Na Szwajcarię namawiać nikogo nie będę, dopóki frank po 3,80-4,00 zl, nie miałbym serca. Ale to fantastyczne miejsce, mimo że większość mieszkańców dorobiła się na szeroko pojętym paserstwie, choć możemy to nazywać dyskretną bankowością tradycyjną. To chyba najpiękniejszy kraj w Europie. W każdym bądź razie do Genewy lata z Krakowa EasyJet, bilety od 200-300 zł w dwie strony. Genewa wybitnym miastem raczej nie jest, ale całe Jezioro Genewskie już tak. W tle bardzo dobrze prezentują się alpejskie szczyty, a mieszkańcy okolic pasa brzegowego wciąż mogą cieszyć się świetnym mikroklimatem, który doceniały już takie tuzy jak na przykład Włodzimierz Lenin.
Warto zaopatrzyć się w jakiś samochód (choć tanim on nie jest) i objechać całe jezioro. Zaczynamy w Yvoire, pięknie zachowanym średniowiecznym miasteczku, z kameralnym portem jachtowym (każde miasteczko na Jeziorem Genewskim ma swój maleńki lub większy port, coś mieszkańcy muszą popołudniami robić). Najprostsze danie już okazyjnie od 20 euro (bo to strona francuska). Następnie Evian, słynne z wody.. Evian, istnieje możliwość załadowania do plecaka zapasów wody, choć źródełko nie jest specjalnie rozreklamowane. We francuskich supermarketach wino jest tańsze niż woda, więc to ciekawa alternatywa dla tych, którzy źródełka Evian nie znajdą.
Po Jeziorze Genewskim można popływać na łajbie w towarzystwie szwajcarskich emerytów, może uda się komuś zatrudnić przy na przykład koszeniu trawnika u pewnego milionera.Łodzie przecinają jezioro w różnych punktach, można więc sporo czasu zaoszczędzić na objeżdżaniu go wokół.
Następnie Chilon, jeden z najpiękniejszych zamków Szwajcarii, średniowieczny, idealnie wkomponowany w jezioro, autostradę na palach i jak to w Szwajcarii, w kolejowe tory.
Tuż zaraz Montreaux, miasto, w którym kilka swoich piosenek napisał i zaśpiewał Freddie Mercury, w miejscowym kasynie warto odwiedzić malutką, ale interesującą wystawę poświęconą Freddiemu, z odtworzonym na niby studiem muzycznym.
Przez cudowne winnice Lavaux dojeżdżamy do lekko przemysłowej Lozanny, w której siedzibę ma między innymi MKOl i.. Philip Morris. Lozanna to maksymalnie jeden dzień naszego zainteresowania, choć port przy pięknej pogodzie robi znakomite wrażenie. Bogactwo mieszkańców kipi. Miasto położone jest na wzgórzu, więc z jeziora na górę lepiej dostać się metrem, które przybrało formę kolejki na Gubałówkę.
Autostradą "90 na godzinę" ruszamy w kierunku Berna, stolicy Szwajcarii, w miejscowym urzędzie patentowym pracował sam Albert Einstein i na głównej ulicy miał nawet okno, z którego oglądał interesującą konstrukcję zegara Zytglogge. Wokół miasta płynie rzeka, dość wartka, jej początki są przecież tuż niedaleko, w Alpach Berneńskich. Na jej brzegach stworzono wybieg dla kilku niedźwiedzi, dopóki jest dobrze zabezpieczony, dopóty wydaje się świetną atrakcją. W Bernie, na starym mieście, ciekawostką są piwnice, do których wchodzi się prosto z ulicy, zaadaptowane z reguły na magazyny, rzadziej na bary i puby, w Szwajcarii konsumpcja nie jest mile widziana. Szwajcarzy albo chodzą po górach albo chowają się w 4 ścianach.
Przez Interlaken i dwa jeziora, warto dostać się do Lauterbrunnen, klasycznej szwajcarskiej wioski, w której kochali się już Byron czy Goethe, z wodospadami, halami pełnymi może nie fioletowych, ale brązowych krów i fantastycznymi punktami widokowymi w Schilthorn i w Jungfrau. Nie są to tanie sprawy, bo kolejka pojedzie za 100-150 CHF, ale zawsze można się tam samodzielnie wdrapać, idąc śladami Jamesa Lazenby Bonda, który dostał się tam w "Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości", przy okazji zabawiając się z kilkoma mieszkankami Schilthorn, pod czujnym okiem Telly Savallasa.
Przez okolice Gstaad i Saanen kierujemy się w kierunku Jeziora Genewskiego, znakomite widoki rodem z opakowania po Milce umilają nam podróż. Zatrzymywać warto się co 500 m, sporo wokół tradycyjnych szwajcarskich domostw, nie ma odstępstwa od stylu, który główny plastyk Szwajcarii narzucił. Niesamowita spójność.
Nie muszę chyba powtarzać, że Szwajcaria jest szaleńczo droga i polecam ją tylko na sponsorowane wyjazdy.
Naokoło wszyscy jeżdżą, konsumują, kupują, inwestują, warto więc podzielić się pomysłem na intensywną majówkę, którą oczywiście każdy może pod siebie zmodyfikować za odpowiednią opłatą!
Zaczynamy odcinkiem prawie 500 kilometrowym, nad Nezyderskie Jezioro, choć po prawdzie powinno się na nie mówić Neusiedleer See, ale Polacy nie gęsi, swój język mają. W zasadzie można by tam zostać już do końca wyjazdu, setki kilometrów rowerowych ścieżek oplatają to jezioro, czy to po stronie węgierskiej, czy też po stronie austriackiej. To największe w Europie jezioro bezodpływowe i chociaż ma maksymalnie 2 metry głębokości, można na drugi brzeg transportować się chociażby promem. Wokół szuwary, raj dla ornitologów, pola, barokowe miasteczka, winnice, no i za 12 euro na cały dzień można wypożyczyć rowery, aby całą tą okolicę sobie przenalizować. Jako bazę warto obrać miejscowość Illmitz, w niej kilka piwnic z austriackim jedzeniem i karafką rieslinga, prywatne kwatery od 45 euro za dwójkę, z reguły już z co najmniej kajzerką serwowaną na śniadanie. Kwater można szukać na miejscu, znak "Zimmer Frei" wisi na wielu kamienicach w miasteczku.
400 km dalej stoją Alpy Julijskie, której bardzo duża część zajęta jest przez Park Narodowy Triglav i na jedną z gór tego regionu warto się wdrapać. Nasz wybór padł na Visevnik i 2050m, górę, którą można zdobyć nawet zaczynając swój trip po wcześniejszym obiedzie w Bledzie. Szlaki są świetnie utrzymane, oznakowane i niezatłoczone, a i widok ze szczytu na cały masyw Triglava (2863 m. n.p.m) będzie wartościową nagrodą. Bled jest bardzo malowniczym jeziorem w Słowenii, uznawanym po stolicy za atrakcję numer 2 tego kraju, nie jest to akwen wielki, kilka kilometrów obwodu, przy brzegu sporo miejsca zajmują eleganckie pensjonaty, z pewnością nie tak jednak pretensjonalne, jak chociażby te w Zakopanem. Po widok warto wejść na górę Ojstrica, świetnie zaprezentuje się i zamek w Bledzie i słynną\a wyspa z cerkwią Wniebowzięcia Maryi. Będzie dobrze.
