Warto
czasem wyjść poza strefę komfortu i ruszyć w miejsca,
gdzie nie ma bogatego socjalu, płaskich jak stół dróg igdzie wywóz śmieci nie jest oczywistością, a
raczej wyjątkiem. Jedziemy do Neapolu.
Włochy to w
siatce Ryanair i Wizzair od wielu lat obok Norwegii najtańsze kierunki. Do
Norwegii przed czerwcem jeździć nie polecam, Włochy zalecam od wielu lat,
kuchni nie trzeba przedstawiać, stężenie zabytków wg UNESCO jest największe na
świecie, a małe włoskie miasteczka to dokładne przeciwstawieństwo tych
polskich, które kandydują swoją brzydotą do tej samej kategorii, co
afrykańskie. Do Neapolu
lecimy w piątek z Katowic, bilet powrotny już od 150 zł. Lot krótki, poniżej
2h, lotnisko jest w centrum miasta, rentalcars.com dostarczy auta, od lat
zalecamy ubezpieczenie, bo we Włoszech łatwo o zadrapanie czy szybę rozbitą, a
nawet kradzież.
Przez
centrum raczej zalecamy przelecieć, jest trochę atrakcji, ale to nie jest klasa
światowa, poza tym miasto jest pełne żebraków, złodziei, a przede wszystkim
śmieci, które w Neapolu są wszędzie. Miną lata, zanim uda się wysprzątać
miasto, zniszczone przez kryzys śmieciowy i znaną w okolicy camorrę, mafię.
Plotka głosi, że śmieci zakopywane są nawet w jaskiniach przy Wezuwiuszu, a
może nawet w samym kraterze ?
Najlepsze co
można zrobić, to chwilę się po Neapolu pokręcić i dokonać konsumpcji pizzy,
któraw Neapolu się narodziła w Pizzerii
Brandi (margherita), na miejscu obecny jest pierwszy kamień, na którym pizza
powstała, do dziś wysoki poziom. Takich pizzeri w Neapolu jest więcej i
wszędzie pizza (pizzetta) jest po prostu wybitna. Cena to 3-5 euro, nie więcej.
W okolicę
Wezuwiusza łatwo dojechać, nie zawsze jednak widok będzie wybitny, bo chmury
tam często się kręcą, poza tym smog, czyli znane nam atrakcje. Dojechać możemy
tylko do pewnego poziomu, resztę trzeba pokonać za 2 euro taksówką, na górze
wstęp na sam teren Wezuwiusza to 10 euro. Wezuwiusz to wulkan uśpiony, ostatnia
erupcja była w 1944, więc spodziewać się należy niedługo powtórki (może dlatego
nikt o ten Neapol nie dba ?). W każdym razie warto, to przecież jedna z
pierwszych lekcji geografii w podstawówce.
Po wizycie
na Wezuwiuszu pora na zaznajomienie się z jego działalnością niszczycielską,
czyli albo Herkulanum albo Wezuwiusz.
Herkulanum -
wstęp to bodajże 12 euro, podobnie jak do Pompejów. Z tym, że Herkulanum jest
znacznie mniejsze i można obejrzeć je "zza ogrodzenia" i to do tego
to obiekt na maksymalnie 2 godziny zwiedzania.
Pompeje -
również uszkodzone przez lawę i popiół w 44 roku AD, ale znacznie, znacznie
większe, i to jest już wycieczka na 1 dzień i nie da się tego zobaczyć
"zza płotu".
W zależności
od tego, którą opcje wybierzemy, możemy ruszyć prędzej lub później w kierunku
Wybrzeża Amalfi. Po przejechaniu kilku tuneli wąską autostradą żegnamy się z
brzydotą Neapolu i okolic i dojeżdżamy do zupełnie innego świata, kilkadziesiąt
kilometrów pięknej drogi nadmorskiej, na wysokim klifie.Limoncello, cytryny, piękne podwieszone
miasteczka (Positano, Amalfi, Ravello), to jest najwyższy światowy poziom. Nie
jest tam tanio, niedaleko stamtąd do mitycznego, bogatego Capri, ale można
znaleźć przyjemną dwójkę od 60 euro w górę za dobę. Do Capri na okrągło pływają
promy czy to z Neapolu czy to z Sorrento, ale na pierwszy raz spokojniemożna zostać w Amalfi i cieszyć się z każdej
godziny spędzonej w miasteczkach, choć jak to w całych Włoszech, turystów tam
masa. Dość trudno jest dostać się do morza, w większości przypadków plaża jest
kilkadziesiąt, kilkaset metrów pod zabudowaniami.
Dni mijają i
pora wynieść się z Amalfi. Nie trzeba wracać tylko do Neapolu i oglądać
tamtejszą biedę, ale warto pojechać dalej w kierunku Rzymu, żeby po drodze
zMonte Cassino, rzeczywiście lokalizacja klasztoru jest imponująca,
kto ma Monte Cassino, ten kontroluje "wjazd" do stolicy Włoch.
Ogromne straty po obu stronach muszą położyć się cieniem na propagandę, którą
serwuje się ludowi na temat tej walki. Było to ogromne poświęcenie, ale podobno
niezbyt mądrze zaplanowane i wykonane. Straty i rany sięgały 50% walczących.
Klasztor jest w miarę nowy, ten z czasów wojny był kupą gruzów, obok duże
wrażenie robi polski cmentarz wojenny, na którym co roku będą się pewnie
odbywać piękne uroczystości. Na Monte Cassino płatny jest tylko parking koło
klasztoru, ale to specyfika Włoch, o miejsce do parkowania wybitnie trudno,
więc to co zostało, obłożone jest opłatami.
