy nas ślub brał. Malibu trzeba sobie koniecznie zrobić i dowieść jakie to jest dobre. Przepis w necie, nie ma lipy.

   Wieczorem jak obiecalismy, tak zrobiliśmy. Odwiedziliśmy Staples Center na meczu Lakersów, a tak naprawdę na treningu Parkera i Duncana z bandą nieudaczników z Los Angeles (czyli San Antonio Spurs vs LA Lakers). Niestety tak to wyglądało, Jasiek kimę walnął już w 3 kwarcie. Samo widowisko bardzo sympatyczne. Koszulki dają, można piwko kulturalnie kupić, a nawet driny w barku są. Bałem się, że z ostatnich miejsc niewiele będzie widać i nie pomyliłem się. 2 razy pilkę widziałem ;) (na telebimie). Jest ok i trzeba to zobaczyć.

   Następny dzień nam zleciał na podróży do Miami. Lot o 11, lądowanie o 19, dojazd, piwko i zrobiła się pierwsza (tak naprawdę to po przylocie na Florydę jeszcze nie poszliśmy spać wcześniej niż o 1.00. Problemem to dopiero będzie po przylocie do Krakowa...
 
Miami Beach 

   Miami przywitało nas 28 stopniami, tłumem hiszpańsko języcznych tubylców, pięknymi plażami i ... Paniami ;) (gracze, pisać!), mnóstwem knajpek pubów i klubów.
 
  Wracając do pań, jedna z ciekawszych była oczywiście Polkę z dwójką dzieci na plaży. Dzieci miały polskie imiona Michele i Bryan. Ale co tam. Z tymi Polakami w USA to jest jeden wielki znak zapytania. Tak naprawdę to był mój pierwszy wyjazd, gdzie ich praktycznie nie było. Spotkaliśmy ich w ciagu 4 tygodni 3 razy, raz kelnereczkę z Wawy w Sequoia Park (zabłąkana duszyczka), raz pielgrzymkę (No a jakże!) z Żywca przed Grand Canyon (myślałem, że ksiądz mnie ucałuje i uściska), no i ostatni raz mamusia na plaży. Wielka klasa, pamiętajmy, że Dżoana Krupa też w Miami znalazła schronienie!

   Miami jest wielkie, wyjeżdżaliśmy dziś z niego ok 1,5h. Po dwóch dniach smażenia na plazy, całkowitego upojenia i ... a szkoda gadać, wypożyczyliśmy Grand Caravana i pojechaliśmy do Key West. Wyjechaliśmy rano i dotarliśmy na wieczór. Niby 230 km, ale same przeszkody po drodze. A to ulewa, remont, outlet, obiad, Borussia-Real no i tak zeszło. Floryda Keys robią wrażenie k, jedzie się 3 godziny przez mosty, wioski, pełno wody z lewej i prawej, ludzie, łodzie i motorówki parkuja przy domach zamiast samochodów, a zachód słońca rewelacja... hmm, chyba trzeba wieźć tu panny (choć drzewa w lesie nie brak).

   Key West to taki Sopot z XIX wieku (wizualnie). Malownicze drewniane domki, kupa ludzi 20-40 lat i znowu puby, knajpy, koncerty, promenady, itd. Ładnie tu, dlatego  siedzimy, pijemy... Nic się nie dzieje... a przepraszam, właśnie na sygnale jadą, czyli pewnie koniec imprezy.
 
 
 
   Dobra, już kończę, Dzień jak co dzień, Druga dochodzi, noc z wtorku na środę. Następna - ostatnia relacja z Nowego Jorku w drodze  powrotnej. Podsumowanie. Jakby to Jasiek powiedział - "o kurna", ale zleciało!

 
Miasto Aniołów (27.IV.2013) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Saturday, 27 April 2013
   Ostatnio skończylismy w barze na Route66. Oj działo się, działo. Knajpa pełna kałbojów, harlejowców i oczywiście wysuszona pani za barem.

  Zaczęliśmy z Pawłem grać w bilarda i po minucie dwóch mistrzów wyzwało nas na pojedynek. Stawka niemała, bo gramy o kolejkę w barze. Zagraliśmy kilka razy, smutni panowie musieli uznać wyższość europejskiego bilarda. Whiskey też nie można wiele zarzucić.
 