Kilkanaście kilometrów dalej jest Bohinj, zdecydowanie już mniej zatłoczone jezioro, przypominające prawdziwe dzikie alpejskie atrakcje, z kilkoma wodospadami wokół, w tym z bardzo ładną Savicą. Pięknych wiosek, ładnych dolin jest tam wokóło sporo, kilka z nich warto zwiedzić kierując się w kierunku miejscowości Most i Kanał na Socy, słynnej rzeki na cały świat, głównie z powodu niebieskiego koloru wody i masy punktów, które dostarczają sprzętu do uprawiania ekstremalnych sportów (rafting, canyoning, skoki na bungee).
Na wieczór warto dostać się do Akwilei, starożytnego miasta rzymskiego z jedną z największych na świecie podłogowych mozaik, fanatycy tego typu sztuki będą zachwyceni też samą katedrą i kolumnami w pobliżu.
A nocleg proponuje w Arqua Petrarca, mieście gdzie kilka lat mieszkał… Petrarca, w takim miejscu brzydko i szaro nie będzie. Dla takiego poety ważnym było zapewne, aby inspiracji nie brakowało. W pobliżu jest kilka hoteli-resortów, które pełnią też rolę spa, gdyż region na południe od Padwy znany jest z licznych gorących źródeł. Widoki w okolicy są jak w Toskanii, może nie aż tak rozległe są to tereny, ale znacznie z Polski jest bliżej.
Blisko stąd do Padwy, przecież to miasto jednego z najstarszych uniwersytetów na świecie i zdecydowanie mniej zatłoczone niż Rzym, Neapol, Florencja. To perełki, których w Italii jest pełno, i w zasadzie każda miejscowość prezentuje poziom absolutnie światowy.
Wenecja może mieć swoich przeciwników i zwolenników, ja zaliczam się do tych drugich, ale powiedzmy to szczerze… jej możliwości są na wyczerpaniu, czego nawet zarządcy mogą mieć dosyć, bo wprowadzili zaporową opłatę 7 euro za przejażdżkę tramwajem i 30 euro za parking na obrzeżach Wenecji. Pod wieczór jednak Wenecja wyludnia się i w zasadzie nawet plac Św. Marka straszy czasem pustkami.
Krótkie kółeczko po Włoszech warto zakończyć w Venzone, wiosce na północ od Udine, 8-9 h od Polski, uznanej za najpiękniejszą wioskę Włoch 2016, i choć nagroda wydaje się być przesadzona, to jednak w drodze do kraju warto zatrzymać się tam na ostatnie cappuccino i deskę serów.
Na Neapol jest moda i da się to stwierdzić chociażby po ilości lotów z Polski. Z Krakowa Easyjet, z Katowic Wizzair, zdecydowanie lepsze ceny można upolować z tego drugiego pięknego miasta. Ceny już od około 100 zł za lot powrotny. Bardzo kompaktowe, położone w centrum miasta lotnisko, zdecydowanie ułatwia dojazd do centrum komunikacją publiczną, coraz mniej za to w Italii polecam wypożyczalnie aut, które co rok robią się coraz droższe, bardziej nieuprzejme w kontakcie, dostarczają coraz gorsze samochody, które chcą następnie Twoim kosztem naprawić. Z daleka trzymać się szczególnie od Sicilly by Car, ale ich lokalni konkurenci wcale nie są na lepszym poziomie. W Italii zawsze wykupować pełne ubezpieczenie, bo pułapek na kierowców czeka cały wór.
Choć dalej na ulicach Neapolu walają się śmieci, to wydaje się, że z kolejnym rokiem jest ich coraz mniej. Coraz więcej jest za to na każdym skrzyżowaniu imigrantów, którzy sprzedadzą Ci chusteczkę, umyją szybę i zapytają, którędy na Niemcy.
W Neapolu warto odwiedzić pizzerię Gino Sorbillo http://italia-by-natalia.pl/neapol-pizzeria-gino-sorbillo-w-swiatyni-wloskiej-pizzy/ i jechać dalej, centrum to nie jest przyjazne miejsce dla spokojnego człowieka. Włoskie miasta najlepiej pokonywać autami pokroju Citroena C1, każdy dodatkowy centymetr długości zwiększa drastycznie możliwość obicia i zmniejsza szansę na znalezienie dziury do zaparkowania.
Wezuwiusz już kiedyś został przez nas w okolicy sprawdzony, tym razem wybór padł na słynną Capri. Każda szanująca się w Polsce pizzeria nazywa się Capri, ale Capri, miejsce gdzie kiedyś romansowali Pani Onassis i Pan Kirk Douglas, jest tylko jedno. Wyspa jest piękna, ale cena około 16 euro za 15-20' rejs na nią, wydaje się wygórowana. Najlepiej dostać się tam z Sorrento, dość ekskluzywnego kurortu położonego na pięknym klifie, po krótkim rejsie dobijamy do Capri, które zostało już jednak tak zabudowane i zatloczone, że straciło sporo ze swego uroku. Lokalnym mini autobusem dostajemy się do Anacapri, oba miasteczka są ładne, czuć w nich piniondz, ale niestety padły ofiarą masowej turystyki na niespotykaną skalę, mimo że właściciele co lepszych willi wciąż mogą czuć się tam dość elitarnie. Pora zacząć eksplorować jednak inne rejony Włoch.
Tradycyjnie do polecenia jest Wybrzeże Amalfi, ale jak to w przypadku Capri - nie wyobrażam sobie jak ten rejon wygląda w tak zwanym sezonie. Wąskie uliczki, problemy z parkowaniem, zakorkowane miasteczka. Region jest jednak tak piękny, że trzeba się tam choć raz w życiu pokazać. Z miejscowości na dole (np. Minori) do miejscowości na górze (np. Ravello) prowadzą małe ścieżynki, które pamiętają pewnie czasy pasterzy, szpiegów, czy zwykłych piechurów, którzy wytyczali najszybsze trasy pomiędzy tymi pięknymi miejscowościami. Tym razem analizie poddaliśmy miejscowość Ravello, gdzie co roku odbywa się festiwal muzyczny im. Ryszarda Wagnera, który gdzieś w jednej z miejscowych willi z widokiem (Villa Cimbrone - must go - być może tam) szukał inspiracji do swoich oper.
Piękna katedra, mały rynek z włoską kawiarnią, przepiękne uliczki prowadzące do rzeczonych rezydencji z czasów jeszcze renesansowych - na Ravello kładziemy znak jakości.
Z okolic Neapolu próbujemy przebić się na drugą stronę Włoch.