Po drodze do
Rzymu i lotu z Ciampino warto jeszcze odwiedzić siedzibę letnią papieży, Castel
Gandolfo, nie duży pałac nad brzegiem pięknego jeziora 20 km od Rzymu, i
mikroklimat i piękne widoki i przypałacowy ogródek jest dostępny od kilku lat
dla śmiertelników, gdyż Franciszek zgodnie z polityką "cost savings"
otworzył Castel Gandolfo dla zwiedzających (trzeba się umówić i zapłacić).
No i Rzym..
Ale to już temat na inne opowiadanie.. A na to co powyżej proponuję 4-5 dni.
Wbrew temu, co mówią na mieście, na Azory nie da się dojechać autobusem nr 130. Praktycznie wszystkie loty prowadzą przez Lizbonę, Azory to przecież autonomiczny region rzeczonej. Proponuję kombinację Warszawa - Lizbona (Wizzair, Ryanair), Warszawa - Porto (Wizzair, Ryanair) lub Berlin - Lizbona (Easyjet, Ryanair), a potem co najmniej 3 linie za bardzo niskie pieniądze zabiorą nas do Ponta Delgada (powyższe plus Sata, narodowy przewoźnik z Azorów). Najniższa realnie stawka to 400 PLN za całą trasę, realnie około 500-600 PLN.
Pomiędzy wyspami bardzo rzadko pływają promy (głównie w lecie), co najmniej raz dziennie coś leci. Lotnisko w Ponta Delgada to żaden barak, to poważne lotnisko, miejsce wielu międzylądowań pomiędzy Europą i Ameryką. Sata Airlines lata między innymi bezpośrednio do Toronto i Bostonu (4-5h). Azorska diaspora tam głównie znajduje się.
Lotnisko znajduje się prawie w w centrum stolicy, jego wschodnie ogrodzenie dotyka głównej ulicy miasta. Terminal jest jednak na drugim końcu, więc do miasta czeka nas 3 kilometrowe dreptanie, bo z tego co wiem, to nic stałego tam nie jeździ.
NOCLEGI
Tylko w Inn53 GuestHouse. Za 17,5 euro za osobę dostajemy genialny nocleg, właściciel operuje od kilku miesięcy, każdego z 6 klientów traktuje jako członków rodziny (bo tyle miejsc jest w pensjonacie, 3 pokoje po 2 osoby). To dentysta, wysoki poziom intelektualny. Obu mu się to nie znudziło. Miasto jest małe, więc cokolwiek byśmy nie zarezerwowali, będzie w granicach spaceru od centrum. W zasadzie na głównej wyspie, San Miguel, nie ma potrzeby mieszkać gdzie indziej, wszystkie atrakcje są w zasięgu stolicy, czy to poprzez wynajęte auto czy przez sieć rzadko jeżdżących, ale jednak, lokalnych autobusów (ich rozkład i mapa to obowiązkowy zestaw każdego mieszkańca i turysty, ceny do 5 euro za przejazd, w zależności od ilości przystanków, autobus objeżdża po drodze wszystkie lokalne wioski i ma to swój urok, choć trwa wieki).
KIEDY
Najlepszy czas to czerwiec. Wokół wyspy kręci się wtedy cała paleta delfinów i wielorybów.. ale w każdym innym miesiącu natura na morzu jest też gwarantowana, w najmniejszym stopniu w styczniu i lutym. Kilkugodzinna wycieczka w ocean to koszt 50 euro. Pogoda waha się od lekkiego deszczu i 16 stopni w lutym, do 25 stopni i ciepłego oceanu w czerwcu i lipcu (Azory są pod wpływem ciepłego prądu Golfsztrom).
CO I JAK ZWIEDZAĆ
Główna wyspa jest relatywnie mała. Mamy tam 3 kaldery wulkanów i wokół tego się wszystko kręci. Wulkany na Azorach wybuchały ostatnio kilkaset lat temu.
Idźmy od zachodu:
Sete Cidades - na jego dnie 2 połączone ze sobą jeziora, małe miasteczko, kilka szlaków wokoło, max kilka godzin, uważać na chmury, które często całą zabawę psują. Ze stolicy jest o 9 autobus, powrót o 17.
między Mosteiros i Ribeira Grande (dość ładne miasteczko na północy wyspy, ale maksymalnie na godzinę pobytu, z powodu małej ilości genów z zewnątrz ludzie wyglądają lekko podejrzanie!), wysokie klify i wielkie fale Atlantyku, które przytłaczają małego człowieka!
Lagoa do Fogo - najdziksze z jezior na dnie kaldery, można tam dotrzeć piechotą w godzinę czy dwie albo z północnego albo z południowego wybrzeża! Po drodze gorące źródła za 2,5 euro. Again - uwaga na chmury, mogą zasłonić widok na dno kaldery. Do Fogo nie kursuje żadna komunikacja zbiorowa.
Furnas - trzecie z serii jak wyżej, najbardziej przyjacielskie, spokojne miasteczko na dnie, idylliczne jezioro, gorące źródła, gdzie na kasie siedzi Pani z Ukrainy, do wulkanu dojeżdża autobus, spacer z wybrzeża jest wskazany tylko dla najbardziej zdeterminowanych
kilka szlaków na wschodzie wyspy, atrakcja na max kilka godzin
W wulkanach genialny jest mikroklimat, na wybrzeżu może padać, dąć wiatr, mgła, nieprzyjemnie, a w środku.. cisza, spokój, 23 stopnie, tropikalna roślinność...
Do tego warte uwagi wyspy:
Terceira - ze słynną bazą amerykańską, gdzie Bush, Aznar i Blair decydowali o ataku na Irak i z będącym na liście UNESCO miasteczkiem Angra do Heroismo
Pico - z największą górą Azorów, oczywiście wulkanem Pico, 2351 m n.p.m.
