Written by Jacek Gabryś
Po jakze produktywnym dniu, po ktorym i dla Was i dla nas proces
tworzenia herbaty nie ma dzieki Pilchowi tajemnic, rozpoczelismy
piatek, dzien znacznie mniej produktywny. Ruszylismy z Nuwara Eliya, 9
km tuktukiem, tam skad mial nas wziac tzw. Mixed Train. Na dworcu
poruszenie, Amerykanski Klub Milosnikow Kolei pakowal sie wlasnie do
pociagu na ksztalt Orient Expressu, szybko zarzadalismy widzenia z
bossem tego calego przedstawienia, ktory byl bardzo mily, ale nie
chcial nas zabrac na poklad, argumentujac, ze to nie fair nas brac,
jesli dziadki za 2 tygodniowa podroz zaplacily po 7 tysiecy dolarow.
Jeden z nich wychylil sie dziarsko i krzyknal, "to niesamowite, jade
najwyzej polozona trasa w kategorii tej szerokosci torow!!!!".
Poczekalismy na Mixed Train, ktory z godzinnym opoznieniem wtoczyl sie
na stacje. Nie wygladalo to dobrze, lokomotywa, wagon cysterna, wagon
pocztowy, wagon kurnik, a miedzy nimi 2 pasazerskie. Ruszyl ten cyrk.
To slynna kolej, slynna ze swej predkosci, 70 km pokonala w 4 godziny.
Widoki sa dobre, jedzie przez plantacje herbaty, pod najwyzszym
szczytem Sri Lanki (2500 m), pozdrawiamy sie wzajemnie z paniami
zbierajacymi herbate. Pamietajmy, ze jestesmy dzentelmenami, dzien
wczesniej nabylismy czlonkostwo w Hill Clubie. Po drodze temperatura
spada do dramatycznych 20 stopni, jest nawet mgla, ale szybko wszystko
wraca do normy, marzec jak mowi internet i panie od geografii to
najlepszy z miesiecy do odwiedzenia Sri Lanki. Jedziemy z Elle w
kierunku Yala, Sri lanscy kierowcy lokalnych pekaesow to chyba
najwieksi popierdzielency jakich widzialem na drogach. Wyprzedzaja na
zakretach, na trzeciego, nie zwalniaja w terenie zabudowanym, a
wszystko to z otwartymi drzwiami, zeby byl przewiew. Dzis jeden z nich
przeszedl samego siebie, z calym impetem wpadlismy na prog
zwalniajacy, wybijajac w gore i samochod i my w srodku. Trojka Kania,
Pilch i Gabrys zaryla glowami o sufit, wychodzac z progu niczym Kamil
Stoch w Trondhaim. Myslalem, ze takie rzeczy tylko na filmach akcji, w
kazdym razie kregoslupy chyba sa cale. Dojechalismy do Tisy, bazy
wypadowej do Yala National Park, wszechobecni biznesmeni szybko wzieli
nas do swojego hotelu I zaproponowali deal - 12 zl za osobe za hotel +
6 tysiecy rupii za 7 godzinne safari. 3,8 tysiaca to wstep, 2,2 za
safari dzipa, razem wiec 150 zl za osobe. Takie safarii w Tanzanii to
nawet i 800 zlotych, choc zwierza jest wiecej, to prawda. Co my tu
zobaczylismy? Przede wszystkim 2 leopardy, w Yala zyje paczka 35ciu,
to najwieksze skupisko leopardow na swiecie. Przepiekne kotki, caly
dzien chill outujace sie w koronie drzew, tam ich szukamy. Do tego
slonie, krokodyle, bawoly, a takze dziki, sarenki I bociany, dzieki
ktorym poczulismy sie jak w Bialowiezy. Samemu parkowi wydaje
najwyzsze oceny, mimo ze jeden z uczestnikow blysnal nam wiedza, nie
bedac zachwyconym brakiem slynnych 50-metrowych anakond ;) To ten,
ktory ma za soba doswiadczenia kenijskie. Ruszylismy dalej,
dotarlismy do Tangali, gdzie o 16 rozpoczelismy oficjalne wakacje, 2
dniowy pobyt na plazy. To te plaze, gdzie w 2004 roku szalalo tsunami
i zamordowalo 30 tysiecy mieszkancow Sri Lanki. Fala jest wysoka, ale
my zainstalowalismy sie na drugim pietrze, wiec jestem optymista.
Bedziemy raportowac z plazy w kolejnej pilnej depeszy.