   Rano wyruszyliśmy do LA. Zrobiliśmy ok. 150 km Route66, wynudziliśmy się i wskoczyliśmy na autostradę.  Jako że byliśmy dzień do przodu, postanowiliśmy zażyć nocy w Santa Monica. No dupy to nie urywa. Kawałek szerokiej plaży, słabe molo i kupa drogich sklepów. Nawet Louis Vitton się znalazł. Kupiliśmy po torebeczce za tysiaka (baksów oczywiście) i pojechaliśmy do naszego motelu za stowke ;)
 
Route 66 

   Następnego dnia wyruszyliśmy na poszukiwania. Najpierw szukaliśmy chaty Brendona... Ale okazało sie ze przy 90210 stoi komisariat policji! Zrezygnowani odbilismy sobie śniadaniem w Jack & Jill. Oj jakie kobiety tam przychodzą (Gracze zapisują po  raz pierwszy). 

   Następnie padło na Hollywood - ten napis...i niestety także go nie było :/, okazało się, że schował się za chmurami. Znaleźliśmy go następnego dnia z kilku perspektyw: z miasta ze skrzyżowania, z Dolby Theatre (tam, gdzie oskary dają... nam nie dali, chodź Jasiek był najbliżej) oraz z obserwatorium Griffith. Szczególnie polecam to ostatnie - dostaje się za darmo panoramę LA i Hollywood.
 
LA 
 
   Generalnie Los Angeles oprócz nazwy nie ma za wiele wspólnego z aniołami. Ja bym to nazwał wielkim meksykanskim miastem o niskiej zabudowie, pełnym słupów energetycznych (to jest szok!), autostrad, korków i mieszkańców z środkowej i południowej Ameryki. Na początku miasto trochę odrzuca, ale z każdym dniem coś tam zyskuje i finalnie można je polubić. Jest mnóstwo kontrastow. Od mega wypasionych willi w Beverly Hills i Hollywood, po meksykańskie dzielnice biedy, pełne kręcących się zbójów, meneli, bezdomnych i transwestytów (oj te cztery panie to była masakra, lepsze niż w Düsseldorfie). Albo weźmy na przykład Venice Beach - piękna plaża z niesamowitym klimatem, pełna rożnych freekow - cyrkowców, mięśniaków, grajków, wózków z supermarketu, chyba najmniej tam było zwykłych ludzi. Ale daje jest okej!

   Dodam jeszcze, że LA jest 10 aglomeracją świata, zamieszkuje tu ok. 12 mln ludzi i faktycznie to widać. Nie licząc Beverly Hills, Hollywood, Downtown, Venice Beach, Santa Monica, wizyty w Warner Bros (dziewczyny były - kawka w kawiarni Przyjaciół, auta Batmana, uliczki z planu kilku mniej i bardziej znanych filmów) polecalbym wpaść jeszcze do Farmer Market. Taki deptak ze sklepami i knajpkami (gracze! zapisać po raz drugi). No i oczywiście, skoro mamy playoffs, nie mogło nas nie być na meczu Lakersow! Wybieramy sie dziś cała piątka. Jasiek dostał czapkę USA, więc może nas wyłowia w przerwie ;) A teraz, w piątkowe przedpołudnie jedziemy na piknik do Malibu. A co! Malibu w Malibu.
 
 LA

   Pozdrowienia z Kalifornii!

 
Las Miracles (23.IV.2013) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Tuesday, 23 April 2013
WRITTEN BY MICHAŁ MĘDRALA
 
USA miracles

   W sobotę wieczorem udało sie nam dojechać do miasteczka Williams, które leży 100 km od Grand Canyon Village, na słynnej Route 66. Wzięliśmy motel 6 (taka tania sieć). Koszt pokoju za 4 osoby to 73 $. Rano zawitalismy do Grand Canyonu. Wielki Kanion i wielkie nadzieje. Początkowo mieliśmy tylko wpaść zrobić zdjęcia i jechać dalej, ale zajęło nam to ok. 6 godz!!! Canyon robi niesamowite wrażenie. Jest to bez dwoch zdan No 1 tego, co zobaczyliśmy. Zrobiliśmy 4 godzinny tour do Hermit Rest i wróciliśmy z powrotem, zatrzymując sie jeszcze kilkukrotnie na widoczkach. 
 
 
   Wyjechaliśmy koło 16.30, ponieważ wynalazłem jeszcze jedną atrakcję "po drodze" (200 km) do Monument Valley - jezioro Powell. Jest to drugie największe sztuczne jezioro w USA. Długość lini brzegowej jest dłuższa, niż zachodnie wybrzeże USA! Niestety musieliśmy skorzystać z ok 100 km objazdu, bo się nam droga zawaliła. Dojechaliśmy pół godziny po zachodzie słońca, więc postanowiliśmy zostać na noc w miasteczku Page i uderzyć nad jezioro zaraz z rana. Jezioro jest fantastyczne. Turkusowa woda, zalany kanion Glen wodą z rzeki Colorado, plaże, port jachtowy. Wszystko to powoduje, że moznaby tu zostać dłużej, ale my nie za bardzo mieliśmy czas. Wpadliśmy jeszcze na Horseshoe View, które naprawdę robi rożnicę, zobaczycie na zdjęciach i uderzylismy do Monument Valley. Jest to kolejne miejsce, które Daje Radę. Nawet nie wiem czy jest na liście zabytków ;) Unesco.
 