Wysp w sumie jest 9, rozrzucone na 650 km, samoloty nie są zbyt tanie, ale SATA oferuje przeloty na przykład z Lizbony do Ponta Delgada ze stop overem na Terceira czy Pico, więc to jest droga, która można podążyć.
5-7 dni to na Azory wystarczająco dużo czasu, a i z 3 będziecie zadowoleni.
CO ZJEŚĆ
Wyspa żyje z turystyki, rolnictwa, połowu ryb i robienia nabiału, więc też nie będziecie zawiedzenie, choć trzeba sobie powiedzieć, że portugalska kuchnia nie mieści się raczej w TOP5 światowych kulinarnych dokonań. Kawa i pasteis de nata za 1 euro to jednak bardzo dobra oferta, a sama kawa za 0,5 euro zawstydza naszych biznesmenów, którzy w Krakowie serwują ja za 2 euro.
Krótkie zimowe wakacje w Toskanii. Do tego najlepiej nadaje się tani lot do Bolonii, ojczyzny słynnego spaghetti. Loty praktycznie codziennie albo z Katowic albo z Krakowa, da się upolować około-weekendowe przeloty już od 100 zł w dwie strony i nie jest to wielka sztuka. Loty do Bolonii to w zasadzie najtańśze loty z całej siatki połączeń tych 2 godnych siebie przewoźników. Z Bolonii jak najszybciej uciekać, tam czuć wpływ Alp (Dolomitów), których zimne wiatry rozchodzą się po całej Nizinie Padańskiej. Cała Toskania, w starym dobrym usypiającym, ale wartościowym stylu omówiona jest tutaj:
Nasza propozycja:
auto w Bolonii, polecam Avis, nie dajmy się nabierać na oferty potencjalnie najtańszych wypożyczalni, one zawsze znajdą na nas jakąś ukrytą dopłatę, typu 2 euro za litr benzyny, którą musimy u nich zakupić. Avis, Herz, Budget pod tym względem trzymają poziom. Ubezpieczenie pozostawiam tradycyjnie własnemu sumieniu
tor w Imola - tam zginął w 1994 roku Ayrton Senna, tor lekko zapuszczony, ale ciekawy, tuż obok miejskich kamienic, klasyka każdego fana Formuły 1 -> WYPADEK SENNY
San Marino, jedno z niewielu "bytów" bez publicznego długu, prawdopodobnie swoje bogactwo zawdzięczające niezbyt czystym finansowym interesom. PIęknie położona stolica, wysoko na skale, widać z niej między innymi stadion, na którym regularnie San Marino spuszczamy łomot. W ogóle widać stamtąd całe państwo. San Marino to wyprawa na kilka godzin
przez Apeniny dostajemy się już na teren Toskanii. To są wysokie góry, więc potrzeba na to chwili. Do Toskanii możemy wjechać na wysokości pięknej Cortony, z widokiem na toskańskie pagórki. Tam już zaczyna się kraina kamiennych domów, z dojazdowymi drogami, wzdłuż których rosną cyprysy, wszystko to otoczone wszechobecnymi winoroślami. Ceny w takich posiadłościach zaczynają się od 100 euro za dzień, za 4 osoby.
następnie Siena, słynne Palio, odbywająca się 2 razy do roku gonitwa koni na głównym rynku w tym pięknym mieście... rynku w kształcie muszli... pod niezwykłym nachyleniem... na szczycie wzgórza, na którym położona jest Siena
po Sienie czas na całą prowincję Chianti... tego wina raczej nie znajdzie się w Lidlu, butelki zaczynają się od kiludziesięciu złotych, więc to raczej nie ten target.. dobry rocznik Chianti Classico to znacznie większy wydatek, nie dla nas taki zbytek i luksus! Cała region jest piękny, niejeden zamarzy o posiadłości na wzgórzach, z reguły z basenem, w odległości kilkunastu kilometrów od jakiegoś małego toskańskiego miasteczka (Radda in Chianti, Gaiole in Chanti), gdzie zawsze znajdzie się wybitna trattoria, jeśli nie nakarmi nas nasz gospodarz (co jest raczej nieprawdopodobne)
a następnie San Giminiagno, toskański Manhattan, z wieżami budowanymi na zasadzie, że kto bardziej znaczny, ten będzie miał w domu wyższą wieżę (było ich tam w szczytowym okresie 72). To wszystko są piękne miasteczka, z reguły jednak zawsze z płatnymi parkingami, od 2 euro za godzinę i nie ma specjalnie dla tego alternatywy. Z reguły też jednak nie potrzeba na nie więcej niż godzinę czy dwie
będąc tak blisko, nie można pominąć PIzy.. Krzywa Wieża, które od zawsze byłą krzywa (zaczęła się przechylać już w momencie budowy), imponuje, ale nie aż tak, jak nam się wydawało, że będzie imponowała
no i na koniec Florencja, to tu narodził się ponoć renesans, tu upadły mroczne czasu średniowiecza, które notabene nie były tak mroczne, to przecież w średniowieczu rządził Kazimierz Wielki, który zostawił Polskę murowaną. Katedra w centrum Florencji jest niesamowita, a spacer pod samą kopułą wart 15 euro. Palazzio Vecchio, Galeria Uffizi, Galeria miejscowej ASP (Accademia) - to wszystko przybytki, które zauroczą nawet prostego człowieka (choć wstęp od 10 euro). Amerykańskie studentki, córki teksańskich nafciarzy, zostają we Florencji długie miesiące, delektując się sztuką, kuchnią, winem i urokiem włoskich mamoni. Widok z Piazzale Michelangelo na katedrę i Ponte Vecchio jest wart wielu pieniędzy
i można by tak tygodniami, bo przecież pizza już od 6 euro, spaghetti od 7, vino de la casa od 6 euro za litr, talerz przekąsek z parmezanem na czele od 10 euro. Opcji jest multum we Florencji, która ma 350 tys, mieszkańców, jest 2 tys lokali, w Krakowie, który ma prawie milion, jest ich połowę mniej. Włosi żyją w lokalach 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę, choć przyznaję, że tych lokali przynajmniej na prowincji widać mniej, niż jeszcze kilka lat temu...