Całe środkowe Włochy na jej szerokości geograficznej przypominają okolice Proszowic, sporo pagórków, a nawet gór, śnieg wcale nie jest rzadkim zjawiskiem. Maleje drastycznie gęstość zaludnienia, maleją ceny, w lokalnej trattorii zjemy poważny posiłek z winem za 10 euro, za pizzę płacąc nie więcej niż 5. Zawsze do stolika podejdzie kucharz, poklepie po plecach, zapyta jak minął dzień. O angielskim należy raczej zapomnieć. Na nocleg polecam na przykład Rapone, kolejne miejsce na wzgórzu.
Przebijamy się dalej. Tym razem już wschodnie wybrzeże Włoch, inny świat niż zepsute zachodnie, tym razem region Apulia, który przez lata cieszył się zasłużoną złą sławą.. Mafia, porachunki, bezrobocie, to była norma. Teraz Anglicy szturmują ten rejon, dowiedziawszy się, że w Toskanii nie ma już z nieruchomości czego kupować. Na pierwszy strzał idzie Castel del Monto, idealnie symetryczny zamek jednego z lokalnym władców, na wzgórzu, nazwijmy to w szczerym polu, a w zasadzie w okolicy porośniętej gajami oliwnymi. Wart 6 euro za wstęp i jednej godziny swojego czasu. Cały Park Narodowy - Alpa Murgia - to miła odmiana od zatłoczonych z reguły Włoch.
Zdecydowanie warte polecenie jest Polignano del Maro, kurorcik położony na klimatycznej skale, gdzie raz w roku Red Bull organizuje konkurs skoków do wody z dachu jednego z domów. Noclegów tam tanich multum, a kanion rzeki, który samym środku miasteczka wchodzi do morza - nadzwyczajny.
Następnie Alberobello. Dalej nie wiem, dlaczego nie jest to atrakcja na miarę Florencji czy Wenecji. Koncepcja okrągłych domków o stożkowych dachach wskazuje, że być może tutaj inspirowali się autorzy Smurfów. Świetnie zachowane, w zimie chroniły od … zimna, a w lecie od … ciepła, czyli koszmar wszystkich projektantów instalacji grzewczych i klimatyzacji. Atrakcja na kilka godzin, w drodze do kolejnego pięknego miasteczka, Locorocondo, położonego na wzniesieniu, znowu ze wspaniałym widokiem na całą okolicę i domy we wspomnianym już stylu trulli, których pełno w tej okolicy i które można odkupić, wyremontować i zostać na dłużej, wypijając za dużo wina.
Ta okolica jest znacząco tańsza niż reszta Italii. Generalnie za 20-25 euro za osobę będziemy mieć przyjemną dwójkę, oczywiście z typowo włoskim śniadaniem, czyli raczej na słodko.
To wszystko jest położone oczywiście nad pięknym w tej okolicy Adriatyckim Morzem, w okolicy przypominających polskie wydm Pilone, miejsce nie jest jeszcze bardzo zepsute, choć czasem może się trafić na wydmach przetransportowany przez mafię uchodźca.
Przed powrotem na lotnisko w Bari, skąd odlatuje Wizzair w kierunku Katowic, ostatnią kawę dobrze spożyć chyba w najpiękniejszym mieście w tej okolicy, czyli w Ostuni, białych domach, które widać na wzgórzu już z odległości kilkunastu kilometrów. Do Włoch warto wracać, bo to przecież 51 obiektów UNESCO, liczba, z którą może tylko Hiszpania się równać.
Z dala (11 h
lotu z Warszawy, prawie 12 h z Frankfurtu) od umęczonej Europy leży sobie
malutka wysepka Mauritius. Nie taka znowu malutka, bo prawie 60 na 40 km
kwadratowych, a z powodu dość krętych i zatłoczonych dróg dotarcie z jednego
końca wyspy na drugi może trwać nawet do 2 h samochodem, a pewnie i 3
autobusem.
Warto
wspomnieć szerzej o Mauritiusie, bo plaże tutejsze stawiam na równi z tymi z
Filipin, wyżej niż (z kilkoma wyjątkami) te z Tajlandii, Kenii, czy Dominiki, a
zdecydowanie wyżej niż te z Brazylii, Sri Lanki, Indonezji, Wietnamu,
Gwadelupy, Martyniki, Belize i innych.
Wyspa to
specyficzna, warto by ją skategoryzować jako zdecydowanie multikulturową
mieszankę, z dominującym narodem Hinduskim, z nierzucającymi się za bardzo w
oczy, chciałoby się powiedzieć niewybuchowymi Muzułmanami, z potomkami
francuskich i brytyjskich kolonizatorów, z Białasami na wypoczynku i z
Kreolami, których korzeni możemy szukaćgdzieś w czasach, gdzie ludzi przewoziło się w kajdanach na dolnych
pokładach drewnianych statków. Tych ostatnich mogło na wyspie być sporo, bo
główną gałęzią gospodarki była uprawa trzciny cukrowej, która wciąż zajmuje
ogromne Mauritiusu połacie.
Jak na
Mauritius dolecieć ? My skorzystaliśmy z czarteru Rainbow, który na swojej
stronie zaproponował bezpośredni lot Dreamliner'em z Warszawy do Port Louis za…
437 zl… oczywiście w życiu jak zwykle pod górkę, ciężko o podobną cenę było w
drogę powrotną, wobec tego trzeba dać mimo wszystko zarobić komuś innemu.
Na wyspę
lecieć można w zasadzie cały rok, ale bądźmy szczerzy, od grudnia do połowy
marca jest to obłożone pewnym ryzykiem, panuje nazwijmy to pora deszczowa,
która może się objawić albo krótkotrwałymi horrendalnymi opadami, gdzieś w
ciągu dnia, albo po prostu zachmurzonym przez cały dzień niebem. Oczywiście
temperatura raczej nie spada poniżej 30 stopni, więc kożucha z Europy ciągnąć
nie trzeba. Niebo nad Mauritiusem nazywane jest jednym z najczystszych na
świecie i jeśli chodzi o smog, który tu oczywiście nie występuję i o
zachmurzenie właśnie.
Od kwietnia
rusza tzw. High Season, przybiera na sile w czasie naszych wakacji (opowieści
gospodarza o Niemcach, przybywających na 3 miesiące, mrożą krew w żyłach, w tym
czasie przeciętny umęczony Polak jest w trakcie szczytu sezonu grillowego, co
oczywiście też jest piękne).Ja ze swej
strony zaproponowałbym więc marzec i kwiecień, ewentualnie październik,
listopad, szkoda wcześniej marnować pięknego europejskiego lata.
Przybywamy
więc na Mauritius, z lotniska kursują jakieś tam autobusy (w ogóle cała
komunikacja na wyspie ma bardzo fajną stronę internetową, gdzie zaproponują nam
jaką trasę najlepiej wybrać), ale warto wcześniej zarezerwować
taximauritius.com, które za 35 euro przewiezie w najdalsze rejony wyspy.
I tutaj
trzeba małą dygresję wpleść. Mauritius jest uznawany za lokalizację
ekskluzywną, powiedzmy troszeczkę niżej w hierarchii ekskluzywności niż
Malediwy, czy chociażby Seszele, ale wciąż ekskluzywną. Często najpiękniejsze
plaże i zakątki obsiadły resorty, choć trzeba przyznać, robią to bardzo
dyskretnie. Absolutnie nie ma tutaj wielkich betonowych molochów, raczej
skupiska eleganckich bungalowów, które doskonale komponują się z okolicznymi
palmami i błękitem Oceanu Indyjskiego.