Powell Lake 

   Karnet do parków niestety nie działa, bo zarządzają tym Indianie Navajo, którzy wypisali się z tego federalnego układu. Ale nie trzeba wjeżdżać na teren wioski, wszystko widać z przed wioski oraz z pobliskiej osady. Zdjęć narobilismy tonę. Na koniec dnia szybki skok 400 km na Route 66. Siedzimy właśnie w motelu Romney, którym zarządza prawie nasz krajan (matka z Krakowa), dostaliśmy kupony do baru z brodatymi paniami ... Ups muszę już kończyć... Wołają nas ;)

  PS. Niestety zepsuł nam się aparat (wyjście usb), więc zdjęcia bedą teraz spływały wolniej aż coś wymyslimy. Rada dla wszystkich rodziców - nie dawajcie swoim dzieciom Black Bean Soup!!!
 
Black Bean Soup 

 
Kac Vegas (21.IV.2013) _CMN_PDF_ALT Print _CMN_EMAIL_ALT
Written by Jacek Gabryś   
Sunday, 21 April 2013
 
  
   Cały czwartek przeznaczylismy na dojazd do Las Vegas przez Dolinę Śmierci. Trzeba przyznać, że Dolina jest bardzo przyjemna, w końcu to najcieplejsze miejsce na ziemi. Setki kilometrów malowniczych dróg przez pustynię, kolorowe skałki, jeziora solne, wydmy, punkty widokowe, tak jak Zabriskie i Dantes View (wiem, że nic Wam to nie mówi). Wszystko zaliczyliśmy, razem z zachodem słońca. Jaśkowi trochę dupka przyrosła do fotelika, ale udało się ją odkleić.

   Do Vegas wjechaliśmy ok. 22, udało nam się zamieszkać w kasynie Silverton za 50$, dzięki kuzynowi Kubie (Mędrali pełno na całym świecie jest). Posiedzieliśmy do 4 rano, ale nic nie udało sie wygrać, wiem, lamerzy z nas. Drugiego dnia wybraliśmy sie do Downtown, które w dzień nie żyje, bo nie ma po co oraz na Strip czyli do miasteczka kiczu., Vegas właściwym. Wytrzymywałem długo , ale pływające gondole w imitacji Wenecji to już było za dużo. 
Po południu mieliśmy w planie american BBQ u mojego kuzyna. Zjedliśmy najlepsze steki pod słońcem. Dobry w tym jest,w końcu to Mędrala! 

   Na wieczór plan mógł być tylko jeden - clubbing! Przeszliśmy przez te wszystkie fontanny, mini wieże Eiffla, strzeliliśmy szybkie piwko przy barze w kasynie w którym kręcili Ocean's Eleven (Agata czekała na Brada, ale tym razem się nie pojawił), a na koniec wybraliśmy sie do najnowszego kasyna w Las Vegas - Cosmopolitan. Miejsca oczywiście nie było, ale od czego się ma kuzynki. Kasia, żona Kuby, jako że tam pracuje, podeszła do stolika pełnego amerykańskich ziomów i powiedziała im, że jest rezerwacja, po czym zaraz straciła posadę ;) Miło spędziliśmy czas z ekipą filmową Floyda Mayweathera (taki bokser hamerykanski), eksperymentując z najróżnieszymi drinami (jeszcze raz dzięki Kasia). Po 3-ciej wybraliśmy sie jeszcze na karaoke, gdzie jak zwykle brylowala Agata. Imprezę zakonczylismy przed 5 (w tej opowieści brakuje mi jednego - kto zajął się Jaśkiem ? - przyp.JG).
 
   Teraz jesteśmy już w drodze do Wielkiego Kanionu Kolorado, leczyć potężny Kac Vegas. No, ale gdzie jeśli nie tu...

 
<< Start < Prev 1 2 Next > End >>

Results 1 - 9 of 11


TRIPS AND TRICKS

Trips and tricks


Karaiby - ranking


Świat - ranking


Zostań fanem na Facebook'u!

Kliknij aby zostać fanem!

bitcoin

JESTEŚMY SŁAWNI!

Artykuł w Dzienniku Polskim

Artykuł w Dzienniku Polskim


----------------------

PRODUKCJE FILMOWE


Filipiny 2009

Australia 2006

© 2023 Globtroteria.pl
Joomla! is Free Software released under the GNU/GPL License.