Wszystkim, którzy pragną poszusować na w miarę TANICH nartach, na godnym poziomie, polecam ruszyć do Ramsau, tuż obok lodowca Dachstain, jedyne 750 km od Grodu Kraka. Z tym, że narty to nigdy tani sport nie był, więc nie spodziewajmy się wyjazdu za 500 zł, ale mimo wszystko w porównaniu do Alp Francuskich, Szwajcarskich, czy nawet Tyrolu, będzie to relatywnie tania impreza. No i poziom jednak wyższy niż w Białce albo Kasinie.
750 km to 8 godzin spokojnej jazdy, praktycznie cała trasa prowadzi autostradami, czy też dwupasmówkami. Winieta na Czechy i Austrię jest wymagana. Wyjeżdżamy z Krakowa po pracy, na północ powinniśmy dojechać do Ramsau, znanego z tego, że w centrum znajduje się skocznia, gdzie Adaś Małysz przygotowywał się do słynnych lotów ("leć Adaś, leć"). Skocznia jest podświetlona do późnego wieczora, w kilkanaście minut można się wdrapać na sam szczyt, a samobójcy mogą nawet spróbować zjechać.
Ramsau to centrum biegówek, dziesiątki kilometrów tras, na których odbywają się poważne zawody, w tym na przykład Puchar Świata w Kombinacji Norweskiej, choć to mało poważny sport jest. Ciekawa alternatywa dla alpejskiego narciarstwa, set do biegania (buty, narty, kijki, wszystko lekkie jak piórko) można pożyczyć na miejscu za 12-16 euro za dobę. Polecam, szczególnie napalonym biegaczom. Wejście na trasę kosztuje od 4 do 6 euro, oczywiście trasa jak to trasa... ma kilkanaście kilometrów i można się do niej włączyć w dowolnym momencie.. bez biletu... pozostawiam swemu sumieniu!
Niezliczone są możliwości spacerowania po górach. Alpy to 298 tys km2, podczas, gdy Tatry to... 785 km2 :). Miejsca i możliwości chodzenia po szlakach nie wystarczyło by na kilka reinkarnacji. Do tego miejski basen i sauna - 4 h to bodajże 6 euro, wiele pensjonatów ma tę atrakcję w cenie. Jedzenie na stokach - słynne zupy gulaszowe po 4,5 euro, spaghetti i pizza od 8 euro, wiener schnitzel od 11 euro. No chyba, że zapasy z Polski, ewentualnie zakupy w Spar.
No i cream of the cream, Ski Amade, czyli to, po co teoretycznie tu przyjeżdżamy. 860 km tras, dość nisko, bo do 2-2,5 tys. m. n.p.m., ale nasłonecznionych, dośnieżonych, wyratrakowanych. Codziennie można odwiedzać inny ośrodek, średnia cena jednodniowego karnetu wychodzi poniżej 50 euro, na wielodniowym tak naprawdę zarabiamy max kilka.
Zasadnym jest więc dla mniej napalonych narciarzy zrobić sobie wyjazd 3+3, czyli 3 dni jeżdżenia plus 3 dni innych atrakcji, wymienionych powyżej lub tych, o których wspomnę poniżej:
- lodowiec Dachstain
- skocznie w Kulm i Bischofshofen
- dość urokliwe Halsttatt, które Chińczycy skopiowali u siebie - POPATRZMY NA TO
- zamek Hohenwerfen
- Salzburg - Mozart, RedBull, te sprawy
- National Park Berchtesgaden z KonigSee, jeziorem przypominającym norweskie fiordy
- tor bobslejowy w Berchtesgaden
- no i Orle Gniazdo - Das Kehlsteinhaus, górską siedzibę Hitlera, dla miłośników tego zbrodniarza, nieczynną w zimie, obiekt na wysokości 1800 metrów, do osiągnięcia albo specjalną windą, albo kilkugodzinną wspinaczką.
Wszystko to w obrębie maksymalnie godziny jazdy, a raczej w kierunku 30-40 minut od Ramsau, chyba, że chcemy wykonać całą pętlę.
Artykuł nie był sponsorowany, ale nabazgrany z 5 dniowego rekonesansu w okolicach Sześciu, pardon Trzech Króli.
Irlandia nie wygląda na
bardzo egzotyczny kierunek, przecież mieszka tam około (?) 150 tysięcy
Polaków, czuć się tam można jak w domu, choć wierzyłem, że Polak czai się tu za każdym rogiem, a jednak trzeba było trochę poniuchać. Jak na wyspę, na której mieszka w sumie 4,6 mln ludzi, to
całkiem dobry wynik, a dziś po 21 na pewno się jeszcze polepszy!!
Do Irlandii warto się wybrać (z Polski w 2 strony można
polecieć poza sezonem już za 150-200 zł tam i z powrotem, irlandzkie miasta -
Dublin, Shannon, Cork, Belfast - obstawiły równo Ryanair i Wizzair,
wożąc spragnionych dewiz Polaków w zasadzie z każdego większego miasta,
które posiada lotnisko - a w Polsce posiada je np. Radom, Gdynia i
Szymany), bo tam po prostu jest fajnie!
Krótka obserwacja miejscowej społeczności mówi
mi jednak, że asymilacja nie przeszła do końca idealnie, ciężko Polaków spotkać
w irlandzkich pubach, ani po jednej, ani po drugiej stronie kontuaru.