Ale jest w
tym wszystkim wielki pozytyw. Na Mauritiusie plaża zawsze jest własnością
publiczną, czyli nikt nie może Ci zabronić na niej przebywać, chociażby
zajmował przy niej miejsce 10-gwiazdkowy lokal. W sumie nawet nikt za bardzo
nie będzie Ci przeszkadzał we wchodzeniu na teren resortu, na tej wyspie po
prostu wszyscy żyją w pięknej harmonii, a miejscowi całkiem dobrze egzystują
dzięki łatce "elitarności", która do Mauritiusu przylgnęła. Czyli, w
skrócie, różne hotele będą plażę maksymalnie dopieszczać, a wszyscy z tego będą
mogli skorzystać. Płacą za to goście resortu w dość wygórowanych za noc
stawkach, ale wydaje się, że model na razie gra i ma się dobrze.
Pamiętajmy
oczywiście, że Mauritius w przeciwieństwie do pobliskiego Reunion, jest
najprawdziwszym w świecie państwem, z niepodległością uzyskaną od Anglików w
1968 roku.
A więc którą
część wybrać i gdzie mieszkać ? Na resortach się nie znam, ale jeśli chodzi o
miesiące, kiedy może spaść deszcz, to zdecydowanie rekomenduję wybrzeże
zachodnie, gdzie opadów jest znacznie mniej. Raczej odradzam część południową,
gdzie wybrzeże nie jest osłonięte koralową rafą i można dość często spędzić
dzień głównie na walce z przypominającymi te ze Sri Lanki wysokimi falami.
Wszędzie indziej fale łamią się na odległej około 500 m od brzegu rafie,
tworząc przepiękne laguny, które potem trzeba drukować na prospektach i
pocztówkach z Mauritiusu, bo … są takie kolorowe i fantastyczne ;) W ogóle
Mauritius można by nazwać pochodną Sri Lanki, choć będzie to trzecia czy
czwarta pochodna, wszystko jest w porównaniu ze Sri Lanką kompaktowe, zharmonizowane
i łagodne.
Flic en Flac
to mini kurort, z publiczną plażą, o której w innym częściach świata marzyłyby
najlepsze resorty. Bardzo przyjemne apartamenty (2 sypialnie, kuchnia, salon,
basen) w tej miejscowości znajdziemy na airbnb już od 50 euro za 4-5 osób. We
Flic en Flac jest kilka świetnych restauracji, generalnie za obiad na
Mauritiusie (nie licząc przydrożnych straganów z lokalnymi przekąskami) trzeba
zapłacić od 20 zł za fast food, 25 zł za rewelacyjnego "hindusa", od
35-40 zł za owoce i ryby.
Ale
niekwestionowanym numerem jeden, jeśli chodzi o plaże, jest położony na
południowym zachodzie półwysep Le Morne, gdzie schowane za charakterystyczną
skałą 2 resorty, kryją największe skarby i dziwa Mauritiusu. Skała zatrzymuje
chmury, które nadciągają znad wyżyn, więc kiedy wszędzie indziej jest źle… w Le
Morne jest prawdopodobnie rewelacyjnie !!Le Morne
znane było z tego, że zbiegali tam niewolnicy z plantacji trzciny cukrowej,
pewnego pięknego dnia na miejsce przybyli miejscowi żandarmi, oznajmiając, że
to już koniec tego przykrego okresu w historii świata. Przestraszeni niewolnicy
hurtem skoczyli w przepaść, biorąc policjantów za strażników, zatrudnionych u
ich "Pana". Smutna historia w tym rajskim zakątku, upamiętniona
pomnikiem.
Przy plaży
jest dość przyzwoita restauracyjka, więc spokojnie w Le Morne można się na cały
dzień schować.
Do Le Morne
nie dojeżdża komunikacja publiczna, to prawdopodobnie efekt lobby hotelowego,
można tam dotrzeć stopem albo taksówką z pierwszej akceptowalnej finansowo
miejscowości, czyli odległego o 5 km La Gaulette. W tej miejscowości znajdziemy
5-osobowe apartamenty już od 40 euro za dobę, z przepięknym widokiem, a nawet i
Internetem!
W miasteczku
jest supermarket i 3 restauracje, kilka straganów ze świeżym mango, papaya i
owocem smoka, jest lekarz, czy potrzebujecie czegoś jeszcze do egzystencji ? Bo
ja nie!
Auto mogą
wynająć letnikom mieszkańcy, koszt około 25-30 euro za dobę, bez zbędnego
pośrednictwa Herz i Europcar. Benzyna dość droga, ok. 5 zł / litr.
Ceny w
supermarkecie oceniłbym na 150% x Polska, dla fanów "wakacyjnego piwka
albo i dwóch", Phoenix od 4-5 zł za małą butelkę. Mauritius to jednak
wyspa rumu i coli, więc proszę się skupiać na tych napojach.
Mauritius to
raczej nie wyspa rozrywkowa, to nie Ibiza, to nie Majorka, to nie Mykonos, to
raczej też nie wyspa na backpacking. Nadużyję tego słowa - to wyspa harmonii !
Główne
atrakcje można spokojnie "zaliczyć" w 2 dni wypożyczonego auta. No
może 3.
7 Coloured Earthed -
"kolorowe" piaski - warto
Wodospad Chamarel - a w
zasadzie 2 lub 3 jego strugi - warto
Casela Safari - za około 20
euro, 4-5 h szaleństwa wśród żółwi, antylop, zebr, żyraf - safari w
pięknej scenerii! Zrobione ze smakiem i z głową, nie jest to absolutnie
żadna parodia prawdziwego afrykańskiego safari, a raczej jego miniaturka -
warto
Eureka House - kolonialny
dom, w pobliżu Port Louis, w którym mieszkał właściciel plantacji trzciny
cukrowej, a wraz z nim żona i jego 17-cioro dzieci- warto
Samo Port Louis można sobie
podarować, tak jak wszystkie miejscowości leżące wzdłuż autostrady
przebiegającej przez środek wyspy - to wszystko jest zbyt zatłoczone!
Black River Gorges National
Park - Mauritius też ma swoje lokalne Gorce, dla miłośników pieszych
wędrówek! - warto
Bois Cheri - zakład produkcji
herbaty, otoczony niczym na Sri Lance, jej pięknymi uprawami ! - warto
Grand Bassin - czyli tutejsza
Częstochowa, z interesującymi budowlami hinduskiej religii - dla koneserów
Blue Bay - w pobliżu
lotniska, podwodny raj, gdzie bezproblemowo spotkać można żółwie i
delfiny, choć te ostatnie rezydują wzdłuż całego wybrzeża Mauritiusu
Generalnie
wszelakie atrakcje typu kolonialne domy, muzea, parki narodowe, plantacje
herbaty, destylarnie rumu,miejsce,
gdzie można zobaczyć jak wytwarza się cukier, są drogie. Nie bójmy się tego
słowa, drogie. Wstęp między 40, a 100 zł, dla osoby dorosłej. Również krótka
wycieczką łodzią na rafę czy na oglądanie delfinów pójdzie w setki, a nie
dziesiątki złotych.
Od północnej
strony wyspy trzymaliśmy się z daleka, bo nazwa North Tourist Zone nie
wyglądała zachęcająco na znakach drogowych…
A na zachód
od tego wszystkiego leży La Reunion, Madagaskar czy dalej Mozambik.. Ale o tym
wszystkim w innych odcinkach, na które zapraszam, gdy odrobicie już lekcję z
Mauritiusu.
Gorąco polecam te 2 miejscówki, do osiągnięcia już po 750 km z Krakowa. To najbliższe naszemu miastu narty na najwyższym światowym poziomie, choć Tyrol i Szwajcaria widokowo to jeszcze nie jest.
Orientacyjne koszta - 25-40 euro nocleg, 45-52 euro karnet, 3-4 euro drobny posiłek na stoku, 8-20 posiłek restauracyjny. Bardzo rozsądna oferta narciarska.
Następnie kilka wyjść na Turbacz, w tym jedno na nartach biegowych. Rewelacyjny sport, szczególnie polecam nowo otwartą Trasę Olimpijczyków od strony Rdzawki, z wypożyczalnią nart w Obidowej, od 30 zł za dzień za komplet. 2,5 - .5 h trwa wyjście na górę, zjazd około połowę tej kwoty, razem 22 km i czujemy się prawie jak Justyna Kowalczyk na olimpiadzie.
Dla narciarzy zjazdowych zdecydowanie lepsze będą Koninki, choć biegowców tam wysłużony wyciąg wywiezię na górę za 14 zł, pozwalajać już na odfajkowanie 1/4 trasy na Turbacz. Śniegu wokoło tona, zdecydowanie więcej niż w szwajcarskich Alpach.
Które to Alpy odwiedziłęm na koniec. Champery to klasyczne szwajcarskie miasteczko, wokół roi się od 3-tysięczników, wcale niedaleko do Mt.Blanc, choć koszty niestety znacznie są wyższe.
Dwójka to około 250 CHF, karnet w cenie podobnej jak w Austrii - 50-60 CHF, wypożyczenie nart od 40 CHF, obiadki niestety od 25 CHF w górę (no limit), a i dojazd z lotniska w Genewie do Champery to 54 CHF. Co ciekawe, infrastruktura na znacznie gorszym poziomie niż w Austrii, zapomnij o podgrzewanej kanapie i bańce do osłony przed wiatrem i śniegiem. A i samego śniegu mniej. Ale to jest Szwajcaria, wszystko ze smakiem, w jednym, klasycznym stylu. Nie do powtórzenia nigdzie indziej poza tym gestapowskim krajem.
Kiedy pierwszy raz lądujesz na Manhattanie, wydaje Ci się, że wcześniej mieszkałeś już tutaj co najmniej 20 lat. Żółte taksówki, staw w Central Parku, mosty nad East River, wyprowadzający psy na etacie, budki z hot-dogami, wszystko to jest elementem każdego szanującego się filmu i serialu z NYC, z osławionym "Kevin sam w Nowym Jorku" na czele.
Każdy z nas jest w jakimś tam stopniu Nowojorczykiem i każdemu z nas grozi, kiedy Nowy Jork opuszcza, że odczuć może coś na kształt osobistego dramatu, które to uczucie postuluję zapisać gdzieś w encyklopedii chorób, jeśli taka istnieje.Bo Nowy Jork jest tylko jeden i bez specjalnej obawy dzierży palmę pierwszeństwa, pozostawiając za sobą w tyle pospolity Londyn, Paryż czy Tokio, nie wspominając o Dubaju wcale!
Ceny są bardzo wysokie, w zasadzie polskie, tylko, że w dolarach, który to praktycznie sięga 4 i pół złotego. Jeśli już uda znaleźć sobie coś przyzwoitego do spania, będzie to na 100% klitką i będzie prawie na pewno poza wyspą, kupioną przez Holendrów za równowartość 24 USD. Ale to nie ma tylko samych złych stron, Manhattan mimo całego szeregu zalet, może przytłoczyć tempem, gwarem, hałasem. Brooklyn też ma swój urok, Queens już trochę mniejszy, ale i to pewnie się nie długo zmieni, a New Jersey ciężki do pokonaniaa widok na słynną plątaninę wieżowców.
O Nowym Jorku wszystko już napisano i powiedziano, ustalmy sobie więc tylko kilka najważniejszych wskazówek, które potraktujcie jak wartościowe porady:
- kupić tygodniową kartę na metro za 31 dolarów;
- dobrze zorientować się, gdzie się zamieszka i w zależności od tego wybrać albo Newark albo JFK albo La Guardia na miejsce do lądowania;
- pogrzebać w terminarzach wydarzeń sportowych, Nowy Jork to nie tylko New York Knicks i New York Rangers, ale także Brooklyn Nets czy New York Islanders, o czym wychowani w czasach Jordana mogą nie wiedzieć; Amerykanie są mistrzami w show biznesie i choc biletów nie powinno zabraknąć, to jednak wcześniej warto zaklepać co lepsze i tańsze miejsca;
- zainstalować TodayTix, dzięki której będzie można kupić bilet na Broadway może wciąż nie w najniższej, ale już jednak w atrakcyjniejszej niż 150 USD cenie;
- zapoznać się z moim poniższym rankingiem i w zależności od tego podrasować swój plan wyjazdu. Na poniższe atrakcje powinnien wystarczyć tydzień:
No.1
- Times Square i Broadway
- Central Park
- American Museum of Natural History
- Metropolitan Museum of Art
- lodowisko pod Rockefeller Plaza
- widok z Empire State Building
- High Line i Chelsea Market
- Fat Cat i inne kluby jazzowe na Green Village
- Brooklyn Bridge i widok na niego z Manhattan Bridge
No.2
- kolejka linowa na Roosevelt Island
- dworzec Grand Central
- Chrysler Building
- budynek żelasko - Flatiron
- prom na Staten Island z widokiem na Statuę Wolności
- Flashing Meadows
No.3
- Uniwersytet Colombia
- Carnegie Hall
- New York Public Library
- katedra Św.Patryka
- ChinaTown i Little Italy
- One Trade Center i pozostałości po World Trade Center
- Wall Street
- polska dzielnica - Greenpoint
- Ellis Island
- Prospect Park
- Madisson Square Garden
No.4
- Harlem
- siedziba ONZ
- Battery Park
- Indian Museum
- Brooklyn Museum
- New York Yankee Stadium
I nie bójmy się planu wyjazdu ustalić posiłkując się tymi punktami, bo Jacek G wiec, co w świecie nadmiaru atrakcji naprawdę wartościowe i dobre!