To że nie ma ich po stronie klienteli to pewnie i dobrze, choć chyba nie
ma nic bardziej irlandzkiego niż irlandzkie puby, ale to że nie ma ich
po stronie nalewającego, będąc równocześnie obecnymi na zapleczach w
kebabiarniach i hamburgerowniach, napawa mnie smutkiem!
Ale
nie idźmy tą drogą, nie dokonujmy analizy sytuacji emigrantów z Polski
na Wyspach. Przykładowe 4-5 dni rekonesansu w Irlandii może wyglądać tak:
Dzień 1
-
przylot do Shannon, tam nic oprócz lotniska nie ma, obok jest Limerick
(ujdzie), skansen w Bunratty (wraz za zamkiem) i Adare (jedna z
najstarszych irlandzkich wsi)
Dzień 2
-
Moherowe Klify, zdecydowane nr 1 w Irlandii, dojeżdżamy klasycznymi
lokalnymi dróżkami, kamienne murki, farmy, trawa, konie i ocean na
horyzoncie. Niekoniecznie trzeba wchodzić czy wjeżdżać przez główne
wejście, bo to koszt ponad 10 euro, 1-2 kilometry dalej da się wejść na
obiekt "od strony pastwiska", wygląda na całkiem legalne wejście, korzystają z
niego obywatele nie tylko Polski, a również Hiszpanii i Portugalii,
których w Irlandii jest zaskakująco dużo. Wysokość klifów to nieco ponad
200 m, niby niewiele w stosunku do norweskich fiordów, ale upadek z nich
może być równie bolesny. Robią wrażenie!
- Zamek w Kinrava - po drodze, więc niczego nie tracimy i zdecydowanie niczego wielkiego nie zyskujemy
-
Ashford Castle + Lough Corrib - 5* hotel, za bodajże 5 euro można
ogrzać się w jego blasku, obejrzeć jego ogrody, jezioro, ale do środka
wstępu mieć nie będziemy. Zdecydowanie jednak numero uno irlandzkiej
sztuki zamkowej. Po 18-tej wpuszczają na teren kompleksu za darmo.
Dzień 3
- przenieśmy się na południe, do Killarney National Park, choć w Polsce znajdziecie zdecydowanie ciekawsze...
-
Cork i zamek w Blarney... też przy odrobinie zachodu do pokonania
bocznym wejściem (do czego nie zachęcam) ... sam zamek nie jest zbyt imponujący, ale Poison
Garden (ogród z trującymi roślinami) już jak najbardziej
Dzień 4
-
Hook Lighthouse - reklamuje się jako najdłużej wciąż operująca latarnia
morska na świecie. Dlaczego im nie uwierzyć, okolica też bardzo ciekawa
-
Kilkenny - taki irlandzki Kraków, swego rodzaju skansen, warto zobaczyć
tą irlandzka cepelię z typowym zamkiem, katedrą, cmentarzem, wszystkim
otoczono idealnie przystrzyżonym trawnikiem
- Wicklow Mountains National Park - rzucić okiem, przejechac, pojechać dalej
Dzień 5
-
Dublin, czyli Muzeum Guinessa, którego w stałej cenie 4,50 euro poza
Dublinem kupuje się na każdej irlandzkiej ulicy (na świecie dziennie
pije się 10 milionów kufli tego ciemnego piwa), do tego
przyjrzeć się życiu w jednej z kilkudziesięciu europejskich central
amerykańskich gigantów (Google, Facebook, Twitter mają swoje EMEA HQ
właśnie w Dublinie), Phoenix Park, czyli Błonia razy kilka w centrum,
Trinity College, the Spire (120 metrowa antena stojąca na głównym
deptaku), i parę innych. W Dublinie żyje około 40% mieszkańców Irlandii, tu Polaków jest ponoć najwięcej, ale giną w tej międzynarodowej mieszance, na wsi też występują, ale tam giną z kolei w tej sielskiej atmosferze, w której jednak ton nadają irlandzcy wieśniacy w swetrze znanym z filmów o IRA
Dzień 6
-
opuścić Dublin na pokładzie zawsze gościnnego Ryanaira, albo przejechać
za 15-17 euro do Belfastu, gdzie zdołować się klimatem tego podzielonego
murem miasta (podobne cuda można zobaczyć jeszcze w Izraelu, w Meksyku,
w Nikozji czy u Orbana na Węgrzech). Takiej beznadziei nie widziałem
nawet w Radomiu. I za prawdę lepiej Wam będzie w Polsce przez kolejne 4
lata, niż w katastrofalnym Belfaście
Generalnie Irlandia jest finansowo w zasięgu przyjeżdżającego na kilka dni Polaka. Noclegi za około 20 euro, posiłki w pubie za około 15 euro z Guinessem, auto za 20 euro za dzień. A jakość dostajemy całkiem wysoką, widziałem już gorsze miejsca do życia i do podróżowania i nie dziwię się miłości, którą Polacy Irlandię obdarzyli.
Jeśli komuś wpadł do głowy tak dziwny pomysł, jak wycieczka do Mołdawii, najbiedniejszego kraju Europy (PKB bodajże 2 razy niższe per capita niż na Ukrainie), to ja mówię: "dlaczego nie?". Krępujący będzie tylko dojazd, z Krakowa do granicy węgiersko-rumuńskiej jest mniej więcej 6 h (Satu Mare), a do granicy rumuńsko-mołdawskiej kolejne 8 h jazdy.
Rumunią już absolutnie nie można straszyć dzieci, coraz trudniej spotkać na drodze wszechobecne jeszcze kilka lat temu nieoświetlone wozy z sianem, praktycznie nie można ujrzeć już dziur w nawierzchni (dawniej bywały leje po bombach), miasta przypominają te austriackie, a ludzie tych z Champs Elysee w Paryżu. Ameryka. Setki odnowionych monastyrów umilają drogę północnymi rubieżami Rumunii (w kierunku granicy w Iassy), słynną Bukowiną, która nie tak dawno pozostawała jeszcze pod polskim jarzmem. Nie ma już na rumuńskich drogach osławionych patroli, które wyciągały rękę po jakąkolwiek walutę, zdecydowanie polecam tak do Mołdawii dojechać i absolutnie nie kierować się przez Ukrainę (ryzyko kilkugodzinnego postoju krajoznawczego na obu granicach). Tylko autostrad nie widać zbyt wiele.