Waszyngton to zupełnie inna historia, kompletnie inne miasto niż Nowy Jork. Bardziej wszerz niż wzwyż, upolitycznione, wieczorem puste, monumentalne, pełne patosu, zapachu szemranych interesów, ale też pełne obrazków, znanych chociażby z House of Cards. Spodoba się Wam, choć ciężko uwierzyć, jak w zasadzie dwa wymieniane razem jednym tchem miasta mogą się tak od siebie fundamentalnie różnić. Jak zwykle jednak Ameryka zasługuje na najwyższe moje uznanie i oceny, dlatego bez wahania daję 10/10 !
Niestety,
ale ceny lotów do naszego przyjemnego, słonecznego,
szalenie interesującego południa kontynentu skaczą w górę. Powodem są
niesnaski, które możemy zauważyć w Turcji, Egipcie, Tunezji, tak więc Włochy,
Grecja, Hiszpania czy Chorwacja jawią się jak oazy spokoju, co powoduje wzrost
cen biletów. Z Krakowa do
Trapani dalej da się dość tanio dolecieć (200-300 zł), ale wracać zdecydowanie
lepiej z przesiadką, najlepiej w Eindhoven. Całość będzie kosztować w sezonie
minimum 500 zł, co jest pewnie ze 2 razy więcej niż można było zapłacić 3-4
lata temu. Żeby całą
wyspę zjechać, zalecam ze 2 tygodnie. To bardzo duża wyspa, największa na Morzu
Śródziemnym,z górzystym wnętrzem, co
oczywiście opóźnia transport. 3-4 dni to
tylko 1/4 wyspy, na połowę dałbym przynajmniej 7, a na całą rzeczone 14.
Zaczynamy na
zachodzie, kameralne lotnisko w Trapani, pewnie jakieś 100-150 km od wybrzeży
Tunezji, co ma swój wpływ na kuchnię Sycylii, która nie jest klasyczną włoską,
a raczej fifty-fifty, włosko-arabską, z elementami słynnego tajina.
W Trapani
potrzeba jednego dnia, bardzo przyzwoita starówka, dobrze utrzymana, fale
atakują ją z jednej i z drugiej strony w solidne wydaje się mury. Ryanair
wepchnął pewnie Trapani na właściwe tory, w erze pre-Ryanair prawdopodobnie do
miasta przybijali tylko zagubieni imigranci lub też przechodzący ze swoimi
stadami pasterze. Dużo hoteli,
sporo restauracji, czysto i schludnie.
Z Trapani
kolejką linową można dojechać do Erice, mieście na skale górującej nad Trapani,
można też serpentynami, drastyczny spadek temperatury odczuwalny do tego
stopnia, że z kostiumu kąpielowego warto przebrać się w kurtkę z korzuchem. Spacer na
30-40', uwaga na turystyczne pułapki, bo w zasadzie mieszkańców nie ma tam za
dużo, są tylko turyści. Widoki przepiękne.
San Vito de
Capo można uczynić bazą wypadową. Ładna, szeroka plaża, na której swoje wdzięki
prezentuje wiele lokalnych wielorybów, w tle skała jak w Rio de Janeiro,
przypominam nam to wszystko brazylijską Copacabanę. Na Sycylii w połowie
października woda ma 24-25 stopni C temperatury, ponoć nawet w listopadzie jest
bardzo przyjemna do spróbowania. Absolutnie inaczej jest w pozostałych
skrajnych miesiącach, czyli kwietniu i maju, raczej nie należy się wtedy
spodziewać komfortowych warunków. Woda po prostu nie jest jeszcze nagrzana i ja
osobiście odradzam pierwszą połowę roku jako okres na wyloty w Morze
Śródziemne, bo przejechałem się na tym i we we Włoszech i w Grecji, czy
Francji. San Vito de Capo to bardzo przyzwoity, niezbyt zatłoczony kurort, który
po sezonie każdemu można rekomendować.
W San Vito
de Capo mafia za bardzo nie rzuca się w oczy, choć pewnie jest właścicielem
wielu hoteli i pensjonatów,upodobała
sobie wszelaką branżę budowniczą, nie specjalnie angażując się już w porwania,
gwałty, napady, a raczej w VAT i państwowe przetargi, o czym można posłuchać w
miejscowości Corleone, jądrze tej organizacji, gdzie wydaje się, że liczba
patroli przewyższyła już liczbę mieszkańców. Warto wejść
do Mafia Documentary Centre i za 5 euro wysłuchać wykładu na temat cosa nostra
i jej dokonań, czy to w Palermo, czy to w Nowym Jorku.
Zingaro
National Park albo Reserve Park, rzadko kiedy spotykam się z biletami wstępu na
plażę, ale to jest tak ładne, zatoczki tak urokliwe, szlaki tak ładnie
utrzymane, że można te 5 euro zapłacić. Jeden dzień w zupełności wystarczy.
No i aby
zakończyć ten skromny wyjazd, warto opowiedzieć o tropie starożytnym, czyli na
przykład o pięknie zachowanej, lepiej niż Akropol, świątyni w Segesta oraz
leżącym tuż obok starożytnym teatrze, z imponującym widokiem na autostradę i
morze.
Jak na tak
malutki kawałek Sycylii, ilość atrakcji jest imponująca (dodajmy chociażby
miejsce, gdzie "odsalają morze", tuż przy Trapani, która także
zyskało status co najmniej parku krajobrazowego. I co cieszy, nie ma tam tego
"syfu", który można zobaczyć wszędzie weWłoszech poniżej Rzymu. Wydaje się, że
państwo rzuciło trochę fruktów, aby lekko zrazić obywateli do mafi, która zbyt
zaczęła się w tamtym rejonie panoszyć. Państwo wie, że mafia może być tylko
jedna i przykładnie tę rolę realizuje!
Krótka wizyta nad polskim morzem (dzięki autostradzie bardzo dobry wynik 5,5 h z Krakowa do Gdańska). Znaleźć w szczycie sezonu jakąś przyzwoitą kwaterę za dobre pieniądze - praktycznie niemożliwe. Pod tym względem Chorwacja bije Bałtyk na głowę. Ale flądra, plaża, wydma, Trójmiasto - to ciężko znaleźć w Chorwacji. Jak najbardziej więc jednak warto nad polskie morze na kilka dni w sezonie letnim się wybrać (sprawdzając wcześniej prognozę pogody 5 razy).
Rekomenduję też Kopalnię Guido w Zabrzu - choć zdecydowanie nie na 2 tygodniowe wakacje. Wstęp w przyzwoitej cenie, 2 godzinna wycieczka w dawnych tunelach nieczynnej juz kopalni, z możliwością zostania na dłużej w podziemnym pubie, z rubasznym przewodnikiem w gratisie.
Do tego Chorwacja, 12 h bezstresowej jazdy z Krakowa, pogoda prawie gwarantowana, kwater mnóstwo, można jechać w ciemno, ale z horrendalnie drogimi restauracjami, bijącymi poziomy przyzwoitości w Dubrowniku (gdzie wstęp na mury kosztuje 75 zł od osoby). Ceny spaghetti dawno przekroczyły już te w Rzymie, a niczego oprócz ryb i kuchni włoskiej w Chorwacji zamawiać nie warto. Chorwacja to jednak wciąż gwiazda.