Zabawa zaczyna się na granicy mołdawsko-rumuńskiej. Rozbieranie auta na części, niemiła obsługa, zielona karta (5 euro), podatek wjazdowy (4 euro)... ale jest WiFi! Czego się nie robi dla klienta, żeby się nie nudził, podczas "wykonywania czynności". Jeszcze tylko 100 km do Kiszyniowa (2 h jazdy dość wyboistą, ale znośną drogą) i jesteśmy w stolicy, która na pewno robi lepsze wrażenie niż takie radzieckie cudeńka jak Duszanbe czy Biszkek. Blokowiska wyglądają całkiem przyjaźnie, w centrum setki kwiaciarni, jest McDonald, BMW X5, eleganckie "Lounge", w których mołdawska klasa wyższa omawia jak biznesowo lawirować między UE, a Rosją, choć wielu Mołdawian głośno myśli i marzy o Mołdawii jako części Rumunii. W końcu nikt nie chce być pariasem kontynentu, na którym mieszka, choć po tych wszystkich zapowiedziach spodziewałem się czegoś znacznie gorszego.
Ceny są bardzo przystępne, hotele w centrum od 60 PLN za dwójkę, restauracje od 40 PLN za parę. No i większość atrakcji jest praktycznie maksymalnie poł godziny od Kiszyniowa (na sam Kiszyniów kilka godzin wystarczy). Oto ich krótka lista:
No1. - Milestii Mici - potentat na rynku winiarskim, 1,5 mln butelek wina pochowanych w kilkudziesięcio kilometrowych korytarzach podziemnych... pomiędzy tym wszystkimi jeździ się samochodem... notowane w Księdze Rekordów Guinessa, atrakcja na skalę światową. 60 zł bez degustacji, 70 zł z degustacją. Po wyjściu z lokalu obowiązkowy sklep, gdzie chyba całkiem znośne wina sprzedają już od 5 zł za butelkę. Idealne miejsce dla krakowskich centusiów.
No2. - Cricova, jak wyżej, ale już bez możliwości manewrowania bolidem pomiędzy beczkami i butelkami. Obowiązuje wcześniejsza rezerwacja, wydaje się być bardziej wysublimowana niż jej konkurentka.
No3. - Monastyr Orheiul Vechi - wart krótkiej przejażdżki, kilkuset letni, położony na skale. Choć Meteory greckie to jednak zdecydowanie wyższa liga
No4. - Soroca Fortress - dla bardzo dużych koneserów fortec...chyba nie warto tłuc się dla tej fortecy po mołdawskich drogach.
Reasumując - 2 dni w Mołdawii to wystarczający czas na obejrzenie głównych atrakcji. Z ludźmi się bardzo nie zaprzyjaźnicie, ale wina napijecie i wszechobecną atmosferą "mam wyje..ne" się zachłyśniecie. Wszystko wśród pól, lasów i winnic.
Podróż po Polsce w ruinie kilka tygodni wcześniej okazała się dużym sukcesem, wróciłem cały i zdrowy, postanowiłem więc powąchać trochę Europy w ruinie.
Tym razem budżet się zwiększył i mogłem na peronie w Krakowie udać się na peron dla VIP'ów, czyli tam, gdzie stało słynne Pendolino. Już na starcie 20' poślizgu, heheszków i docinków w kierunku PKP końca nie było, ale po 2h10' trzeba było wszystko odszczekać, bo Pendolino dojechało do Warszawy o czasie. Poziom obsługi na najwyższym poziomie, bardzo profesjonalne tłumaczenia o "naszych najlepszych ludziach pracujących nad implementacją WiFi", szkoda tylko, że odebrali słynny poczęstunek od PKP Intercity, to chyba było ostatnio małe Prince Polo. Teraz to luksus w tylko w pierwszej klasie, choć trzeba oddać, że woda i sok oraz kawa jest dalej. Przypominam zawsze w tym miejscu, że za taki sam odcinek w Czechach płacimy połowę stawki.
Po drodze oczywiście dworce odpicowane jak panny z Frantica, ale o tym już było w poprzednim odcinku.
Celem pośrednim była Warszawa, a bezpośrednim w Polsce Gdynia. My, ludzie z południa, zawsze z pewną dozą podniecenia odwiedzamy Trójmiasto i wybrzeże Bałtyku, takie same emocje towarzyszą tym z "góry mapy", kiedy jadą do Krakowa i dalej w Tatry. Nie inaczej było tym razem, powietrze nasycone mitycznym jodem wesoło wchodziło w nozdrza.
Sam Bałtyk, szczególnie ten nad Zatoką Gdańską, to jest jednak porażka. Czerwona flaga, zakaz kąpieli, sinice, nowe modne zjawisko upwelling (czyli 9 stopni Celsjusza temperatura wody), bardzo duże stężenie "kur.w" w powietrzu, gofry za dychę i tłumy (choć nie było zbyt wielu parawaniarzy, wbrew szerzonej propagandzie) - ja mówię Bałtykowi NIE, choć szanuję zdanie romantyków, którzy uwielbiają spacery po władysławowskiej plaży, nawet w sezonie (mam informacje, że puste plaże bez problemu znaleźć można między większymi miejscowościami i w środku lata i ja tym informacjom wierzę).