I jeszcze Belgia, ze snajperami na lotnisku w Brukseli. Kraj totalnie zatłoczony, zabudowany, bez wielkich atrakcji (Bruksela i Antwerpia na NIE, Gandawa i Brugia na tak), zagrożony islamskimi świrami, ale z wybitnymi frytkami i piwem i chyba jednak ze zbyt przereklamowaną czekoladą.
Zapomniałem jeszcze o Chorwacji, ale oprócz wybitnego fiordu kotorskiego, zapuszczać się nad wybrzeże nie warto. Góry tak, wybrzeże nie, ten sam problem - tłok !
Coś trzeba robić.Proponuję krótkie wycieczki, wymagające czesto kilku godzin jazdy, ale wciąż krótkie.
Na początek Słowacki Raj, ok 80 km od granicy z Polską, tuż za Popradem, który kiedyś miał gościć z Zakopanem olimpijskie gry. Słowacki Raj nie jest raczej miejscem dla rodzin z małymi dzieci, w sumie to nawet łatwo stracić tam życie, jakkolwiek dramatycznie by to nie brzmiało. Drabinki, mosty, łańcuchy, wszystko to na kilkukilometrowych szlakach poprowadzonych w wąwozach i choć sama okolica nie wygląda zbyt agresywnie, bo to jednak tylko pogórze tatrzańskie, to jednak jest warta przyjazdu. Kilka godzin na miejsce, kilka na miejscu i jest to bez problemowo jednodniowa wycieczka, za bodajże 1,5 euro wstępu.
Bieszczad przedstawiać nie trzeba. Tu już jednak mówimy o 4,5 godzinnej drodze w okolice Wetliny, czyli na Wielką Pętlę Bieszczadzką. I tam, ewentualnie w Ustrzykach Górnych należy szukać noclegu, to poziom znacznie wyższy niż zepsute Zakopane, zadeptane niestety w sezonie Tatry. Połoniny to opcja nawet dla Waszych dziadków, z parkingu na szczyt można obrócić w niecałą godzinę. Również Tarnica, najwyższy szczyt, to raczej poziom trudności Kopca Kościuszki. Okolica jest relatywnie dzika i niespenetrowana, jeśli w dzisiejszych czasach możemy mówić o takich terenach w tej cześci Europy. Do tego Arłamów, który gościł i Lecha Wałęse i Orły Nawałki, więc wizyta w nim jest jak najbardziej wskazana, jest po prostu imponujący i Szach Reza Pahlavi musiał gościć u Gierka z prawdziwą przyjemnością. Olbrzymi kompleks w środku niczego, w lasach pewnie pełno rysi, niedźwiedzi... trochę się zagalopowowałem. Rewelacyjne tereny do jazdy rowerem, na Solinie do pływania łodkami, a w Polańczyku do gwiazdorzenia na jednej z potańcówek przy domach zdrojowych. To jest na prawdę wysoki poziom.
Na koniec na zdjęciach krótka relacja z Polska - Portugalia w Marsylii, która okazała się nie tak arabska, jak nas straszono. 4 dniowy wyjazd z wejściem na stadion to koszt około 1800 zł przy 4 osobach w aucie, po drodze Nicea, Monte Carlo, Eze, Les Calanques, Cassis, Prowansja i Baden-Baden. 4000 km, 17 godzin jazdy na miejsce, ale absolutnie warte tego wysiłku.
Iran zawsze mieć warto na swoich radarach, dlatego z powodu katolickiego święta Bożego Ciała pozwoliśmy sobie zakupić relatywnie tanie bilety z Wiednia do Teheranu, praktycznie w czwartą rocznicę poprzedniej wizyty w Krainie Islamskiej Republiki Ajatollahów.
Plan.. w zasadzie nie było żadnego planu, raczej ad hoc agenda i weryfikacja tego, co zastaliśmy w 2012 roku. Różnice trzeba przyznać są mocno widoczne, od kiedy zaczęli grzebać przy słynnych sankcjach Iran ruszył w kierunku utraty statusu egzotycznej lokalizacji. Globalizacja już puka do bram Iranu, choc była już tutaj niecałe przecież 40 lat temu, za znanego i niezbyt lubianego szacha Pahlaviego.Do Iranu najtaniej dotrzeć liniami Pegasus albo Ukrainian Airlines, najtaniej zrobić to z Pragi, Wiednia, Lwowa, czy Budapesztu. Najbliżej jest z Lwowa, najłatwiej chyba z Wiednia, do którego z Krakowa można dotrzeć na przykład Tiger Expressem. Cena między 500 i 1000 zł w dwie strony.
Same linie Pegasus idą za trendem, warunki można śmiało nazwać bydlęcymi, coraz mniej miejsca na nogi, coraz wyższa temperatura wewnątrz samolotu, coraz droższe lotnisko Istambuł Sabiha, coraz więcej podróżujących. Ale latanie już dawno przestało być elitarnym zajęciem.
Na lotnisku w Teheranie ceny amerykańskie, choc można też płacić w euro. Wiza bez zaproszenia to 75 euro (1 miesiąc), dodatkowo naciągają turystę na ubezpieczenie (15 euro), chyba, że posiada się swoje własne, wydrukowane na dużej kartce A4, choć Pan z okienka zrobi wszystko, aby je zakwestionować.
Po godzinie papierków stąpamy po demokratycznej ziemi irańskiej.
Kurs dolara podobny do tego jak w 2012 - 34 000 riali za 1 USD - ale złotówka mocno od tego czasu osłabła, a i same ceny w Iranie poszły do gory. Efekt? Iran stał się dla Polaków od 50 do 100% droższy niż 4 lata temu.W Teheranie widoczny jest podział północ-południe (i będzie dalej widoczny przez następne pewnie 100 lat). Dwa różne światy, południe jest biedne, szare, zasmogowane niczym Kraków w szczycie sezonu grzewczego, nastrojami rządzi tam bazar i meczet. Północ usadowiła się przy wierzchołkach gór Elburs, przy dobrej widoczności można dostrzec szczyt Damavand - 5604 m. Powietrze jest czystsze, ludzie bardziej elegancy, kawiarnie rodem z warszawskiej hipsteriady, a naftowe rody ogrodziły się w luksusowych willach. Tylko korki są takie same, pełnen egalitaryzm (choć pewnie w północnym są większe, bo góry i bo drogi węższe), mimo tego, że w tym 13 milionowym molochu wyjazdówka z miasta ma 9 pasów.
Badamy Erbil, muzeum zbrodni szacha, dużo propagandy (jak od rana przy śniadaniu w Press TV, to taki irański CNN, płyną informacje o gigantycznym kryzysie w Europie i w USA), również tradycyjny bazar, nie obywa się bez próby wcisnięcia dywanu, choc Persowie to nie Arabowie (biada temu, kto pomyli) i na siłę nikogo do kupna zmuszać nie będą.Szybka relokacja metrem (inny transport w Teheranie nie ma sensu) do północnych dzielnic, Darwandu i Velenjaka i wyciągi i kolejki wywiozą nas na szczyty, z których roztacza się widok na cały Teheran. Ceny też poszły w górę co najmniej 2 razy, w stosunku do tego co na południu i w stosunku do tego, co 4 lata temu.
Nocleg w Teheranie tylko u Firouzeha http://www.firouzehhotel.com/. To człowiek instytuacja, który w Iranie zna każdego, kogo należy znać. Coś a la Krzysztof Jarzyna ze Szczecina.
Na drugi dzień autobus do Kashan, dla fanatyków religijnych po drodze jest Qom. W Kashan jak zwykle piękne hotele w starych pałacach handlarzy dywanami i daktylami i kolejna smutna niespodzianka, ceny za wstęp wzrosły z 0,5 $ do mniej więcej 4$. Kilkuset procentowy wzrost to chyba dużo.
Nie pozostaje nic innego jak wynając taksówkę i przez niesławne zakłady wzbogacania uranu w Natanz dojechać do Abyaneh (kolejna zmiana ... przy wjeździe do wioski postawiono kasę i szlaban... po wiosce spacerują setki turystów... 4 lata temu było ich 5 i nas 3) i w końcu do Isfahanu. Wszędzie są tłumy, rozrosła się klasa średnia, która uzbierała pieniądze na podróżowanie, na razie jeszcze nie wyjeżdza poza granicę gremialnie, ale trend się zapoczątkował. Widać to Chinach, widać to w Iranie, widać w Tajlandii i w Indiach. Każdy chce się przemieszczać, każdy chce podróżować, zwiedzać, konsumować i lansować się na Instagramnie, Snapchacie i starym, dobrym Fejsbuku.
Isfahan to drugi największy plac na świecie, po tym chińskim Tianmen w Pekinie, do około północy wypełniony dywanami, na których perskie rodziny organizują ciepłą kolację, mało kto przejmuje się tym, że dzieci nie poszły po bajce spać. Wciąż dziwi mnie brak w Iranie bazy gastronomicznej, restauracje to rzadkość w irańskich miastach, budek z kebabem jest znacznie mniej niż na przykład w Krakowie. Tu po prostu gotuje się w domu, "na mieście" jada nazwijmy elita. Ale nie wiem, czy to dobre słowo na określenie tej grupy. Na Isfahan proponuję 2 dni, tuż obok "rynku" jest fajny hotel - 60 USD za trójkę. To ważne, bo w Isfahanie z reguły hotele są kilka kilometrów od tego przyjemnego miejsca. Miło się chodzi po miejscowym bazarze, coś na kształt Sukiennic, niestety w większości chińszczyzna, ale nikomu nie przyjdzie do głowy nagabywać przechodnia.
W czerwcu w Iranie już dobrze powyżej 30 stopni.
Ruszamy do Yazd, 5 godzin, ceny transportu autobusowego w Iranie dalej są pomijalne. I wciąż autobusy mają w rzędzie konfigurację 2+1 i rzędów 2 razy mniej niż w autobusach europejskich, przeciwieństwo Pegasusa czy Ryanaira.W Yazd wizyta u słynnego cukiernika Ali Rahbara, to jest poziom lodziarni ze Starowiślnej.Prawdopodobnie jedne z najlepszych słodyczny na świecie. Słynne wieże wiatrowe, czyli jedna z pierwszych klimatyzacji naszej cywilizacji, to tylko dodatek do powyższego. Ale i tak po Yazd warto się chwilę pokręcić, sam Marco Polo tutaj się zatrzymywał, ale zawsze do takich informacji sceptycznie trzeba podchodzić, tak jak i do tej, że Krzysiek Kolumb to syn Władka Warneńczyka, polskiego króla.
W tamtych rejonach Bafq i Kalmand Protected Area zapraszają na zabawy na wydmach, za 50 USD można mieć pełne wyżywienie, wielbłąda, quada, piknik pod gwiazdami i towarzystwo prawdziwego Persa. Iran to głównie miasta, więc taka wycieczka to dobra odskocznia. Polecamy, choćby nawet siedzieć cały dzień w namiocie. I w nocy też w nim siedzieć. Pamiętajmy, że to ponad 40 stopni i pobyt na pustynii nie jest wskazany.
Część wycieczki udała się dalej na południe, klasyczna trasa przez Persepolis do Shirazu, a dla na prawdę chętnych jeszcze dalej na południe, część samolotem (bilet około 60 USD, generalnie bilety w Iranie można kupować w biurach podróży nawet na dzień przed wylotem za stałą cenę, z reguły 45 USD, ustalone dekretem państwowym) udała się do Mashhadu. Do świętego miejsca szyitów należy podróżować odpowiednimi liniami, żeby nie doczekać się statusu męczennika, jak Imam Reza, który w Mashhadzie zginął. Samoloty w Iranie nie są najlepiej serwisowane, z powodu sankcji USA zalecam wybrać linię, która operuje na Airbusach, a nie na Boeingach, czy Ilyushinach. A nawet jeśli wybierzemy Airbusa, to i tak zobaczymy coś, co wyszło z fabryki 40 lat wcześniej, jeszcze za szacha, kiedy do Iranu zwożono wszystko, bez względu na cenę, kiedy trzeba było jakoś zyski z ropy zrealizować, a nie koniecznie dobrze zainwestować.
Masshad to w zasadzie tylko Holy Shrine, kompleks do którego rocznie przybywa 20 mln pielgrzymów, kompleks około 400 x 400 metrów, miejsce pochówku Imama Rezy, uniwersytet, biblioteka, muzeum. Obiekt typu Watykan, na 2 dni zwiedzania. Mili i sympatyczni duchowni z Los Angeles próbują przekonać, że Islam to nie taka zła religia, jak się ją w mediach przedstawia. Każdemu nie-islamiście przysługuje obowiązkowy przewodnik, raz z lepszym, raz z gorszym angielskim, w sumie jednak przy ciemniej karnacji da się w tłum wtopić i udawać pobożnego pielgrzyma.Wokół kompleksu są SETKI hoteli, w każdej kategorii cenowej.
Do Teheranu wracamy znów samolotem, samoloty do stolicy odlatują literalnie co 10-15 minut. Iran to naprawdę lotnicza potęga... szkoda jednak, że zbudowana na na sprzęcie z demobilu !!!I znowu Azadi Tower ... I Melad Tower... wieże symbole gorszego i lepszego Teheranu... i do tego Mauzoleum Chomeiniego... w drodze na lotnisko, otwarte całą dobę, ludzie nocują przykryci dywanem. W Islamie meczet to nie tylko miejsce modlitwy, ale sypialnia, jadalnia, klub dyskusyjny.
Docieramy na lotnisko, 10-20 USD z Teheranu, godziny szczytu między 1 i 6 nad ranem i znów się nic nie zmieniło, tuż po starcie większość kobiet nerwowo pozbywa się obowiązkowego w Iranie nakrycia głowy. To że hidżab, czador i reszta nakryć zostanie wycofana z użycia, jest kwestią czasu.
Dla znudzonych klasycznym Iranem przedstawiamy poniżej dodatkową, 3 dniową pętlę po górach i wybrzeżu Morza Kaspijskiego.