Bałtyk mimo wszystko wciąż tańszy jest niż Chorwacja, ale to, co tam dostajemy, to towar na maks dostateczny. Oczywiście piękny jest Gdańsk, choć zapchany tandetnymi straganami Jarmarku Dominikańskiego, zza których ledwie co widać zabytki (Długi Targ, Dwór Artusa, Mariacka, Martwa Wisła to klasa światowa, o czym świadczą tłumy zachodniaków i dewizowców, oni zawsze wiedzą co najlepsze).
No i w Gdańsku jest muzeum, które określam chyba mianem najlepszego jakie widziałem - Europejskie Centrum Solidarności, zaraz za bramą Stoczni Gdańskiej, szkoda jednak, że brama prowadzi teraz do muzeum, a nie do zakładu produkcyjnego. To jest też element Polski w ruinie, bo niemieckie stocznie radzą sobie świetnie.
Ruszamy dalej, to zaskakujące jak tanio można polecieć z Gdańska czy innych Katowic, w środku sezonu, kupując bilety kilka dni wcześniej, w kierunku Zachodu, Północy czy nawet Południa Europy. Bilet do Hamburga to koszt 150-200 zł, praktycznie z ulicy. To dla emigrantów działa prawie jak Mega Taxi w Krakowie.
Hamburg to jeden z największych na świecie portów, Niemcom opłacało się go zbudować nawet 100 km od morza, nie chcę nakłamać, ale chyba coś nawet kopali. Oczywiście jest i Czerwona Dzielnica, St.Pauli, wiadomo, że marynarz schodzący na ląd, to marynarz wygłodniały. Ale to wszystko już raczej melodia przeszłości, St.Pauli to raczej legenda, rzeczywistość jest taka, że dzielnicę opanowali hipsterzy i już wkrótce podzieli los Brooklynu, który powoli staje się jedną z najdroższych i najmodniejszych nowojorskich dzielnic.
W każdym razie Hamburg to stolica niemieckich mediów, Spiegel, Bild itp., nawet James Bond w którymś z odcinków walczył tu z magnatem medialnym, który oczywiście miał w planie piękną, światową katastrofę. Hamburg jest bogaty, jest ładny, jest określany jak tuzin innych miast Wenecją Północy no i w okolicach Dworca Głównego szokuje - nie widać tam rodowitego Niemca, są za to Turcy, Syryjczycy, Ghanijczycy i Albańczycy. Kilka kilometrów dalej 2 piękne sztuczne jeziora, na których "prawdziwi" blond Niemcy pływają na swoich żaglówkach, wieczorem obsiadając jedną z setek wytwornych kawiarenek, bo Hamburg to wielkie pieniądze z handlu i właśnie z portu, stojąc jakby ponad tymi wszystkimi historiami o emigrantach szturmujących Europę Zachodnią. Czy słusznie, czas pokaże.
Wart jest Hamburg 17 euro i noclegu w Generator Hostel, wart jest jednego dnia, chociażby dla spaceru tunelem pod rzeką (auta zwożone są windą kilkadziesiąt metrów pod ziemię).
Z Niemiec już blisko do Holandii, tworu przeoranego przez człowieka na wszystkie strony. Tysiące kilometrów autostrad, śluzy, promy, kanały, rowerowe wielopoziomowe skrzyżowania, wiatraki, perfekcyjna kolej i zgrana karta - Amsterdam - ile można zachwycać się coffee shopami i paniami ze wschodu w oknach o czynszu 150 euro za dzień. Ładniejsze kanały spotkać można na przykład w Delf, gdzie chowa się holenderskich królów, Groningen jest bardziej swoiski, a w Rotterdamie klasa i szyk, bo to holenderski odpowiednik Hamburga, największy w Europie port kontenerowy, ciągnący się 50-70 km wgłąb lądu, zatrudniający 315 tysięcy ludzi. Miasto nie było odbudowywane ząb w ząb po II-giej Wojnie Światowej, rozdano nową kartę, nadano mu nowy kształt. Pieniądze wiszą w powietrzu, robi zdecydowanie lepsze wrażenie niż zadeptany, cygański i łajdacki Amsterdam. W Holandii wszystko jest blisko, bez problemu i bez wysiłku można być jednego dnia i w Eindhoven i w Goudzie, i w Amsterdamie, i w Rotterdamie i w Hadze. Najlepiej to robić autem, bo ceny pociągów nie są najtańsze, choć po prawdzie cena parkingu może też boleć. 50 euro kosztuje całodniowy karnet na wszystkie pociągi, więc można spróbować w ten czas objechać co mniejsze holenderskie atrakcje, choć uprzedzam, że co chwilę człowiek będzie się zatrzymywał, zachwycając się aż czasem kiczowatym krajobrazem - młyn, wiatrak, kanał, rower, tulipan. Niczego nie oczekujcie od ludzi. Holendrzy to nieprzyjemny naród, już za II wojny znany z wydania prawie wszystkich Żydów Hitlerowi. A może jednak objechać Holandię rowerem ? Międzymiastowe rowerowe autostrady to norma.
Niestety Holandia to droga impreza. 50 euro na dzień to absolutne minimum, celujmy w 70-80e, Lonely Planet wszystko poniżej 100 euro na dzień traktuje w kategorii ubóstwa i my Polacy musimy się w tym zmieścić. Pod tym względem Niemcy są sporo tańsze, nie wywołują też tak klaustrofobicznych odczuć jak Niderlandy. Tu jest tłoczno prawie jak w Indiach.
Przykładowe ceny:
7,50 euro - całodzienna komunikacja Amsterdam
25 euro - pociąg Groningen - Amsterdam
8-15 euro - lunch
12 euro - wynajem roweru Rotterdam
1 euro - Heineken z nalewaka na ulicy w Groningen
20-25 euro - dorm i upodlenie z 8 osobami w środku w jednym z holenderskich hosteli
5 euro - joint w coffee shopie.
Darmowa jest tragiczna pogoda, w Holandii prawie cały czas leje, wieje i jest niefajnie, wyrazy współczucia dla imigrantów z Surinamu czy Indonezji, byłych holenderskich kolonii, ale przynajmniej będą żyć dłużej.
I znów relatywnie tani lot z Eindhoven do Polski (299 PLN), "na jutro" i kolejny etap podróży, tym razem rodzinnie, więc samochodowo.
Adriatyk i Szybenik to 12 h jazdy autostradami, za około 1000 zł w 2 strony (benzyna plus naklejki na szybę), do Zadaru to pewnie i 10-11h. Nie zalecam podróży powyżej Zadaru, czyli do nie-Dalmacji, tam pogoda też bywa w kratkę, morze nie jest już tak kuszące, a noce tak ciepłe. Chorwacja od Bałtyku na pewno jest droższa, ale czy za cenę paru stówek mamy sobie odmawiać komfortu i pełnego zadowolenia? Polacy najechali Chorwację już niczym Czyngis Han najeżdżał sąsiadów 1000 lat temu, ale dalej tych zatoczek, wysepek jest nieskończona ilość, na pewno dla każdego wystarczy. Czy to tekstylnego czy też nie, jak mówiłem, Polaków jest w tym roku więcej, więc i "ku.w" w powietrzu też więcej, ale ginie to jednak w zalewie innych nacji, głównie Czechów, Niemców i Węgrów. Po ISISie w Turcji, po Alfa Star i Egipcie, po strachach bankomatowych w Grecji, Chorwacja wydaje się najrozsądniejszą opcją na wakacje typu leżak, piwo i słońce. Polecam Rogoznica, Omis, wybrzeże miedzy Sibenikiem, a Makarską, nie ma co dalej jechać, bo chorwackie autostrady w sezonie dotknięte są przeciążeniem, czas jazdy do Polski może wydłużyć się o 3-4 godziny, w zależności od korka na bramkach i granicy ze Słowenią (Chorwacja jest poza Schengen). Chyba, że nie zachowamy się jak większość baranków i na wakacje ruszymy na przykład we wtorek albo chociażby w nocy.
Pewne ciemne interesy zawlokły mnie na kilka dni w Polskę. Jako człowiek światowy, Polski w ruinie unikam, ale chciałem mimo wszystko na własne oczy sprawdzić, jak żyje się na wyspie 25-lecia
- z racji małych funduszy (interesy były niewielkie) wybrałem do przemieszczania się pociąg marki TLK Stoczniowiec. Przypadek sprawił, że z tego samego peronu, o tej samej porze, odjeżdżały 2 pociągi w kierunku Gdyni - TLK właśnie i Pendolino
- to bezcenne obserwować 90% podróżnych, wchodzących na peron, którzy z zazdrością i nadzieją patrzyli w kierunku Pendolino, godnie jednak przeżywająca fakt, że to nie ich środek transportu. Nad morze 5,5h vs 11h, 170 zł vs 70 zł, to brzmi sprawiedliwie. W Pendolino zasiadło jakieś 100 osób, głównie zachodni turyści, korpo na delegacji, urzędnicy, senatorzy i posłowie, UBecja, szeroko pojęty establishment. Pozostali obywatele (około 400?) karnie, w tym ja, zasiedli w TLK, które na pierwszą stację wjechało z 10' opóźnieniem, do Bydgoszczy dojeżdżając prawie z godzinnym.
- tu dygresja, bilet na Pendolino w Czechach, na trasie Ostrawa-Praga, długość jak Kraków - Warszawa, kosztuje w zasadzie zawsze 50-60 zł, w Polsce 120-130 zł, mimo że teoretycznie Czechy są państwem lepiej sytuowanym
- co ciekawe, miałem też rower ze sobą, o ile bilet na człowieka można zakupić w Internetach, o tyle po bilet na rower trzeba pofatygować się na dworzec. Nie ma możliwości załatwić tego przez Internet
- po drodze muszę przyznać mijamy małe, urocze dworce, remontują na potęgę, dobrze to wygląda. Gorzej, bo gdy człowiek wychyli się bardziej z pociągu i wyjrzy za dworzec, to widzi tylko 3 znane wszystkim Polakom marki - Provident, Roban i Planeta. Ewentualnie Lidla.
- ALE NIE WIDAĆ LUDZI!!! We wszystkich tych miastach nikogo oprócz kilku emerytów, miejscowej żulerni i pojedyńczej matki z dzieckiem (samej, bo mąż na robotach) nie ma !! Nawet tipsiary już wyjechały....Nikt też do pociągu nie wsiada, bo i po co ? Swój mikroświat ma opisany w punkcie powyżej. Jednak Kraków, Warszawa, Wrocław i Gdańsk to nie cała Polska
- W Bydgoszczy znów ten sam problem - pięknie odnowione Stare Miasto, ale ludzie padli chyba ofiarą epidemii, z rozmów wynikało, że Ci co byli widziani, przyjechali z UK na wakacje
- wszędzie eleganckie rowerowe ścieżki, świetnie oznakowane szlaki, powoli rezygnuje się z gustownej czerwonawej kostki brukowej, która była symbolem Polski przez ostatnie 25 lat i to mnie cieszy
- Toruń - klasą dorównuje Krakowowi, więc tam ludzie się pojawiają, znowu - elegancko wykończony, trochę jednak zaburzył dobre wrażenie fakt, że większość zebrała się rano na śniadaniu w barze mlecznym, za 5,50 zł jajecznicza + bułka z serem
Podsumowując - jest dobrze, ale mam nieodparte wrażenie, że dosyć chu..owo. Perspektywa pracy do 80-ki jako nocny stróż na parkingu strzeżonym jest mocno prawdopodobna.